Jrr
Tolkien – Dwie Wieże
(1/2)
Synopsis
Oto
druga część trylogii „Władca Pierścieni”.
Część pierwsza - zatytułowana
„Wyprawa” - opowiada, jak Gandalf Szary odkrył, że Pierścień, znajdujący się w
posiadaniu hobbita Froda, jest tym Jedynym, którzy rządzi wszystkimi
Pierścieniami Władzy; jak Frodo i jego przyjaciele uciekli z rodzinnego,
cichego Shire’u, ścigani przez straszliwych Czarnych Jeźdźców Mordoru, aż w
końcu, dzięki pomocy Aragorna, Strażnika z Eriadoru, przezwyciężyli śmiertelne
niebezpieczeństwo i dotarli do domu Elronda w dolinie Rivendell.
W Rivendell odbyła się Wielka
Narada, na której postanowiono, że trzeba zniszczyć Pierścień, Froda zaś
mianowano powiernikiem Pierścienia. Wybrano też wówczas ośmiu towarzyszy,
którzy mieli Frodowi pomóc w jego misji, miał bowiem podjąć próbę przedarcia
się do Mordoru w głąb nieprzyjacielskiego kraju i odnaleźć Górę Przeznaczenia,
ponieważ tylko tam można było zniszczyć Pierścień. Do drużyny należał Aragorn i
Boromir, syn władcy Gondoru - dwaj przedstawiciele ludzi; Legolas, syn króla
leśnych elfów z Mrocznej Puszczy; Gimli, syn Gloina spod Samotnej Góry -
krasnolud; Frodo za swym sługą Samem oraz dwoma młodymi krewniakami, Peregrinem
i Meriadokiem - hobbici, wreszcie - Gandalf Szary, czarodziej.
Drużyna wyruszyła tajemnie z
Rivendell, dotarła stamtąd daleko na północ, musiała jednak zawrócić z wysokiej
przełęczy Karadhrasu, niemożliwej zimą do przebycia; Gandalf, szukając drogi
pod górami, poprowadził ośmiu przyjaciół przez ukrytą w skale bramę do olbrzymich
kopalń Morii, lecz w walce z potworem podziemi runął w czarną otchłań.
Przewodnictwo objął wówczas Aragorn, który okazał się potomkiem dawnych królów
zachodu, i wywiódłszy drużyną przez Wschodnią Bramę Morii skierował ją do
krainy elfów Lorien, a potem w łodziach z biegiem Wielkiej Rzeki Anduiny aż do
wodogrzmotów Rauros. Wędrowcy już spostrzegli wtedy, że są śledzeni przez
szpiegów Nieprzyjaciela i że tropi ich Gollum - stwór, który ongi posiadał
Pierścień i nie przestał go pożądać.
Drużyna nie mogła dłużej odwlekać
decyzji, czy iść na wschód, do Mordoru, czy też wraz z Boromirem na odsiecz
stolicy Gondoru, Minas Tirith, zagrożonej wojną, czy też rozdzielić się na dwie
grupy. Kiedy stało się jasne, że powiernik Pierścienia nie odstąpi od swego
beznadziejnego przedsięwzięcia i pójdzie dalej, aż do nieprzyjacielskiego
kraju, Boromis spróbował wydrzeć Frodowi Pierścień przemocą. Pierwsza część
trylogii kończy się właśnie tym upadkiem Boromira, skuszonego przez zły czar
Pierścienia, ucieczką i zniknięciem Froda oraz Sama, rozbiciem drużyny,
napadniętej znienacka przez orków, wśród których prócz żołnierzy Czarnego
Władcy Mordoru byli również podwładni zdrajcy Sarumana z Isengardu. Zdawać by
się mogło, że sprawa powiernika Pierścienia jest już ostatecznie przegrana.
Z drugiej części pod tytułem „Dwie
Wieże” dowiemy się o losach poszczególnych członków drużyny od chwili jej
rozproszenia aż do nadejścia wielkich Ciemności i wybuchu Wojny o Pierścień - o
której opowie część trzecia i ostatnia.
Rozdział 1
Pożegnanie
Boromira
A |
ragorn
spiesznie wspinał się na wzgórze. Od czasu do czasu schylał się badając grunt.
Hobbici mają lekki chód i niełatwo nawet Strażnikowi odszukać ich trop, lecz
nie opodal szczytu potok przecinał ścieżkę i na wilgotnej ziemi Aragorn wypatrzył
to, czego szukał.
-
A więc dobrze odczytałem ślady - rzekł sobie. - Frodo wspiął się na szczyt
wzgórza. Ciekawe, co stamtąd zobaczył? Wrócił jednak tą samą drogą i zszedł na
dół.
Aragorn
zawahał się: miał ochotę także dojść na szczyt, spodziewając się, że dostrzeże
z góry coś, co mu ułatwi trudny wybór dalszej drogi, ale czas naglił. Decydując
się błyskawicznie, skoczył naprzód, wbiegł na szczyt po ogromnych kamiennych
płytach i schodami na strażnicę. Siadł w niej i z wysoka spojrzał na świat.
Lecz słońce zdawało się przyćmione, ziemia daleka i osnuta mgłą. Powiódł
wzrokiem wkoło - od północy do północy - nie zobaczył jednak nic prócz
odległych gór i gdzieś, w dali, ogromnego ptaka, jak gdyby orła, z wolna
zataczającego w powietrzu szerokie kręgi i zniżającego się ku ziemi.
Kiedy tak patrzał, czujny jego słuch
złowił jakiś gwar dochodzący z lasów położonych w dole, na zachodnim brzegu
rzeki. Aragorn sprężył się cały: dosłyszał krzyki i ze zgrozą rozróżnił między
nimi ochrypłe głosy orków. Nagle głębokim tonem zagrał róg, a jego wołanie
odbite od gór rozniosło się echem po zapadlinach tak potężnie, że zagłuszyło
grzmot wodospadu.
-
Róg Boromira! - krzyknął Aragorn. - Wzywa na pomoc! - Zeskoczył ze strażnicy i
pędem puścił się ścieżką w dół. - Biada! Zły los prześladuje mnie dzisiaj,
cokolwiek podejmuję - zawodzi. Gdzie jest Sam?
Im
niżej zbiegał, tym wyraźniej słyszał wrzawę, lecz głos rogu z każdą chwilą
słabł i zdawał się coraz bardziej rozpaczliwy. naraz wrzask orków buchnął
przeraźliwie i dziko, a róg umilkł. Aragorn był już na ostatnim tarasie zbocza,
nim jednak znalazł się u stóp wzgórza, wszystko przycichło, a gdy Strażnik
skręciwszy w lewo pędził w stronę, skąd dobiegały głosy - zgiełk już się cofał
i oddalał, aż w końcu Aragorn nic już nie mógł dosłyszeć. Dobył miecza i z
okrzykiem: „Elendil! Elendil!” pędem pomknął przez las. O jakąś milę od Parth
Galen, na polance nie opodal jeziora znalazł Boromira. Rycerz siedział oparty
plecami o pień olbrzymiego drzewa, jakby odpoczywając. Lecz Aragorn dostrzegł
kilka czarnopiórych strzał tkwiących w jego piersi; Boromir nie wypuścił z ręki
miecza, ostrze było jednak strzaskane tuż pod rękojeścią, a róg, pęknięty na
dwoje, leżał obok na ziemi. Dokoła i u stóp rycerza piętrzyły się trupy orków.
Aragorn przykląkł. Boromir odemknął
oczy. Zmagał się z sobą chwilę, nim w końcu zdołał szepnąć:
-
Próbowałem odebrać Frodowi Pierścień. Żałuję... Spłaciłem dług. - Powiódł
wzrokiem po trupach nieprzyjaciół: padło ich co najmniej dwudziestu z jego
ręki. - Zabrali ich... niziołków. Orkowie porwali. Myślę, że jednak żyją.
Związali ich... - Umilkł i zmęczone powieki opadły mu na oczy. Przemówił jednak
znowu: - Żegnaj, Aragornie. Idź do Minas Tirith, ocal mój kraj. Ja
przegrałem...
-
Nie! - rzekł Aragorn ujmując go za rękę i całując w czoło. - Zwyciężyłeś,
Boromirze. mało kto odniósł równie wielkie zwycięstwo. Bądź spokojny. Minas
Tirith nie zginie.
Boromir
uśmiechnął się słabo.
-
Którędy tamci poszli? Czy Frodo był z nimi? - spytał Aragorn.
Lecz
Boromir nie powiedział już nic więcej.
-
Biada! - zawołał Aragorn. - Tak poległ spadkobierca Denethora, władającego
Wieżą Czat. Jakże gorzki koniec! Nasza drużyna rozbita. To ja przegrałem.
Zawiodłem ufność, którą we mnie pokładał Gandalf. Cóż pocznę teraz? Boromir
zobowiązał mnie, żebym poszedł do Minas Tirith, a moje serce tego samego
pragnie. Ale gdzie jest Pierścień, gdzie jego powiernik? Jakże mam go odnaleźć,
jak ocalić naszą sprawę od klęski?
Klęczał
czas jakiś i pochylony płakał, wciąż jeszcze ściskając rękę Boromira. Tak go
zastali Legolas i Gimli. Zeszli cichcem z zachodnich stoków wzgórza, czając się
wśród drzew jak na łowach. Gimli trzymał w pogotowiu topór, Legolas - długi
sztylet, bo strzał już zabrakło w kołczanie. Kiedy wychynęli na polanę,
zatrzymali się zdumieni; stali chwilę skłaniając w bólu głowy, od razu bowiem
zrozumieli, co się tutaj rozegrało.
-
Niestety! - powiedział Legolas zbliżając się do Aragorna. - Ścigaliśmy po lesie
orków i niejednego ubiliśmy, lecz widzę, że tu bylibyśmy potrzebniejsi.
Zawróciliśmy, kiedy nas doszedł głos rogu, za późno jednak! Obawiam się, że
jesteś ranny śmiertelnie.
-
Boromir poległ - rzekł Aragorn. - Ja jestem nietknięty, bo mnie tutaj nie było
przy nim. Padł w obronie hobbitów, kiedy ja byłem daleko, na szczycie wzgórza.
-
W obronie hobbitów? - krzyknął Gimli. - Gdzież tedy są? Gdzie Frodo?
-
Nie wiem - odparł ze znużeniem Aragorn. - Boromir przed śmiercią powiedział mi,
że ich orkowie pojmali. Przypuszczał, że są jeszcze żywi. Wysłałem go za
Meriadokiem i Pippinem. Nie zapytałem zrazu, czy Frodo i Sam byli tutaj
również, za późno o tym pomyślałem. Wszystko, cokolwiek dzisiaj podejmowałem,
obracało się na złe. Cóż teraz zrobimy?
-
Przede wszystkim przystoi nam pogrzebać towarzysza - rzekł Legolas. - Nie godzi
się zostawiać go jak padlinę między ścierwem orków.
-
Musimy się jednak pospieszyć - zauważył Gimli. - Boromir nie chciałby nas
zatrzymać. Trzeba ścigać orków, jeżeli została nadzieja, że któryś z naszych
druhów żyje, chociaż w niewoli.
-
Ale nie wiemy, czy powiernik Pierścienia jest z nimi, czy nie - odezwał się
Aragorn. - Mamy więc go opuścić? Czy raczej jego najpierw szukać? Ciężki to
wybór.
-
Zacznijmy od pierwszego obowiązku - powiedział Legolas. - nie ma czasu ani
narzędzi, by pogrzebać przyjaciela jak należy i usypać mu mogiłę. Moglibyśmy
jednak zbudować kamienny kurhan.
-
Długa i ciężka praca! kamienie trzeba by nosić aż znad rzeki - stwierdził
Gimli.
-
Złóżmy go więc w łodzi wraz z jego orężem i bronią pobitych przez niego wrogów
- rzekł Aragorn. - Zepchniemy łódź w wodogrzmoty Rauros, powierzymy Boromira
Anduinie. Rzeka Gondoru ustrzeże przynajmniej jego kości od sponiewierania
przez nikczemne stwory.
Spiesznie
przeszukali trupy orków zgarniając szable, połupane hełmy i tarcze na stos.
-
Spójrzcie! - zawołał Aragorn. - Oto mamy znamienne dowody! - Ze stosu
morderczych narzędzi wyciągnął dwa noże, o klingach wyciętych w kształt liścia,
dziwerowanych w złote i czerwone wzory; szukał jeszcze chwilę, aż dobrał do
nich pochwy, czarne, wysadzane drobymi szkarłatnymi kamieniami. - Nie jest to
broń orków - powiedział. - musieli ją nosić hobbici. Z pewnością orkowie
ograbili jeńców, lecz nie ośmielili się zatrzymać tych sztyletów, bo się
poznali, że to robota Numenorejczyków, a na ostrzach wyryte są zaklęcia zgubne
dla Mordoru. A więc nasi przyjaciele, jeżeli nawet żyją, są bezbronni. Wezmę te
broń, ufając przeciw nadziei, że będę mógł ją kiedyś zwrócić prawym
właścicielom.
-
A ja - rzekł Legolas - pozbieram jak najwięcej strzał, bo kołczan mam pusty.
Znalazł
w stosie oręża i dokoła na ziemi sporo strzał nie uszkodzonych, o drzewcu
dłuższym niż miewają strzały, którymi zazwyczaj posługują się orkowie.
Przyjrzał im się uważnie. Aragorn tymczasem, patrząc na pobitych nieprzyjaciół,
rzekł:
-
Nie wszyscy z tych, co tutaj padli, pochodzą z Mordoru. Znam na tyle orków i
rozmaite ich szczepy, by odróżnić przybyszy z północy i z Gór Mglistych. Ale
widzę prócz tego innych, nieznanych. Rynsztunek mają też zgoła niepodobny do
używanego przez orków.
Leżeli
rzeczywiście wśród zabitych czterej goblini większego niż przeciętni orkowie
wzrostu, smagłej cery, kosoocy, o tęgich łydach i grubych łapach. Uzbrojeni
byli w krótkie, szerokie miecze, nie w krzywe szable, których orkowie
powszechnie używają, łuki zaś mieli z cisowego drzewa, długością i kształtem zbliżone
do ludzkich. Na tarczach widniało niezwykłe godło: drobna, biała dłoń na
czarnym polu; żelazne hełmy zdobił nad czołem runiczny znak S, wykuty z
jakiegoś białego metalu.
-
Nigdy jeszcze takich odznak nie spotkałem - powiedział Aragorn. - Co też one mogą
znaczyć?
-
S to inicjał Saurona - rzekł Gimli. - Nietrudno zgadnąć.
-
Nie! - odparł Legolas. - Sauron nie używa alfabetu runicznego elfów.
-
Nie używa też swego prawdziwego imienia i nie pozwala go wypisywać ani wymawiać
- potwierdził Aragorn. - Biel zresztą nie jest jego barwą. Orkowie na służbie w
Barad-Dur mają za godło Czerwone Oko. - Chwilę milczał w zadumie, potem rzekł
wreszcie: - Zgaduję, że to S jest literą Sarumana. Coś złego knuje się w
Isengardzie, zachodnie kraje nie są już bezpieczne. Sprawdziły się obawy
Gandalfa: zdrajca Saruman jakimś sposobem dowiedział się o naszej wyprawie.
Zapewne wie także o nieszczęściu Gandalfa. Może ścigający nas wrogowie z Morii
wymknęli się strażom elfów z Lorien albo też ominęli te krainę i dotarli do
Isengardu inną drogą. Orkowie umieją szybko maszerować. Zresztą Saruman ma
rozmaite sposoby zdobywania wiadomości. Czy pamietacie tamte ptaki?
-
teraz nie ma czasu na rozwiązywanie zagadek - powiedział Gimli. - Zabierzmy
stąd Boromira.
-
Potem jednak musimy rozwiązać zagadkę, jeżeli mamy wybrać właściwą drogę -
odparł Aragorn.
-
Kto wie, może właściwej drogi w ogóle dla nas nie ma - rzekł Gimli.
Krasnolud
swoim toporkiem naciął gałęzi. Powiązali je cięciwami i na tych prymitywnych
noszach rozpostarli własne płaszcze. Tak przenieśli nad rzekę zwłoki
przyjaciela wraz ze zdobycznym orężem zabranym z pola jego ostatniej bitwy.
Droga była niedaleka, okazała się jednak uciążliwa: Boromir był przecież
rosłym, potężnym rycerzem.
Aragorn został nad wodą strzegąc
zwłok, podczas gdy Legolas i Gimli pobiegli brzegiem w górę rzeki. Do Parth
Galen była stąd mila z okładem, sporo więc czasu trwało, nim zjawili się z
powrotem, spływając w dwóch łodziach, ostrożnie trzymając się przy samym
brzegu.
-
Przynosimy dziwną nowinę - rzekł Legolas. - Zastaliśmy tylko dwie łodzie na
łączce. Po trzeciej ani znaku.
-
Czyżby orkowie tam doszli? - spytał Aragorn.
-
Nie zauważyliśmy żadnych śladów - odparł Gimli. - Orkowie zresztą zabraliby
albo zniszczyli wszystkie łodzie, nie szczędząc też bagaży.
-
Zbadam grunt, gdy tam wrócimy - rzekł Aragorn.
Złożyli
Boromira na dnie łodzi, która go miała ponieść w dal. Pod głowę podścielili
szary kaptur i płaszcz elfów. Długie, czarne włosy sczesali rycerzowi na
ramiona. Złoty pas - dar z Lorien - błyszczał jasno. Hełm umieścili u boku,
pęknięty róg a także rękojeść i szczątki strzaskanego miecza na piersi, oręż
zaś zdobyty na wrogu - u stóp zmarłego. Związali dwie łodzie - jedna za drugą -
siedli do pierwszej i wypłynęli na rzekę. Najpierw wiosłowali w milczeniu
wzdłuż brzegu, potem trafili na rwący ostro nurt i wkrótce minęli zieloną łąkę
Parth Galen. Strome zbocza Tol Brandir stały w blasku: słońce odbyło już pół
drogi od zenitu ku zachodowi. Płynęli na południe, więc wprost przed nimi
wzbijał się i migotał w złocistej mgle obłok piany wodogrzmotów Rauros. pęd i
huk wody wstrząsał powietrzem.
Ze smutkiem odczepili żałobną łódź:
Boromir leżał w niej cichy, spokojny, ukołysany do snu na łonie żywej wody.
Prąd porwał go, podczas gdy przyjaciele wiosłami wstrzymali własną łódkę.
Przepłyną obok nich i z wolna oddalał się, malał, aż wreszcie widzieli tylko
czarny punkt wśród złotego blasku; nagle znikł im z oczu. Wodospad huczał wciąż
jednostajnie. Rzeka zabrała Boromira, syna Denethora, i nikt już odtąd nie ujrzał
go w Minas Tirith stojącego na Białej Wieży, na którą zwykł był wchodzić co
rano. Lecz przez długie lata później opowiadano w Gondorze o łodzi elfów, co
przepłynęła wodogrzmoty i spienione pod nimi jezioro, niosąc zwłoki rycerza
przez Osgiliath i dalej, rozgałęzionym ujściem Anduiny ku wielkiemu morzu, pod
niebo iskrzące się nocą od gwiazd.
Trzej przyjaciele milczeli długą
chwilę goniąc wzrokiem łódź Boromira. Wreszcie odezwał się Aragorn.
-
Będą go wypatrywali z Białej Wieży - powiedział - ale nie wróci już ani od gór,
ani od morza.
I
z wolna zaczął śpiewać:
W krainie Rohan pośród pól,
Wśród traw zielonoburych
Zachodni z szumem wieje wiatr
I w krąg owiewa mury.
„O, jakąż, wietrze, niesiesz wieść,
Gdy dzień dobiega końca?
Czyś Boromira widział cień
W poświacie lśnień miesiąca?”
„Widziałem - siedem mijał rzek,
Dalekie mijał bory,
Aż wszedł w krainę Pustych Ziem,
Aż krokiem dotarł skorym
Tam, kędy północ rzuca cień...
Nie dojrzą go już oczy -
A może słyszał jego głos
daleki wiatr północy”.
„O, Boromirze, z blanków wież
Patrzyłem w mroczne dale -
Lecz nie wróciłeś z Pustych Ziem,
Gdzie ludzi nie ma wcale”.
Z
kolei podjął pieśń Legolas:
Od morza dmie południa wiatr,
Od wydm i skalnej plaży,
Kwilenie szarych niesie mew
I szumem swym się skarży.
„O, jakąż, wietrze, niesiesz wieść,
O, ulżyj mej rozterce:
Czyś Boromira widział - mów,
Bo żal mi ściska serce”.
„Nie pytaj mnie o jego los -
Odpowiem ci najprościej:
Pod czarnym niebem w piasku plaż
Tak wiele leży kości,
Tyle ich płynie nurtem rzek
I ginie w morskiej fali!
Niech ci północny powie wiatr,
Jaką się wieścią chwali”.
„O, Boromirze, tyle dróg
Ku południowi goni.
A ty nie wracasz z krzykiem mew
Od szarej morskiej toni!”
I
znowu zaśpiewał Aragorn:
Od wód królewskich wieje wiatr
I mija wodospady -
Z północy słychać jego róg -
Czy przybył tu na zwiady?
„O, jakąż mi przynosisz wieść,
O, powiedz, wietrze, szczerze:
Czyś Boromira widział ślad
Na leśnej gdzie kwaterze?”
„Gdzie Amon Hen - słyszałem krzyk,
Tam walczył śmiałek młody;
Pęknięta tarcza oraz miecz
U brzegów wielkiej wody.
Ach, dumną głowę, piękną twarz
W młodzieńczych dniu urodzie
Raurosu już unosi nurt
Po złoto lśniącej wodzie”.
„O, Boromirze, odtąd z wież
Spoglądać będą oczy
Ku wodospadom grzmiących wód
Raurosu na północy”.
Na tym skończyli. Zawrócili i popłynęli,
jak zdołali najspieszniej, pod prąd z powrotem do Parth Galen.
-
Zostawiliście Wschodni Wiatr dla mnie - rzekł Gimli - lecz ja nic o nim nie
powiem.
-
Tak być powinno - odparł Aragorn. - Ludzie z Minas Tirith cierpią wiatr od
wschodu, ale nie proszą go o wieści. Teraz jednak, gdy Boromir odszedł w swoją
drogę, musimy pospieszyć się z wyborem własnej. - Rozejrzał się szybko, lecz
uważnie po zielonej łące, schylając się, żeby zbadać grunt. - Nie było tutaj
orków - rzekł. - Nic więcej nie mogę na pewno stwierdzić. Ślady wszystkich
członków drużyny krzyżują się w różne strony. Nie potrafię orzec, czy któryś z
hobbitów wrócił do obozu, odkąd rozbiegliśmy się na poszukiwanie Froda. -
Zszedł na sam brzeg opodal miejsca, gdzie struga ściekała ze źródła do rzeki. -
Tu widzę wyraźny trop - powiedział. - Hobbit zbiegł tędy do wody i wrócił na
łąkę; nie wiem jednak, jak dawno to mogło być.
-
Co zatem myślisz o tej zagadce? - spytał Gimli.
Aragorn
zrazu nie odpowiedział, lecz zawrócił do obozowiska i przepatrzył bagaże.
-
Dwóch worków brak - rzekł. - Na pewno nie ma worka Sama: był większy od innych
i ciężki. Mamy więc odpowiedź: Frodo odpłynął łódką, a z nim razem jego wierny
giermek. Frodo widocznie wrócił tu, gdy żadnego z nas nie było w obozie.
Spotkałem Sama na stoku wzgórza i poleciłem mu, żeby szedł za mną, ale jest
oczywiste, że tego nie zrobił. Odgadł zamiary swojego pana i zdążył przybiec
nad rzekę, nim Frodo odpłynął. Frodo zobaczył, że nie tak łatwo pozbyć się
Sama!
-
Ale dlaczego nas się chciał pozbyć i to bez słowa? - spytał Gimli. - Postąpił
bardzo dziwnie.
-
I bardzo dzielnie - rzekł Aragorn. - Zdaje się, że Sam miał rację. Frodo nie
chciał żadnego z przyjaciół pociągnąć za sobą w śmierć, do Mordoru. Wiedział
jednak, że iść tam musi. Gdy się z nami rozstał, przeżył coś, co przemogło w
nim strach i wszelkie wahania.
-
Może spotkał grasujących orków i uciekł przed nimi? - powiedział Legolas.
-
To pewne, że uciekł - odparł Aragorn - nie sądzę jednak, by uciekł przed
orkami.
Nie
zdradził się z tym, co wiedział o prawdziwej przyczynie nagłej decyzji i
ucieczki Froda. Długo zachowywał w tajemnicy ostatnie wyznanie Boromira.
-
No, w każdym razie coś niecoś się wyjaśniło - rzekł Legolas. - Wiemy, że Froda
nie ma już na tym brzegu rzeki: tylko on mógł zabrać łódkę. sam jest z nim:
tylko on mógł zabrać swój worek.
-
Mamy zatem do wyboru - powiedział Gimli - albo siąść w ostatnią łódź i ścigać
Froda, albo pieszo ścigać orków. Obie drogi niewiele dają nadziei. Straciliśmy
już kilka bezcennych godzin.
-
Pozwólcie mi się namyślić - rzekł Aragorn. - Obym wybrał trafnie i przełamał
nie sprzyjający nam dzisiaj los! - Chwile stał, milcząc w zadumie. - Pójdę za
orkami - oznajmił wreszcie. - Zamierzałem prowadzić Froda do Mordoru i wytrwać
przy nim do końca; lecz gdybym teraz chciał go szukać na pustkowiach, musiałbym
porzucić wziętych do niewoli hobbitów na pastwę tortur i śmierci. Nareszcie
serce przemówiło we mnie wyraźnie: los powiernika Pierścienia już nie jest w
moich rękach. Drużyna wypełniła swoje zadanie. Lecz nam, którzyśmy ocaleli, nie
wolno opuścić towarzyszy niedoli, póki nam sił starczy. W drogę! Ruszajmy.
Zostawcie tu wszystko prócz rzeczy najniezbędniejszych. Trzeba będzie
pospieszać dniem i nocą.
Wyciągnęli
ostatnią łódź na brzeg i zanieśli ją między drzewa. Złożyli pod nią sprzęt,
którego nie mogli udźwignąć i bez którego można się było obejść. Potem ruszyli
z Parth Galen. Zmierzch już zapadał, kiedy znaleźli się z powrotem na polanie,
gdzie zginął Boromir. Stąd mieli iść dalej tropem orków, łatwym zresztą do
wyśledzenia.
-
Żadne inne plemię tak nie tratuje ziemi - zauważył Legolas. - Orkowie znajdują
jak gdyby rozkosz w deptaniu i tępieniu żywej roślinności, choćby im nie
zagradzało drogi.
-
Mimo to maszerują bardzo szybko - rzekł Aragorn - i są niezmordowani. Może też
będziemy musieli później szukać ścieżek przez nagie, trudne tereny.
-
A więc spieszmy za nimi! - powiedział Gimli. - Krasnoludy także umieją żwawo
maszerować i nie są mniej niż orkowie wytrwali. Ale nieprędko ich dogonimy,
wyprzedzili nas znacznie.
-
tak - odparł Aragorn - wszyscy musimy zdobyć się na wytrwałość krasnoludów. W
drogę! Z nadzieją czy też bez nadziei, pójdziemy tropem nieprzyjaciela. Biada
mu, jeżeli okażemy się od niego szybsi! Ten pościg zasłynie wśród trzech
plemion: elfów, krasnoludów i ludzi. W drogę, trzej łowcy!
I
rączo jak jeleń skoczył naprzód. Biegli wśród drzew; Aragorn, odkąd wyzbył się
rozterki, przodował nieznużenie i pędził jak wiatr. Wkrótce zostawili daleko za
sobą las nad jeziorem i wspięli się długim ramieniem zbocza na ciemny, ostro
odcięty od tła nieba grzbiet górski, purpurowy już w blasku zachodu. Zapadł
zmrok. Trzy szare cienie wsiąkły w kamienny krajobraz.
Jeźdźcy
Rohanu
M |
rok gęstniał. W dole pośród drzew zalegała mgła snująca się
po bladych brzegach Anduiny, lecz niebo było czyste. Wzeszły gwiazdy. Malejący
już księżyc żeglował od zachodu, pod skałami kładły się czarne cienie. Wędrowcy
dotarli do podnóży skalistych gór i posuwali się teraz wolniej, bo ślad już nie
tak łatwo było wytropić. Góry Emyn Muil ciągnęły się z północy na południe
podwójnym spiętrzonym wałem. Zachodnie stoki obu łańcuchów były strome i
niedostępne, wschodnie za to opadały łagodniej, pocięte mnóstwem jarów i
wąskich żlebów. Całą noc trzej przyjaciele przedzierali się przez ten kamienny
kraj, wspinali się pierwszy, najwyższy grzbiet, a potem w ciemnościach
schodzili ku ukrytej za nim głębokiej krętej dolinie.
Tu zatrzymali się o zimnej godzinie
przedświtu na krótki popas. Księżyc dawno już zaszedł, niebo iskrzyło się od
gwiazd, pierwszy brzask nowego dnia jeszcze się nie pokazał zza czarnych
wzgórz. Aragorn znów się wahał: ślady orków prowadziły w dolinę, lecz ginęły
tutaj.
-
Jak myślisz, w którą stronę stąd skręcili? - spytał Legolas. - Ku północy,
najkrótszą drogą do Isengardu lub Fangornu, jeśli tam zdążają? Czy też na
południe, ku Rzece Entów?
-
Dokądkolwiek zdążają, na pewno nie poszli ku rzece - odparł Aragorn. - Myślę,
że starają się przeciąć pola Rohirrimów możliwie najkrótszą drogą, chyba że w
Rohanie dzieje się coś niedobrego, a potęga Sarumana bardzo wzrosła. Chodźmy na
północ!
Dolina
wrzynała się kamiennym korytem między poszarpane wzgórza, a wśród głazów na jej
dnie sączył się strumień. Z prawej strony piętrzyło się ponure urwisko, z lewej
majaczyło łagodniejsze zbocze, szare już i zatarte w cieniu wieczoru. uszli co
najmniej milę w kierunku północnym. Aragorn przygięty do ziemi badał grunt
zapadlisk i parowów u podnóży zachodniego stoku. Legolas wyprzedzał towarzyszy
o parę kroków. nagle elf krzyknął i wszyscy spiesznie podbiegli do niego.
-
Patrzcie! - rzekł. - Dogoniliśmy już kilku z tych, których ścigamy. - Wskazał u
stóp wzgórza szarzejące kształty, które na pierwszy rzut oka wzięli za głazy, a
które były skulonymi trupami orków. Pięciu z nich leżało tam martwych,
rozsiekanych okrutnie; dwóch miało głowy odrąbane od tułowia. Ziemia wkoło
nasiąkła ciemną krwią.
-
Oto nowa zagadka - rzekł Gimli. - Żeby ją rozjaśnić, trzeba by dziennego
światła, a nie możemy tu czekać do świtu.
-
Jakkolwiek odczytamy ten znak, zwiastuje nam on pewną nadzieję - powiedział
Legolas. - Wrogowie orków powinni okazać się naszymi przyjaciółmi. Czy te góry
są zamieszkane?
-
Nie - odparł Aragorn. - Rohirrimowie rzadko tu się zapuszczają, a do Minas
Tirith jest stąd daleko. Mogło się zdarzyć, że jacyś ludzie wybrali się w te
strony z niewiadomych nam powodów. Ale nie przypuszczam, by tak było.
-
Cóż zatem sądzisz? - spytał Gimli.
-
Myślę, że nasi nieprzyjaciele przyprowadzili z sobą własnych nieprzyjaciół -
odrzekł Aragorn. - Ci tutaj to orkowie z dalekiej północy. Nie ma wśród
zabitych ani jednego olbrzymiego orka z niezwykłym godłem białej ręki i
runiczną literą S. Zgaduję, że wybuchła jakaś kłótnia, rzecz między dzikusami
dość pospolita. Może posprzeczali się o wybór drogi?
-
A może o jeńców? - powiedział Gimli. - Miejmy nadzieję, że nasi przyjaciele nie
ponieśli również śmierci przy tej sposobności.
Aragorn
przeszukał teren w szerokim promieniu wokół tego miejsca, lecz nie znalazł
żadnych więcej śladów walki. Drużyna ruszyła znów naprzód. Niebo już bladło na
wschodzie, gwiazdy przygasły, a znad widnokręgu podnosił się szary brzask.
Nieco dalej na pólnocy trafili na parów, w którym kręty, bystry potoczek żłobił
kamienistą ścieżkę w głąb doliny. na jego brzegach zieleniły się kępy zarośli i
spłachetki trawy.
-
Nareszcie! - rzekł Aragorn. - Tutaj mamy poszukiwany trop. Wiedzie w górę
strumienia. Tędy szli orkowie po załatwieniu między sobą krwawych porachunków.
Zawrócili
więc i ruszyli nową ścieżką, skacząc z kamienia na kamień tak lekko, jakby zaczynali
dzień po dobrze przespanej nocy. Kiedy w końcu dotarli na grań szarego wzgórza,
nagły powiew rozburzył im włosy i załopotał połami płaszczy. Świt dmuchnął im
chłodem w twarze.
Obejrzeli się i zobaczyli za sobą na
drugim brzegu rzeki odległe szczyty już rozjarzone pierwszym blaskiem. Wstawał
dzień. Czerwony rąbek słońca ukazał się znad ciemnego grzbietu gór. Ale przed
oczami wędrowców, na zachodzie, świat wciąż jeszcze leżał cichy, bezkształtny i
szary; w miarę jednak jak patrzyli, cienie nocy rozwiewały się stopniowo,
ziemia budziła się odzyskując barwy: zieleń rozlała się po szerokich łąkach
Rohanu, białe opary roziskrzyły się nad wodami, a gdzieś daleko po lewej
stronie, o trzydzieści albo i więcej staj, Białe Góry zabłysły błękitem i
purpurą, wystrzelając w niebo ostrymi szczytami, na których olśniewająca biel
wiecznych śniegów zabarwiła się teraz rumieńcem jutrzenki.
- Gondor! Gondor! – zawołał Aragorn. – Obym cię ujrzał
znowu w szczęśliwszej godzinie! Dziś jeszcze moja droga nie prowadzi na południe,
ku twoim świetlistym strumieniom.
Dął kiedyś wiatr zachodni... Tu nad
Srebrnym Drzewem
W dawnych królów ogrodach deszcz
światła trzepotał.
Mury, wieże, korono, o, tronie ze
złota!
Czyż ludzie Drzewo Srebrne ujrzą, o,
Gondorze,
I wiatr między górami dąć będzie a
morzem?
- Chodźmy już! – rzekł, odrywając wreszcie oczy od południa
i zwracając je na zachód i północ, gdzie wzywał go obowiązek.
Grań,
na której stali, opadała stromo spod ich nóg. O kilkadziesiąt stóp niżej
szeroka, poszarpana półka skalna urywała się ostrą krawędzią nad przepaścistą,
prostopadłą ścianą: to był Wschodni Mur Rohanu. Tu kończyły się wzgórza Emyn
Muil, a dalej, jak okiem siegnąć, rozpościerały się już tylko zielone równiny
Rohirrimów.
-
Patrzcie! – krzyknął Legolas wskazując blade niebo ponad ich głowami. – Znowu
orzeł. Wzbił się bardzo wysoko. Wygląda mi na to, że odlatuje z powrotem na
północ. Mknie jak strzała. Patrzcie!
-
Nie, nawet moje oczy go nie dostrzegą, Legolasie – odrzekł Aragorn. – Musi
lecieć rzeczywiście na wielkiej wysokości. Ciekawe, z jakim poselstwem tak
spieszy, jeśli to ten sam ptak, którego przedtem zauważyłem. Ale spójrzcie! Tu
bliżej widzę coś bardziej niepokojącego. Jakiś ruch na równinie.
-
Masz słuszność – odparł Legolas. – Potężny oddział w marszu. Nic więcej jednak
nie mogę o nim powiedzieć ani rozróżnić, co to za plemię. Dzieli nas od nich
wiele staj, na oko wydaje się, że co najmniej dwanaście. W tym płaskim
krajobrazie trudno ocenić odległość.
-
Myślę, że bądź co bądź nie potrzebujemy już teraz wypatrywać śladów, żeby
wiedzieć, dokąd się skierować – rzekł Gimli. – Szukajmy tylko ścieżki w dół na
równinę, i to jak najkrótszej.
-
Wątpię, czy znajdziesz ścieżkę krótszą od tej, którą wybrali orkowie –
powiedział Aragorn.
Teraz
już ścigali nieprzyjaciół w pełnym świetle dziennym. Wszystko wskazywało, że
orkowie posuwali się w wielkim pośpiechu, bo drużyna znajdowała co chwila
jakieś pogubione lub odrzucone przedmioty: worki po prowiancie, kromki
twardego, ciemnego chleba, łachman czarnego płaszcza, ciężki podkuty but,
zdarty na kamieniach. Trop wiódł na północ skrajem urwiska, aż w końcu
zatrzymywał się nad głęboką rysą, wyżłobioną w ścianie skalnej przez potok,
spływający z głośnym pluskiem w dół. Brzegiem rysy wąska, stroma jak drabina
ścieżka prowadziła aż na równinę.
U stóp tej drabiny znaleźli się
nagle na łąkach Rohanu. Jak zielone morze falowały one u samych podnóży Emyn
Muil. Potok górski ginął w bujnych kępach rzeżuchy i wszelkiego ziela, tylko
cichy plusk zdradzał jego drogę w szmaragdowym tunelu; po łagodnej pochyłości
spływał ku moczarom doliny Rzeki Entów. Wędrowcy mieli wrażenie, że zima
została za nimi, lgnąc do wzgórz. Tu bowiem miękkie powietrze tchnęło ciepłem i
delikatnym zapachem i zdawało się, że wiosna jest już blisko, a soki w trawach
i liściach zaczynają wzbierać. Legolas odetchnął głęboko, jakby po długiej
wędrówce przez jałową pustynię pił chciwie ożywczą wodę.
-
Ach, zapach zieleni! - rzekł. - Lepsze to niż długi sen. Biegnijmy teraz!
-
Lekkie stopy mogą tutaj biec chyżo - powiedział Aragorn. - Szybciej pewnie niż
obciążone żelazem nogi orków. teraz może uda się nam dopędzić nieprzyjaciół.
Pobiegli
gęsiego, mknąc jak gończe psy za świeżym tropem; oczy im rozbłysły nowym
zapałem. Szpetny ślad wydeptany przez orków wskazywał niemal wprost na zachód;
gdziekolwiek przeszła banda, słodka trawa Rohanu była stratowana i sczerniała.
Nagle Aragorn krzyknął i zatrzymał się w miejscu.
-
Stójcie! - zawołał. - na razie nie idźcie za mną.
Szybko
skręcił w prawo od głównego szlaku. Dostrzegł bowiem odgałęziający się trop:
odciski drobnych, nie obutych stóp. Niestety o kilka zaledwie kroków dalej trop
gubił się wśród innych, znacznie większych, które również odbiegały od szlaku,
potem zaś znowu ku niemu powracały i ginęły w stratowanej zieleni. Tam, gdzie
ów nowy trop się kończył, Aragorn schylił się i podniósł coś z trawy. Potem
wrócił do przyjaciół.
-
Tak jest - rzekł. - To niewątpliwie ślady stóp hobbita. Zapewne Pippina,
mniejszego od Meriadoka. Spójrzcie!
Na
wyciągniętej dłoni pokazał im znaleziony przedmiot, który błyszczał w słońcu.
Podobny był do ledwie rozwiniętego brzozowego liścia, a wydał się piękny i
niespodziewany na tej bezdrzewnej równinie.
-
Klamra od płaszcza elfów! - wykrzyknęli Legolas i Gimli jednocześnie.
-
Liście z drzew Lorien nie opadają na próżno - rzekł Aragorn. - Ten nie został
zgubiony przypadkiem. Pippin upuścił go umyślnie, żeby zostawić znak dla tych,
którzy będą szukali porwanych hobbitów. Myślę, że po to właśnie Pippin odłączył
się na chwilę od gromady.
-
A więc o nim przynajmniej wiemy, że wzięto go żywcem - stwierdził Gimli. - I że
nie stracił przytomności umysłu ani władzy w nogach. Bądź co bądź jest to pewna
pociecha. Nie ścigamy bandy daremnie.
-
Miejmy nadzieję, że nie przypłacił zbyt drogo swej odwagi - rzekł Legolas. -
Dalej! Naprzód! Serce mi się ściska na myśl o tych młodych, wesołych hobbitach,
pędzonych jak cielęta za stadem.
Słońce
podniosło się do zenitu, a potem z wolna osunęło się po niebie. Znad odległego
morza, od południa, nadciągnęły lekkie obłoki i odpłynęły z łagodnym podmuchem
wiatru. Słońce zaszło. Za plecami wędrowców wyrosły cienie i coraz dłuższymi
ramionami sięgały na wschód. Oni jednak wytrwale szli naprzód. Od śmierci
Boromira minęła doba, lecz orkowie wciąż byli daleko przed nimi. Nie mogli ich
nawet wzrokiem dosięgnąć na rozległej, płaskiej równinie.
Kiedy zapadły ciemności, Aragorn
wstrzymał pochód. W ciągu całego dnia ledwie dwa razy popasali, i to na krótko;
od wschodniej ściany gór, na której stali o świcie, dzieliło ich teraz
dwanaście staj.
-
Pora dokonać trudnego wyboru - rzekł Aragorn. - Czy odpocząć przez noc, czy też
iść dalej, póki nam sił starczy?
-
Jeżeli my będziemy całą noc odpoczywać, a nieprzyjaciel nie przerwie marszu,
wyprzedzi nas znacznie - powiedział Legolas.
-
Chyba nawet orkowie nie mogą maszerować bez wytchnienia - powiedział Gimli.
-
Orkowie rzadko puszczają się w biały dzień przez otwarte przestrzenie, a jednak
tym razem ważyli się na to - odparł Legolas. - Tym bardziej nie spoczną w nocy.
-
Ale nocą nie możemy pilnować śladu - rzekł Gimli.
-
Jak sięgnę wzrokiem, ślad wiedzie prosto, nie skręca ani w lewo, ani w prawo -
stwierdził Legolas.
-
Przypuszczam, że zdołałbym was poprowadzić po ciemku nie zbaczając z właściwego
kierunku - rzekł Aragorn. - Jeślibyśmy wszakże zbłądzili lub gdyby tamci
zboczyli ze szlaku, stracilibyśmy jutro dużo czasu, nimby się udało odnaleźć
znowu trop.
-
W dodatku - powiedział Gimli - tylko za dnia możemy dostrzec, czy jakieś
pojedyncze ślady nie odłączają się od gromady. gdyby któryś z jeńców zbiegł z
niewoli albo gdyby któregoś uprowadzono w bok, na wschód na przykład, w stronę
Wielkiej rzeki, w stronę Mordoru, moglibyśmy minąć ten ślad nie domyślając się
niczego.
-
To prawda - przyznał Aragorn. - Lecz jeśli dobrze odczytałem poprzednie ślady,
orkowie spod godła Białej Ręki wzięli nad innymi górę i cała banda zmierza
teraz do Isengardu. Dotychczas wszystko potwierdza moje przypuszczenie.
-
A jednak byłoby nieroztropnie polegać na tym - rzekł Gimli. - Pamiętajmy też o
możliwości ucieczki jeńców. Czy zauważylibyśmy tamten trop, który nas
doprowadził do klamry w trawie, gdybyśmy przechodzili po ciemku?
-
Orkowie z pewnością odtąd zdwoili czujność, a jeńcy są już bardzo zmęczeni -
powiedział Legolas. - Nie będą próbowali ucieczki, chyba z naszą pomocą. Jak im
pomożemy, nie sposób przewidzieć, w każdym razie trzeba przede wszystkim
doścignąć bandę.
-
A jednak nawet ja, krasnolud, zaprawiony w wędrówkach i nie najsłabszy w swoim
rodzie, nie zdołam przebiec całej drogi do Isengardu bez wypoczynku - rzekł
Gimli. - Mnie też serce boli na myśl o losie pojmanych przyjaciół i gdyby to
ode mnie tylko zależało, ruszyłbym wcześniej w pogoń; lecz teraz muszę
wytchnąć, aby jutro biec tym szybciej. A jeśli mamy odpoczywać, ciemna noc jest
po temu najsposobniejszą porą.
-
Powiedziałem na początku, że wybór jest trudny - rzekł Aragorn. - Na czym więc
zakończymy tę naradę?
-
Ty nam przewodzisz - odparł Gimli - i jesteś najbardziej doświadczonym łowcą.
Sam więc rozstrzygnij.
-
Serce pcha mnie naprzód - powiedział Legolas. - Musimy jednak trzymać się w
gromadzie. Zastosuję się do decyzji Aragorna.
-
Szukacie rady u złego doradcy - rzekł Aragorn. - Od chwili gdy przepłynęliśmy
między słupami Argonath, każdy wybór, którego dokonałem, okazywał się błędny.
Umilkł
i długo patrzał na północ i na zachód, w gęstniejące ciemności.
-
Nie będziemy szli nocą - powiedział wreszcie. - Z dwóch niebezpieczeństw
groźniejsze wydaje się prześlepienie jakiegoś ważnego tropu czy znaku. Gdyby
księżyc lepiej świecił, moglibyśmy skorzystać z jego blasku. Niestety, wschodzi
teraz późno, jest w nowiu i blady.
-
Dziś na dobitkę zasłonią go chmury - szepnął Gimli. - Szkoda, że pani z Lorien
nie dała nam w podarunku światła, jak Frodowi.
-
Temu, kto go otrzymał, dar ten bardziej się przyda - rzekł Aragorn. - W jego
ręku los wyprawy. Nam przypadł tylko maleńki udział w wielkim dziele naszej
epoki. Kto wie, czy od początku cały zamiar nie jest skazany na niepowodzenie,
a mój wybór, dobry czy zły, niewiele może tu pomóc lub zaszkodzić. W każdym
razie - postanowiłem. Teraz więc skorzystajmy z wypoczynku jak się da
najlepiej.
Rzucił się na ziemię i usnął
natychmiast, bo od nocy spędzonej w cieniu Tol Brandir nie zmrużył oka. Przed
świtem jednak ocknął się i wstał. Gimli leżał jeszcze pogrążony w głębokim
śnie, ale Legolas czuwał wyprostowany i wpatrzony w ciemność, zamyślony i cichy
jak młode drzewo w bezwietrzną noc.
-
Są już bardzo daleko - powiedział ze smutkiem zwracając się do Aragorna. -
Dobrze przeczuwałem, że nie spoczną na noc. Teraz tylko orzeł zdołałby ich
dogonić.
-
Mimo to będziemy ich ścigali w miarę naszych sił - odparł Aragorn. Schylił się
i dotknął ramienia krasnoluda. - Wstawaj, Gimli. Ruszamy dalej - rzekł. - Ślad
stygnie.
-
Ciemno jeszcze - powiedział Gimli. - Nawet Legolas i nawet ze szczytu wzgórza
nie dostrzegłby ich, póki słońce nie wzejdzie.
-
Obawiam się, że za daleko odeszli, abym ich mógł dostrzec ze wzgórza czy z
równiny, przy księżycu czy w słońcu - odparł Legolas.
-
Kiedy oczy zawodzą, ziemia może coś powie uszom - rzekł Aragorn - bo z
pewnością jęczy pod ich nienawistnymi stopami.
Wyciągnął
się na trawie, przytknął ucho do ziemi. Leżał bez ruchu tak długo, że Gimli już
zaczął podejrzewać, iż Aragorn omdlał albo usnął znowu. Niebo na wschodzie
pojaśniało, siwy brzask z wolna rozpraszał mrok. Kiedy wreszcie Aragorn wstał,
przyjaciele zobaczyli jego twarz pobladłą i zapadniętą, w oczach wyczytali
troskę.
-
Ziemia drży od niewyraźnych, niezrozumiałych odgłosów - rzekł. - Na wiele mil
wkoło nie ma żadnego oddziału w marszu. Tupot nóg naszych nieprzyjaciół ledwie
słychać z wielkiej dali. Natomiast głośno tętnią kopyta końskie. Wydaje mi się,
że słyszałem je wcześniej już, gdy spałem tej nocy na ziemi, i że tętent koni
galopujących na zachód mącił moje sny. teraz jednak oddalają się od nas, pędzą
na północ. Chciałbym wiedzieć, co też się dzieje w tamtych krajach.
-
Ruszajmy! - rzekł Legolas.
Tak zaczął się trzeci dzień pościgu.
Od rana do zmroku, to pod chmurami, to pod żarem słońca, to wyciągniętym
krokiem, to biegiem parli naprzód, jakby gorączka trawiąca ich serca silniejsza
była od zmęczenia. Mało ze sobą rozmawiali. Sunęli przez rozległe pustkowia, a
płaszcze elfów wtapiały się w tło szarozielonych pól tak, że nikt prócz
bystrookiego elfa nie dostrzegłby ich z oddali nawet w pełnym blasku południa.
Często też w głębi serca dziękowali pani z Lorien za lembasy, bo żywiąc się
nimi w biegu, odzyskiwali nowe, niespożyte siły.
Przez cały dzień trop wskazywał
prosto na północo-zachód, nie zbaczając ani nie skręcając nigdzie. Wreszcie,
kiedy południe chyliło się już ku wieczorowi, wędrowcy znaleźli się na długim,
bezdrzewnym zboczu; teren przed nimi wznosił się faliście i łagodnie ku
majaczącym na widnokręgu kopulastym pagórkom. Ślad orków prowadził też ku nim,
skręcając nieco bardziej na północ i znacząc się mniej niż dotychczas wyraźnie,
bo grunt był tutaj twardszy a trawa mniej bujna. daleko po lewej ręce
błyszczała pośród zieleni kręta, srebrna nitka Rzeki Entów. Nigdzie nie było
widać żywej duszy. Aragorn dziwił się, że nie spotykają śladów zwierząt ani
ludzi. Siedziby Rohirrimów skupiały się co prawda o wiele mil dalej na
południe, pod leśnym stropem Białych Gór, ukrytych teraz we mgle i chmurach,
lecz hodowcy koni trzymali dawniej ogromne stada we Wschodnim Emnecie, kresowej
prowincji swojego królestwa, i pasterze koczowali w tych stronach nawet zimą,
mieszkając w szałasach lub namiotach. Teraz jednak cała ta kraina opustoszała,
a cisza, jaka nad nią panowała, nie zdawała się wcale błoga ani spokojna.
O zmroku przyjaciele zatrzymali się
znowu. Przeszli równiną Rohanu dwakroć po dwanaście staj i ściana Emyn Muil
zniknęła im z oczu w cieniach wschodu. Wąski sierp księżyca wypłynął na
przymglone niebo, lecz świecił blado, a gwiazdy kryły się wśród chmur.
-
Teraz bardziej jeszcze żałuję każdej godziny, którą straciliśmy na odpoczynek i
popasy w tym marszu - rzekł Legolas. - Orkowie gnają, jakby ich Sauron
osobiście biczem popędzał. Boje się, że zdążyli dotrzeć do lasu i stoków
górskich; może w tej chwili właśnie wchodzą w cień drzew.
Gimli
zgrzytnął zębami.
-
Oto gorzki koniec naszych nadziei i trudów - powiedział.
-
Koniec nadziei - może, ale trudów z pewnością nie - rzekł Aragorn. - Nie
zawrócimy z drogi. Chociaż bardzo jestem znużony. - Obejrzał się na szmat
ziemi, który przemierzyli, popatrzał w mrok gęstniejący na wschodzie. - Coś
dziwnego dzieje się w tym kraju. nie ufam tej ciszy. Nie ufam nawet blademu
księżycowi. Gwiazdy świecą mdłym blaskiem, a mnie ogarnęło takie znużenie,
jakiego nie powinien znać Strażnik na wytyczonym tropie. Jakaś potężna wola
dodaje w biegu sił naszym wrogom, a nam rzuca pod stopy niewidzialne zapory,
obezwładnia zmęczeniem serca bardziej niż nogi.
-
Prawdę mówisz - rzekł Legolas. - Czułem to od chwili, gdy zeszliśmy z grani
Emyn Muil. Ta potężna wola jest bowiem przed nami, nie za nami.
I
gestem wskazał krainę Rohanu ledwie rozświetloną nikłą księżycową poświatą i
tonącą w mroku na zachodzie.
-
Saruman! - mruknął Aragorn. - Nawet on nie zdoła nas zawrócić z drogi. na razie
jednak musimy się zatrzymać. Spójrzcie, już i księżyc znika za chmurami. Lecz
jutro skoro świt ruszymy na północ, szlakiem między bagniskiem a wzgórzami.
Nazajutrz
tak samo jak w poprzednich dniach Legolas pierwszy zerwał się ze snu - jeżeli w
ogóle spał tej nocy.
-
Wstawać! Wstawać! - wołał. - Wschód już się rumieni. Dziwy czekają nas w cieniu
lasu. Dobre czy złe, nie wiem, ale wzywają w drogę. Wstawać!
Tamci
obaj zerwali się na równe nogi i nie tracąc ani chwili trzej przyjaciele znów
pomaszerowali przed siebie. Każdy krok przybliżał ich stopniowo ku wzgórzom i
na godzinę przed południem stanęli pod zielonymi stokami, które piętrzyły się
wyżej w łyse kopuły wyciągnięte równym łańcuchem prosto na północ. U ich stóp
grunt był suchy, porośnięty niską trawą, lecz między pasmem wzgórz a rzeką,
przedzierającą się przez gąszcz trzcin i sitowia, ciągnęło się szerokie na
dziesięć mil zapadlisko. Pod najdalej na południe wysuniętym wzgórzem, u jego
zachodnich podnóży spostrzegli w trawie szeroki krąg jakby wydeptany przez
tysiąc ciężkich nóg. Stąd ślad orków prowadził dalej ku północy skrawkami
suchego terenu pod wzgórzami. Aragorn zatrzymał się i zbadał uważnie tropy.
-
Popasali tu czas krótki - rzekł - i nawet ślad wymarszu po odpoczynku jest już
dość dawny. Niestety, przeczucie nie zawiodło cię, Legolasie, upłynęło trzykroć
dwanaście godzin od chwili, gdy orkowie przebywali na tym miejscu, do którego
my doszliśmy dopiero teraz. Jeżeli potem nie zwolnili marszu, wczoraj o
zachodzie słońca osiągnęli skraj Fangornu.
-
Patrząc na zachód i na północ nie widzę nic prócz trawy tonącej w dali we mgle
- rzekł Gimli. - Czy ze szczytu wzgórza dostrzeglibyśmy las?
-
Do lasu jeszcze stąd daleko - powiedział Aragorn. - Jeżeli pamięć mnie nie
myli, pasmo wzgórz sięga co najmniej na osiem staj, a za nimi, na
północo-zachód od ujścia Rzeki Entów, trzeba przebyć znów jakieś piętnaście
staj równiny.
-
A więc w drogę! - rzekł Gimli. - Moje nogi muszą odzwyczaić się od liczenia
staj. Byłoby to dla nich łatwiejsze, gdyby serce tak bardzo nie ciążyło.
Słońce
już się chyliło, gdy wreszcie wędrowcy dotarli do ostatniego wzgórza w całym
łańcuchu. Przez wiele godzin maszerowali bez odpoczynku. teraz posuwali się już
bardzo wolno, a Gimli aż zgarbił się ze zmęczenia. Krasnoludy mają żelazną wytrzymałość
w pracy i wędrówkach, lecz ten nie kończący się pościg utrudził Gimlego tym
bardziej, że nadzieja przygasła w jego sercu. Aragorn szedł za nim w posępnym
milczeniu, od czasu do czasu schylając się, żeby zbadać jakiś znak albo trop na
ziemi. Tylko Legolas biegł lekko jak zawsze, ledwie muskając stopami trawę i
nie odciskając na niej śladów; chleb elfów wystarczał mu za cały posiłek, a
spać umiał z otwartymi oczyma, w marszu, w pełnym świetle dnia; umysł elfa
odpoczywa błądząc po dziwnych ścieżkach marzeń, chociaż ludzie nie nazwaliby
tego spaniem.
-
Wejdźmy na ten zielony pagórek - rzekł.
Wbiegł
pierwszy, a dwaj przyjaciele podążyli za nim wspinając się mozolnie długim
zboczem aż na szczyt, zaokrąglony na kształt kopuły, gładki i nagi, nieco
odosobniony od innych i stanowiący ostatnie od północy ogniwo łańcucha. Słońce
tymczasem zaszło, mrok wieczorny otulił świat jak zasłona. Trzej wędrowcy stali
samotnie nad bezbrzeżną, bezkształtną równiną, wśród jednostajnej szarzyzny
krajobrazu. Tylko daleko na północo-zachodzie od tła dogasającego nieba
odcinała się głębszą czernią linia Gór Mglistych i ciemnego lasu u ich stóp.
-
Nic stąd nie wypatrzymy, co mogłoby nam wskazać dalszą drogę - powiedział
Gimli. - W każdym razie trzeba teraz zatrzymać się na noc. Robi się bardzo
zimno.
-
Wiatr dmie od śnieżnej północy - rzekł Aragorn.
-
Rano odwróci się i dmuchnie od wschodu - rzekł Legolas. - Odpocznijmy, skoro
czujecie się zmęczeni. Ale nie traćmy nadziei. Nie wiadomo, co nas jutro czeka.
Bywa, że wraz ze wschodem słońca zjawia się dobra rada.
-
Trzykroć już w tej pogoni oglądaliśmy wschód słońca, a żaden nie przyniósł nam
rady - rzekł Gimli.
Noc
była bardzo zimna. Aragorn i Gimli spali niespokojnie, a ilekroć któryś z nich
budził się, stwierdzał, że Legolas czuwa u wezgłowia przyjaciół albo przechadza
się koło nich nucąc z cicha w swoim ojczystym języku jakąś pieśń, a gdy elf tak
śpiewa, na twardym, czarnym stropie niebios rozbłyskują białe gwiazdy. W ten
sposób przeszła noc. Wszyscy trzej już rozbudzeni patrzyli, jak brzask powoli
rozlewa się po niebie, czystym teraz i bezchmurnym, aż wreszcie pokazało się
słońce. Wstało blade i jasne. Wiatr dmący od wschodu zmiótł kłęby mgieł.
Rozległa kraina leżała przed nimi naga i pusta w surowym świetle ranka.
Na wprost i ku wschodowi ciągnęła
się owiana wiatrem wyżyna, płaskowyż Rohanu, który przed kilku dniami
dostrzegali z daleka płynąc z nurtem Wielkiej Rzeki. Na północo-zachodzie
czerniał las Fangorn; jeszcze dziesięć staj dzieliło ich od cienistego skraju
tej puszczy, a góry w jej głębi ginęły w błękitnej dali. Za Fangornem majaczył
na widnokręgu jakby zawieszony w siwej chmurze biały czub smukłego Methedrasu,
ostatniego szczytu w łańcuchu Gór Mglistych. Z lasu spływała ku wędrowcom Rzeka
Entów, bystrym, wąskim strumieniem tocząc się między stromymi brzegami. Trop
orków skręcał spod wzgórz ku rzece.
Śledząc wzrokiem trop biegnący nad
rzeką, a potem wzdłuż jej brzegów ku puszczy, Aragorn dostrzegł na dalekiej
zielonej łące jakiś ciemny, szybko poruszający się mały punkcik. Rzucił się na
ziemię i zaczął pilnie wsłuchiwać się w jej głos. Legolas jednak, który stał
obok wyprostowany, osłaniając smukłą dłonią swoje jasne oczy elfa, widział nie
punkcik, lecz chmarę jeźdźców, drobne z oddali postacie ludzkie na koniach, i w
ostrzach włóczni brzask poranka jak migotanie maleńkich gwiazd niedosięgłych
dla wzroku zwykłych śmiertelników. Gdzieś daleko za pędzącym oddziałem czarny
dym wzbijał się wąskim, krętym słupem ku niebu. Cisza panowała nad pustką stepu
taka, że Gimli słyszał szelest każdej trawki.
-
Jeźdźcy! - krzyknął Aragorn zrywając się z ziemi. - Wielu jeźdźców na ścigłych
koniach zbliża się do nas.
-
Tak - rzekł Legolas. - Jest ich stu pięciu. Włosy mają jasne, a włócznie
lśniące. Przewodzi im mąż wysokiego wzrostu.
Aragorn
uśmiechnął się.
-
Bystre są oczy elfa - powiedział.
-
Niewielka sztuka - odparł Legolas. - Ci jeźdźcy są przecież nie dalej niż o
pięć staj.
-
O pięć staj czy o jedną - odezwał się Gimli - w każdym razie nie unikniemy
spotkania na tym pustkowiu. Poczekamy na nich czy też pójdziemy w swoją drogę?
-
Poczekamy - rzekł Aragorn. - Jestem znużony, ścigamy nieprzyjaciół wciąż
daremnie. A może ktoś inny wcześniej ich dogonił? Bo przecież oddział konny
wraca tropem orków. Może jeźdźcy będą mieli dla nas jakieś ważne nowiny?
-
Albo ostre włócznie - rzekł Gimli.
-
Trzy konie niosą puste siodła - powiedział Legolas - ale hobbitów między ludźmi
nie ma.
-
Nie twierdzę, że będą to pomyślne nowiny - odparł Aragorn - ale na dobre czy
złe trzeba tutaj poczekać.
Trzej
przyjaciele opuścili szczyt wzgórza, gdzie na tle jasnego nieba stanowili zbyt
dobrze widoczny z daleka cel, i z wolna zeszli północnym zboczem niżej.
Zatrzymali się jednak nie schodząc aż do podnóży pagórka i przycupnęli na stoku
w przywiędłej trawie, owinięci w szare płaszcze. Czas płynął leniwie. Wiatr był
ostry i przejmujący. Gimli kręcił się niespokojnie.
-
Co ci wiadomo o tych jeźdźcach, Aragornie? - spytał. - Może czekamy tu na
niechybną śmierć?
-
Przebywałem wśród nich - odparł Aragorn. - Są dumni i uparci, lecz serca mają
szczere, a myślą i działają szlachetnie; są zuchwali, lecz nie okrutni, mądrzy,
chociaż nieuczeni, nie piszą ksiąg, lecz śpiewają wiele pieśni, wzorek
ludzkiego plemienia sprzed lat Ciemności. Nie wiem jednak, co tutaj działo się
w ostatnich czasach i co teraz postanowili Rohirrimowie, osaczeni z jednej
strony zdradą Sarumana a z drugiej groźbą Saurona. Z dawna żyli w przyjaźni z
ludźmi z Gondoru, jakkolwiek nie są tej samej co tamci krwi. W zamierzchłych
czasach Eorl Młody ściągnął ich tutaj z północy, są spokrewnieni najbliżej z
plemionami Barda z dali i Beorna z Leśnej Krainy, wśród których często spotyka
się po dziś dzień jasnowłosych, rosłych ludzi podobnych do jeźdźców Rohanu. W
każdym razie nie kochają orków.
-
Ale Gandalf wspominał, że krążą pogłoski, jakoby płacili haracz Mordorowi -
rzekł Gimli.
-
Boromir w to nie uwierzył, ja także - odparł Aragorn.
-
Wkrótce dowiemy się prawdy - rzekł Legolas. - Już są blisko.
Wreszcie
Gimli też usłyszał głuchy tętent galopujących kopyt.
Jeźdźcy wciąż trzymając się tropu
orków skręcili od rzeki ku pagórkom. Pędzili jak wiatr. Donośne, raźne okrzyki
rozbrzmiały nad polami. Nagle jeźdźcy wypuścili konie, aż ziemia zadudniła pod
kopytami; rycerz jadący na czele, zatoczył koniem, okrążając podnóże góry, i
poprowadził oddział zachodnim jej skrajem w stronę płaskowzgórza. Trop w trop
za wodzem ciągnęła długa kolumna rycerzy zbrojnych, zwinnych, błyszczących
stalą; widok był groźny i piękny zarazem.
Konie mieli rosłe, silne i
kształtne, o lśniącej sierści; długie ogony rozwiewały się na wietrze,
splecione grzywy zdobiły dumne karki. jeźdźcy zdawali się godni szlachetnych
wierzchowców, jak one dorodni i smukli; spod lekkich hełmów jasne niby len
włosy spływały im na plecy, twarze mieli surowe, spojrzenie bystre. W rękach
dzierżyli długie jesionowe włócznie, malowane tarcze zawiesili na plecach, a
miecze u boku; polerowane kolczugi sięgały im po kolana.
Przemknęli galopem, dwójkami, a
chociaż co chwila któryś prostował się w strzemionach i rozglądał na wszystkie
strony, żaden, jak się zdawało, nie dostrzegł trzech obcych wędrowców,
przycupniętych na stoku i przypatrujących się w milczeniu kawalkadzie. Oddział
już mijał wzgórze, gdy nagle Aragorn wstał i gromkim głosem zawołał:
-
Co słychać w krajach północy, jeźdźcy Rohanu?
Błyskawicznie,
nad podziw sprawnie osadzili konie, zawrócili, rozwinęli szereg i cwałem
natarli prosto na wzgórze. W mig trzej wędrowcy znaleźli się pośrodku ruchomego
kręgu wojowników, którzy zachodząc od stoku, od podnóża, z boków, ze wszystkich
stron, coraz bardziej zacieśniali pierścień. Aragorn stał w milczeniu, dwaj
jego towarzysze zastygli bez ruchu, czekając w napięciu, jaki też obrót weźmie
to spotkanie.
Bez słowa, bez okrzyku jeźdźcy
zatrzymali się nagle. Gąszcz włóczni jeżył się ostrzami wymierzonymi przeciw
obcym podróżnym. Kilku jeźdźców chwyciło łuki i już naciągało je do strzału.
Dowódca, górujący wzrostem nad innymi, wysunął się z szeregu; na hełmie zamiast
pióropusza zatknięty miał biały ogon koński. Zbliżył się tak, że ledwie parę
cali dzieliło ostrze jego włóczni od piersi Aragorna. Lecz Aragorn nie drgnął
nawet.
-
Coście za jedni i czego szukacie w tym kraju? - zapytał jeździec.
Mówił
Wspólną Mową zachodu, stylem i tonem przypominającym mowę Boromira, rycerza
Gondoru.
-
Nazywają mnie Obieżyświatem - odparł Aragorn. - przybywam z północy. Poluję na
orków.
Jeździec
zeskoczył z siodła na ziemię. Oddał włócznię jednemu ze swoich podwładnych,
który przysunąwszy się do wodza również zsiadł z konia; dobył miecza i stanął
twarzą w twarz przed Aragornem przyglądając mu się uważnie i nie bez podziwu.
Wreszcie odezwał się znowu:
-
W pierwszej chwili myślałem, że sam jesteś orkiem - rzekł. - Teraz widzę, że
się omyliłem. nie znasz orków, jeżeli polujesz na nich w ten sposób. banda była
liczna, chyża i po zęby uzbrojona. gdybyś ich dogonił, oni to byliby
myśliwcami, a ty łatwą dla nich zwierzyną. Ale w tobie tkwi coś dziwnego,
Obieżyświacie. - Rycerz zmierzył bystrym spojrzeniem postać Aragorna. - Imię,
które podałeś, nie przystało takiemu jak ty człowiekowi. Strój także masz
dziwny. Czy wyskoczyłeś spod trawy? Jak to się stało, żeśmy cię wcześniej nie
dostrzegli? Może jesteście z rodu elfów?
-
Nie - odparł Aragorn. - jeden z nas tylko jest elfem, Legolas z Leśnego
Królestwa, z odległej Mrocznej Puszczy. Ale po drodze zabawiliśmy w Lothlorien
i od pani tej krainy otrzymaliśmy dary, widomy znak jej łask.
Rycerz
przyjrzał się trójce przyjaciół z nowym podziwem, lecz w jego jasnych oczach
pojawił się twardy błysk.
-
A więc w Złotym Lesie naprawdę żyje pani, o której bają stare legendy! - rzekł.
- Jak słyszałem, mało kto wymyka się z jej sideł. Dziwne czasy! Jeżeli u niej
jesteście w łaskach, zapewne także snujecie sieci i rzucacie czary. - Nagle
zwrócił zimne spojrzenie na Legolasa i Gimlego. - Czemuż to nie odzywacie się,
milczkowie? - spytał.
Gimli
wstał, mocno zaparł się na rozstawionych nogach; rękę zacisnął na trzonku
topora, czarne oczy zaiskrzyły mu się gniewnie.
-
Powiedz mi swoje imię, mistrzu koni, a wówczas usłyszysz moje i wiele innych
rzeczy na dokładkę - powiedział.
-
Zwyczaj każe, by cudzoziemiec przedstawił się pierwszy - odparł rycerz, z góry
spoglądając na krasnoluda. - Mimo to, wiedz, że jestem Eomer, syn Eomunda, a
noszę tytuł Trzeciego Marszałka Riddermarchii.
-
A więc, Eomerze, synu Eomunda, Trzeci Marszałku Riddermarchii, przyjmij od
krasnoluda Gimlego, syna Gloina, przestrogę i nie rzucaj na wiatr niewczesnych
słów. Oczerniasz bowiem tę, której piękności nawet wyobrazić sobie nie umiesz.
Tylko przez wzgląd na słabość umysłu można cię usprawiedliwić.
Eomerowi
oczy rozbłysły, a jeźdźcy Rohanu z groźnym pomrukiem zacieśnili krąg wokół
cudzoziemców i nastawili włócznie.
-
Obciąłbym ci głowę razem z brodą, mości krasnoludzie, gdyby nieco wyżej
sterczała nad ziemią - rzekł Eomer.
-
Gimli nie jest tu sam! - zawołał Legolas; ruchem szybszym niż tchnienie napiął
łuk i założył strzałę. - Zginiesz, zanim twój miecz opadnie.
Eomer
podniósł miecz i sprzeczka skończyłaby się krwawo, gdyby Aragorn z ręką
wzniesioną nie skoczył między przeciwników.
-
Wybacz, Eomerze! - krzyknął. - Zrozumiesz gniew moich przyjaciół, gdy ci
opowiem naszą historię. Nie żywimy złych zamiarów, nie chcemy skrzywdzić Rohanu
i jego mieszkańców ludzi ani koni. Czy zgodzisz się wysłuchać mnie, zanim
użyjesz oręża?
-
Zgadzam się - odparł Eomer i spuścił miecz. - Lecz podróżni zapuszczając się w
tych niepewnych czasach na pola Riddermarchii powinni by mniej dufnie sobie
poczynać. Przede wszystkim wyznaj mi swoje prawdziwe imię.
-
Przede wszystkim powiedz mi, komu służysz - rzekł Aragorn. - Czyś przyjacielem,
czy wrogiem Saurona, posępnego władcy Mordoru?
-
Jednemu tylko panu służę: królowi Marchii, Theodenowi, synowi Thengla - odparł
Eomer. - Nie służymy potędze dalekiego Czarnego Kraju, lecz nie prowadzimy też
z nią otwartej wojny. Jeśli więc przed nią uciekacie, opuśćcie lepiej nasz
kraj. Na całym pograniczu szerzy się niepokój i jesteśmy zagrożeni; pragniemy
jednak tylko zachować wolność i żyć tak, jak żyliśmy, poprzestając na swoim,
nie służąc obcym panom, ani dobrym, ani złym. W lepszych czasach chętnie i
przyjaźnie witaliśmy cudzoziemców, lecz w tych niespokojnych dniach obcy,
nieproszeni goście muszą się u nas spotykać z podejrzliwym i surowym
przyjęciem. Mówcie! Coście za jedni? Komu służycie? Na czyj rozkaz ścigacie
orków po naszym stepie?
-
Nie służę żadnemu władcy - odparł Aragorn - ale służalców Saurona ścigam
wszędzie, dokądkolwiek ich trop mnie zaprowadzi. Orków znam tak, jak mało kto
wśród śmiertelnych, a jeśli na nich poluję w ten sposób, to dlatego, że nie mam
wyboru. Banda, którą ścigamy, porwała dwóch naszych przyjaciół. W takiej
potrzebie człowiek nie zważa, że nie ma konia, lecz idzie piechotą, i nie pyta
o pozwolenie, lecz spieszy tam, gdzie ślad wskazuje drogę. Nie liczy też głów
nieprzyjaciół, chyba ostrzem miecza. Nie jestem bezbronny.
Odrzucił
płaszcz z ramion. Wykuta przez elfy pochwa zalśniła jasno, a kiedy Aragorn
dobył z niej miecza, klinga Andurila rozbłysła nagle jak biały płomień.
-
Elendil! - zawołał. - Nazywam się Aragorn, syn Arathorna, a zwą mnie też
Elessarem, kamieniem elfów, Dunadanem, spadkobiercą Isildura, który był synem
Elendila, władcy Gondoru. Oto jest miecz, niegdyś złamany i na nowo dziś
przekuty. Czy chcesz mi pomóc, czy też zagrodzić drogę? Wybieraj!
Gimli
i Legolas ze zdumieniem patrzyli na swego przewodnika, bo takim, jak w tej
chwili, jeszcze go nie widzieli. Zdawało się, że Aragorn urósł nagle, podczas
gdy Eomer zmalał; przez wyrazistą twarz przemknął odblask siły i majestatu
kamiennych królów. Przez okamgnienie Legolasowi zdawało się, że biały płomyk
otoczył skronie Aragorna świetlistą koroną.
Eomer cofnął się o krok, a twarz
jego przybrała wyraz trwożnej czci. Spuścił ku ziemi dumne spojrzenie.
-
Dziwne doprawdy czasy - mruknął. - Wcielone sny i legendy wstają spod trawy.
Powiedz mi, panie - rzekł głośniej, zwracając się do Aragorna - co cię tu do
nas sprowadza? Co znaczą twoje niepojęte słowa? Dawno temu Boromir, syn
Denethora, ruszył w świat po wyjaśnienie tej zagadki, a koń, którego mu
użyczyliśmy, wrócił bez jeźdźca. Jaki los przyszedłeś nam zwiastować?
-
Zwiastuję wam godzinę wyboru - odparł Aragorn. - Powtórz moje słowa Theodenowi,
synowi Thengla: czeka go otwarta wojna w szeregach Saurona lub przeciw niemu.
Nikt już dziś nie może tak żyć, jak żył dotychczas, i mało kto zachowa to, co
uważa za swoją własność. Lecz o tych doniosłych sprawach porozmawiamy później.
Jeżeli nic nie stanie na przeszkodzie, sam odwiedzę waszego króla. W tej chwili
jestem w ciężkiej potrzebie i proszę o pomoc albo przynajmniej o radę. Jak już mówiłem,
ścigamy orków, którzy porwali naszych przyjaciół. Co możesz mi o tej bandzie
powiedzieć?
-
Możesz zaniechać dalszego pościgu - odparł Eomer. - Banda jest już rozgromiona.
-
A nasi przyjaciele?
-
Nie widzieliśmy innych istot prócz orków.
-
Dziwne, bardzo dziwne - rzekł Aragorn. - Czy szukaliście wśród poległych? czy
na pobojowisku nie było innych trupów prócz orków? Nasi przyjaciele są małego
wzrostu, mogliby wydać się dziećmi; nie noszą obuwia, płaszcze mieli szare.
-
Nie było tam krasnoludów ani dzieci - odparł Eomer. - Przeliczyliśmy poległych
i zabraliśmy broń oraz łupy, potem zaś zgromadziliśmy trupy na stos i spalili,
wedle zwyczaju. Popioły jeszcze dymią.
-
Nie chodzi o krasnoludów ani o dzieci - odezwał się Gimli. - Nasi przyjaciele
to hobbici.
-
Hobbici? - zdziwił się Eomer. - A co to takiego? Pierwszy raz słyszę tę dziwną
nazwę.
-
Dziwna nazwa dziwnego plemienia - powiedział Gimli. - Lecz ci dwaj są nam
bardzo drodzy. Może słyszeliście w Rohanie o przepowiedni, która zaniepokoiła
władcę z Minas Tirith. Jest w niej mowa o niziołkach. To właśnie hobbici.
-
Niziołki! - zaśmiał się jeździec stojący obok Eomera. - Niziołki! Ależ te
stworzonka istnieją tylko w starych pieśniach i bajkach, przyniesionych z
północy. Czy znaleźliśmy się w świecie legend, czy też chodzimy po zielonej
ziemi, w blasku dnia?
-
Można żyć w obu tych światach naraz - rzekł Aragorn. - Bo nie my, lecz ci, co
przyjdą po nas, stworzą legendę naszych czasów. Zielona ziemia, powiadasz? Jest
w niej wiele tematów dla legendy, chociaż ją depczesz w pełnym blasku dnia.
-
Nie ma czasu do stracenia - rzekł jeździec nie zważając na Aragorna. - Trzeba
spieszyć na południe, wodzu. Zostawmy tych dziwaków razem z ich mrzonkami. Albo
też zwiążmy ich i zawieźmy do króla.
-
Milcz, Eothainie! - rozkazał mu Eomer w języku Rohanu. - Chcę porozmawiać z
nimi sam. Niech mój eored zbierze się na ścieżce i przygotuje do odmarszu w
kierunku Brodu Entów.
Mrucząc
coś pod nosem Eothain oddalił się i przekazał rozkaz oddziałowi. Po chwili
Eomer został sam z trzema wędrowcami.
-
To, cos mi rzekł, Aragornie, zdaje się bardzo dziwne - powiedział. - A jednak
mówisz prawdę, nie wątpię o tym. Ludzie z Marchii nie kłamią, toteż niełatwo
dają się oszukać. Lecz nie powiedziałeś mi całej prawdy. Czy zechcesz teraz
rzec mi coś więcej o celu waszej wyprawy, abym mógł osądzić, co mi wypada
uczynić?
-
Wyruszyłem z Imladris, jak nazywają ten kraj stare pieśni, przed wielu
tygodniami - odparł Aragorn. - Był ze mną Boromir, rycerz z Minas Tirith.
Zamierzałem towarzyszyć synowi Denethora do jego rodzinnego grodu, by pomóc
temu plemieniu w wojnie z Sauronem. Ale reszta drużyny, z którą wędrowałem,
miała inne zadania do spełnienia. O tym dziś nie wolno mi jeszcze mówić. Naszym
przywódcą był Gandalf Szary.
-
Gandalf! - zakrzyknął Eomer. - Gandalf Szary znany jest w Marchii. Muszę cię
wszakże przestrzec, że jego imię już nie otwiera drogi do łask króla. Gandalf
gościł w naszym kraju wielekroć za pamięci ludzkiej, zjawiając się wedle woli,
czasem parę razy do roku, czasem raz na wiele lat. Zawsze był zwiastunem
niezwykłych zdarzeń, a jak teraz niektórzy twierdzą, przynosił nieszczęście. To
prawda, że od ostatnich jego odwiedzin tego lata sypnęły się na nas
niepowodzenia. Wówczas to zaczęły się kłopoty z Sarumanem. Przedtem
zaliczaliśmy go do naszych przyjaciół, lecz przybył Gandalf i ostrzegł nas, że
Isengard kipi od przygotowań wojennych i że Saruman knuje napaść. Opowiadał, że
był więziony w wieży Orthank i ledwie uszedł z życiem. Błagał o pomoc, ale
Theoden nie chciał go wysłuchać, więc Czarodziej opuścił nasz kraj. Nie
wymawiaj imienia Gandalfa w obecności Theodena. Król jest na niego zagniewany.
Gandalf bowiem wziął sobie z królewskich stajen wierzchowca, zwanego Gryfem,
perłę królewskiej stadniny, z rasy Mearasów, które tylko władcom Marchii wolno
dosiadać. Gryf jest potomkiem sławnego konia Eorla, który znał ludzką mowę.
Przed tygodniem Gryf wrócił, lecz to nie ugasiło gniewu króla, bo koń zdziczał
i nie daje do siebie przystępu nikomu.
-
A więc Gryf sam trafił do domu z dalekiej północy - rzekł Aragorn - bo tam
Gandalf rozstał się ze swym wierzchowcem. Niestety! Gandalf już nigdy go nie
dosiądzie. padłw ciemne otchłanie kopalni Morii i już się z nich nie wydostał
na światło dzienne.
-
Smutna to nowina - rzekł Eomer. - Smutna przynajmniej dla mnie i dla wielu
spośród nas, lecz nie dla wszystkich, jak się zresztą przekonasz, gdy
odwiedzisz królewski dwór.
-
Nikt w waszym kraju pojąć nie zdoła, jak bardzo martwić się trzeba tą nowiną,
chociaż jej skutki pewnie każdy z was odczuje boleśnie, zanim ten rok upłynie -
rzekł Aragorn. - lecz gdy wielcy polegną, mniejsi muszą zastąpić ich na czele
pochodu. Mnie przypadło w udziale prowadzić drużynę przez całą daleką drogę z
Morii. Szliśmy przez Lorien - kraj, o którym powinieneś dowiedzieć się czegoś
więcej, nim zechcesz znów o nim mówić. A potem wiele mil przepłynęliśmy Wielką
Rzeką aż do wodogrzmotów Rauros. Tam właśnie Boromir poległ z rąk tych samych
orków, których wyście dzisiaj rozgromili.
-
Same żałobne wieści przynosisz nam, Aragornie! - wykrzyknął Eomer z rozpaczą. -
Śmierć Boromira to cios dla Minas Tirith i dla nas wszystkich. Mężny to był
rycerz, powszechnie go sławiono. Rzadko odwiedzał Marchię, bo wiele czasu
poświęcił wojnom na wschodniej granicy, lecz spotkałem się z nim kiedyś. Bardziej
mi się wydał podobny do porywczych synów Eorla niż do statecznych mężów z
Gondoru, i pewnie okazałby się wielkim wodzem swego plemienia, gdyby doczekał
swojej kolei i objął przywództwo. Nie pojmuję, dlaczego z Gondoru nie doszły
nas żadne wieści o tym nieszczęściu. jak dawno się to stało?
-
Dziś mija czwarty dzień od śmierci Boromira - odparł Aragorn - a my
wyruszyliśmy spod Tol Brandir wieczorem tego pamiętnego dnia.
-
pieszo? - zakrzyknął Eomer.
-
Tak jak nas widzisz.
Eomer
ze zdumienia szeroko otworzył oczy.
-
Obieżyświat to zbyt skromne przezwisko, synu Arathorna - powiedział. - ja bym
cię raczej nazwał Skrzydlatym. O tym marszu trzech przyjaciół bardowie powinni
śpiewać pieśni podczas rycerskich uczt. W niespełna cztery doby
przemierzyliście nogami czterdzieści pięć staj. Dzielny jest ród Elendila!
Teraz jednak powiedz mi, Aragornie, czego ode mnie żądasz? Trzeba mi bowiem co
tchu wracać do Theodena. W obecności moich podwładnych musiałem mówić oględnie.
Prawdę rzekłem, nie jesteśmy w otwartej wojnie z Czarnym Krajem i są na dworze
nikczemni doradcy, którzy mają dostęp do królewskich uszu. Lecz wojna wisi w
powietrzu. Nie zaprzemy się prastarego sojuszu z plemieniem Gondoru i gdy nasi
sprzymierzeńcy walczą, przyjdziemy im z pomocą. tak ja powiadam i tak myślą
wszyscy, którzy ze mną trzymają. Jako Trzeci Marszałek mam zleconą pieczę nad
Wschodnią Marchią. kazałem nasze stada i pasterzy usunąć za Rzekę Entów; tu
zostaną tylko straże i zwiadowcy.
-
A więc nie płacicie haraczu Sauronowi? - spytał Gimli.
-
Nie, i nigdy nie płaciliśmy – odparł Eomer z błyskiem w oczach. – Doszło do
moich uszu, że ktoś to kłamstwo rozsiewa po świecie. Przed kilku laty władca
Czarnego Kraju chciał kupić od nas konie i ofiarował za nie wielką cenę, lecz
odmówiliśmy, bo zwierzęta zmusza do służenia złej sprawie. Wówczas nasłał bandy
orków, które od tej pory rabują, co im w rękę wpadnie, a najchętniej porywają
konie czarnej maści, tak że niewiele nam ich pozostało. To właśnie jest powodem
naszej zawziętej nienawiści do orków. W tej chwili jednak najgorszych kłopotów
przysparza nam Saruman. Rości sobie prawa do władzy nad całym tym obszarem i od
kilku miesięcy toczymy z nim wojnę. Wziął na żołd orków, wilkołaków i złych
ludzi, zamknął przed nami Bramę Rohanu, tak że znaleźliśmy się jak w
kleszczach, osaczeni i od zachodu, i od wschodu.
Trudno
walczyć z takim przeciwnikiem. Saruman jest przecież czarodziejem, chytrym i
biegłym w swej sztuce, umie przedzierzgać się w różne postacie. Mówią, że
włóczy się to tu, to tam, przebrany za starca w kapturze i płaszczu; bardzo
przypomina z pozoru Gandalfa, jak twierdzą ci, co go pamiętają. Jego szpiedzy
potrafią się prześliznąć przez wszystkie nasze sieci, złowróżbne ptaki, które
mu służą, latają ustawicznie nad naszym krajem. Nie wiem, na czym się to
skończy, ale w głębi serca dręczą mnie złe przeczucia; jeżeli się nie mylę, nie
tylko w Isengardzie ma Saruman sojuszników. Sam zresztą przekonasz się, gdy
odwiedzisz królewski dwór. Czy odwiedzisz go? Czy też łudzę się tylko nadzieją,
że przysłano cię tutaj, abyś mnie poratował w rozterce i ciężkiej potrzebie?
-
Stawię się na dworze króla Theodena, jak tylko będę mógł – rzekł Aragorn.
-
Jedź zaraz – prosił Eomer. – Dziedzic Elendila będzie dla synów Eorla potężnym
sprzymierzeńcem w tych groźnych czasach. Na polach Zachodniego Emnetu wre w tej
chwili bitwa, boję się, że ją przegramy. Wyznam ci, że podjąłem tę wyprawę na
północ bez wiedzy króla, gdy ja bowiem ze swym oddziałem opuściłem stolicę,
została tam tylko nieliczna straż. Ale zwiadowcy przestrzegli mnie, że banda
orków przed trzema dniami zeszła na nasze pola ze Wschodniego Muru i że
niektórzy z napastników noszą biełe godło Sarumana. Podejrzewając, że stało się
to, czego najbardziej się lękam, to znaczy, że między Orthankiem a Czarną Wieżą
zawarty został sojusz, ruszyłem na czele eoredu, oddziału złożonego z moich
domowników i sług. Dwa dni temu o zmierzchu wytropiliśmy orków w pobliżu Lasu
Entów. Okrążyliśmy bandę i wczoraj o świcie stoczyliśmy z nią bitwę. Straciłem
w boju piętnastu ludzi i dwanaście koni. Niestety. Banda okazała się
liczniejsza, niż przewidywałem. Nowe posiłki nadciągnęły bowiem ze wschodu, zza
Wielkiej Rzeki, jak świadczy wyraźny ślad, który odkrylismy nieco dalej na
północ stąd. Inne bandy przyszły też na pomoc swoim od strony lasu: orkowie –
olbrzymy, również znaczone białym godłem Isengardu, a to jest szczep
najgroźniejszy i najdzikszy.
Mimo
wszystko rozbiliśmy ich w puch. Lecz za długo już bawimy w tych okolicach.
Jesteśmy potrzebni na południu i na zachodzie. Jedź z nami. Jak widziałeś, mamy
luźne konie. Twój miecz nie będzie próżnował. Tak, przyda się również topór
Gimlego i łuk Legolasa, jeśli twoi przyjaciele zechcą mi wybaczyć zbyt pochopny
sąd o Leśnej Pani. Powtórzyłem jedynie to, co wszyscy o niej mówią w naszym kraju,
lecz chętnie zmienię zdanie, jeśli od was dowiem się, że błądziłem.
-
Dzięki za te szlachetne słowa – rzekł Aragorn. – Z serca pragnąłbym iść z tobą,
ale nie mogę opuścić przyjaciół, póki zostaje choć cień nadziei, że zdołam ich
ocalić.
-
Porzuć nadzieję – odparł Eomer. – Nie odnajdziesz swoich druhów na tym
północnym pograniczu.
-
A jednak nasi przyjaciele nie zostali nigdzie po drodze. Opodal Wschodniego
Muru znaleźliśmy niewątpliwy dowód, że przynajmniej jeden żył jeszcze wówczas i
przechodził tamtędy. Lecz między ścianą górską, a tym płaskowzgórzem nigdzie
nie natrafiliśmy na żaden ślad, nikt też nie odłączył się od oddziału i nie
zszedł w bok od szlaku, chyba że zawodzi mnie sztuka odczytywania tropów, w
której ćwiczyłem się z dawna.
-
Cóż więc mogło się z nimi stać?
-
Nie wiem. Myślałem, że zginęli w zamęcie bitwy i ciała ich razem z trupami
orków spłonęły na stosie. Lecz skoro ty powiadasz, że to niemożliwe, wyzbyłem
się tej obawy. Wolno mi przypuszczać, że zawleczono ich do lasu jeszcze przed
bitwą, zanim twój oddział otoczył bandę. Czy mógłbyś przysiąc, że z twoich
sieci nie wymknęła się w ten sposób żywa dusza?
-
Przysięgnę, że ani jeden ork nie wyśliznął się nam od chwili, gdy wypatrzyliśmy
bandę – rzekł Eomer. – Wcześniej niż orkowie dotarliśmy na skraj lasu, potem
zaś nie mógł przedrzeć się przez pierścień moich żołnierzy nikt, kto nie umie
czarować jak elfy.
-
Nasi druhowie mieli takie same płaszcze jak my – powiedział Aragorn. – A nas
przecież minąłeś w biały dzień nie podejrzewając wcale naszej obecności.
-
tak, o tym zapomniałem – przyznał Eomer. – Wśród tylu dziwów za nic ręczyć nie
można. Niepojęte rzeczy dzieją się teraz na świecie. Elf z krasnoludem w parze
wędruje przez nasze stepy. Człowiek, który rozmawiał z Leśną Panią, stoi przede
mną żywy i cały. Miecz złamany przed laty, zanim ojcowie naszych ojców przybyli
do Marchii, wraca, aby znów wojować. Jak w takich osobliwych czasach rozeznać,
co się człowiekowi godzi czynić?
-
W osobliwych czasach, tak samo jak w zwykłych, wiadomo, co się godzi – rzekł
Aragorn. – Dobro i zło nie zmienia się z biegiem lat. I to samo oznacza dla
ludzi co dla krasnoludów albo elfów. Człowiek musi między dobrem i złem
wybierać zarówno we własnym domu jak w Złotym Lesie.
-
Prawdę mówisz – rzekł Eomer. – Lecz nie o tobie wątpiłem ani o wyborze mego
serca. Nie wolno mi jednak postępować tak, jak bym sam pragnął. Prawo nasze
zabrania cudzoziemcom wędrować na własną rękę po tym kraju, chyba że król da im
na to pozwolenie. W dzisiejszych groźnych czasach zakaz przestrzegany jest
bardziej niż kiedykolwiek surowo. Prosiłem was, byście zgodzili się dobrowolnie
iść z nami, lecz odmawiacie. Wzdragam się przed wszczęciem bitwy w stu ludzi
przeciw trzem obcoplemieńcom.
-
Nie sądzę, aby wasze prawo dotyczyło naszego przypadku – odparł Aragorn. – Nie
jestem też dla was obcoplemieńcem. Bywałem w tym kraju nieraz, walczyłem w
szeregach Rohirrimów, chociaż pod innym imieniem i w innym stroju. Z tobą nie
spotkaliśmy się dotychczas, ale znałem twojego ojca Eomunda i rozmawiałem z Theodenem,
synem Thengla. Nie mogło się za dawnych lat zdarzyć, by szlachetny mąż i
dostojnik Rohanu zmuszał kogokolwiek do odstąpienia od takich zamiarów, jakie
ja żywię. Mój obowiązek jest jasny: wytrwam przy nim. A ty, synu Eomunda,
rozstrzygnij wreszcie, co wybierasz. Pomóż nam albo przynajmniej zostaw nam
wolność. Albo spróbuj postąpić wedle prawa. Jeśli to zrobisz, ubędzie obrońców
waszych granic i króla.
Eomer
chwilę namyślał się, w końcu rzekł:
-
Obaj nie mamy czasu do stracenia. Mój oddział niecierpliwi się, by ruszać w
dalszą drogę, a twoja nadzieja z każdą chwilą blednie. Toteż dokonałem wyboru.
Odejdziecie wolni. Co więcej, użyczę wam koni. Proszę tylko o jedno: gdy
spełnisz swoje zadanie lub gdy przekonasz się, że dalsze wysiłki są daremne,
przybądź wraz z końmi do Meduseld, wielkiego domu w grodzie Edoras, obecnej
siedzibie Theodena. W ten sposób dasz królowi dowód, że nie pobłądziłem w
wyborze. Twemu słowu zawierzam moje dobre imię, może nawet życie. Nie zawiedź
mnie.
-
Nie zawiodę – odparł Aragorn.
Rohirrimowie z oddziału Eomera
zdumieli się, gdy dowódca kazał oddać zbywające konie trzem obcoplemieńcom; ten
i ów patrzał na intruzów inieufnie spode łba, lecz tylko Eothain ośmielił się
odezwać głośno:
-
Godzi się może dać wierzchowca temu dostojnemu panu, który, jak powiada, należy
do plemienia Gondoru – rzekł – ale nikt jeszcze nie słyszał, żeby konia z
Marchii dosiadał krasnolud.
-
Nikt nie słyszał i nigdy nie usłyszy, bądź spokojny – odparł Gimli. – Wolę
chodzić piechotą, niż wdrapywać się na grzbiet takiego wielkiego zwierzaka,
nawet gdybyś mnie prosił, a tym bardziej jeśli mi go żałujesz.
-
Musisz się zgodzić, inaczej opóźniałbyś pościg – rzekł Aragorn.
-
Nie trap się, Gimli, przyjacielu – powiedział Legolas. – Siądziesz na jednego
konia ze mną. Tak będzie najlepiej. Nie tobie Rohirrimowie pożyczą wierzchowca
i nie ty będziesz się z nim parał.
Aragorn
dosiadł zaraz konia szpakowatej maści, którego mu przyprowadzono.
-
Wabi się Hasufel – wyjaśnił Eomer. – Niech ci służy dobrze i z większym szczęściem
niż poprzedniemu panu, Garulfowi.
Mniejszy
i lżejszy wierzchowiec, ofiarowany Legolasowi, zdawał się narowisty i
płochliwy. Na imię miał Arod. Legolas poprosił jednak Rohirrimów, żeby zdjęli z
niego siodło i uzdę.
-
Mnie tego nie potrzeba – rzekł wskakując lekko na koński grzbiet.
Ku
powszechnemu zdumieniu Arod nie tylko dał się Legolasowi dosiąść bez oporu,
lecz na jedno jego słowo posłusznie spełniał wszelkie życzenia. Tak bowiem elfy
obłaskawiają każde szlachetne zwierzę. Kiedy z kolei Gimlego posadzono na
konia, krasnolud przylgnął do przyjaciela, czując się równie nieswojo jak
niegdyś Sam Gamgee w łodzi.
-
Szczęśliwej drogi, obyście znaleźli swoją zgubę! – zawołał Eomer. – A wracajcie
jak najprędzej i niech odtąd nasze miecze błyszczą już zawsze w jednym szeregu!
-
Wrócę! – odkrzyknął Aragorn.
-
ja także – powiedział Gimli. – Jeszcześmy z tobą nie skończyli rozmowy o Leśnej
Pani. Muszę wrócić, żeby cię nauczyć grzeczności.
-
Zobaczymy – odparł Eomer. – Tyle dziwnych rzeczy zdarzyło się ostatnimi czasy,
że może nie powinienem się dziwić, jeśli krasnolud toporkiem chce mi wbijać do
głowy cześć dla pięknych pań. Wracaj zdrowy!
Tak się rozstali. Ścigłe były konie
ze stadnin Rohanu. Gdy po krótkiej chwili Gimli rzucił okiem wstecz, oddział
Eomera ledwie było widać na widnokręgu. Aragorn nie oglądał się za siebie; mimo
pędu pilnie wypatrywał znaków na ziemi i cwałował pochylony, z głową na szyi
Hasufela. Wkrótce mknęli brzegiem Rzeki Entów i tu odnaleźli wydeptany ze
wschodu, od płaskowyżu, drugi szlak, o którym wspominał Eomer.
Aragorn zsiadł z konia i z bliska
przyjrzał się tropom, potem znów wskoczył na siodło i odjechał w bok ku
wschodowi, trzymając się wciąż skraju wydeptanego szlaku i uważając, by nie
zatrzeć śladów. Raz jeszcze zsiadł, zbadał dokładnie grunt i przeszedł kawałek
drogi tam i z powrotem piechotą.
-
Niewiele się dowiedziałem – rzekł powróciwszy do towarzyszy. – Na głównym
szlaku jeźdźcy Rohanu zatarli kopytami koni ślady orków. Stąd banda ciągnęła
chyba w dalszą drogę bliżej rzeki. Lecz trop od wschodu jest świeży i wyraźny.
Żaden ślad nie wskazuje, by ktoś zawrócił nad Anduinę. Trzeba teraz jechać
wolniej i upewnić się, czy nigdzie nie widać śladów odchodzących w bok od
gromady. Orkowie, gdy tu doszli, musieli już wiedzieć, że są ścigani; możliwe,
że próbowali pozbyć się jeńców lub zabezpieczyć ich w jakiś sposób, nim stawili
czoło przeciwnikom.
Tymczasem pogoda zaczęła się psuć.
Niskie szare chmury nadpłynęły znad płaskowyżu. Mgła przesłoniła słońce. Leśne
stoki Fangornu majaczyły coraz bliżej i coraz ciemniejsze, w miarę jak słońce
chyliło się ku zachodowi. Nie spostrzegli nigdzie śladów oddalających się od
szlaku w prawo czy w lewo, tylko tu i ówdzie natykali się na trupy pojedynczych
orków, których śmierć zaskoczyła w ucieczce; siwe pióra strzał sterczały im z
pleców lub gardzieli.
Wreszcie, dobrze już pod wieczór,
dotarli do skraju lasu i na otwartej polanie między pierwszymi drzewami
Fangornu ujrzeli wielkie pogorzelisko; popioły były jeszcze gorące i dymiły.
Opodal piętrzył się stos hełmów, zbroi, strzaskanych tarcz, połamanych mieczy,
łuków, strzał, dzid i wszelkiego wojennego rynsztunku. Pośródku tkwił zatknięty
na pal ogromy łeb goblina; białe godło można było jeszcze rozróżnić na
popękanym hełmie. Nieco dalej, w miejscu, gdzie rzeka wypływała z lasu, wznosił
się kurhan, dopiero co, widać, usypany; bo nagą ziemię okrywała świeżo wycięta
darń, w którą wbito piętnaście włóczni.
Aragorn wraz z przyjaciółmi
przeszukał dokładnie teren w szerokim promieniu wokół pobojowiska, lecz już zmierzchało
się i wkrótce wieczór zapadł ciemny i mglisty. Noc nadeszła, a nie odkryli
jeszcze śladu po Meriadoku i Pippinie.
-
Nic więcej nie da się zrobić - rzekł ze smutkiem Gimli. - Niemało zagadek
napotkaliśmy, odkąd wyszliśmy spod Tol Brandir, ale ta wydaje się jeszcze
trudniejsza do rozwiązania niż wszystkie poprzednie. Myślę, że spalone kości
hobbitów zmieszały się z popiołami orków. Bolesna to będzie nowina dla Froda,
jeśli dożyje, by się o niej dowiedzieć; bolesna też dla starego hobbita, który
czeka w Rivendell. Elrond sprzeciwiał się udziałowi tych dwóch młodzików w
wyprawie.
-
Ale Gandalf był za tym, żeby ich zabrać - powiedział Legolas.
-
Sam Gandalf też chciał iść z anmi, a pierwszy zginął - odparł Gimli. - Zawiodło
go jasnowidzenie.
-
Gandalf nie opierał swoich rad na pewności bezpieczeństwa dla siebie ani dla
innych - rzekł Aragorn. - Są zadania, które lepiej podjąć niż odrzucić, choćby
u ich kresu czekała zguba. Ale nie zgodzę się jeszcze stąd odejść. Zresztą
musimy i tak czekać do świtu.
Opodal
pobojowiska wybrali na nocleg miejsce pod rozłożystym drzewem, które wyglądało
trochę jak kasztan, lecz zachowało do tej pory mnóstwo zeszłorocznych liści,
dużych i brunatnych, podobnych do wyschłych dłoni o długich, rozcapierzonych
palcach. Gałęzie szeleściły żałośnie w podmuchach nocnego wiatru. Gimlim
dreszcz wstrząsnął. Mieli z sobą ledwie po jednym kocu.
-
Rozpalmy ognisko - rzekł krasnolud. - Nie dbam już o niebezpieczeństwo. Niech
się orkowie zlecą jak ćmy do świecy.
-
Jeżeli ci biedni hobbici błąkają się po lesie, ogień mógłby ich do nas ściągnąć
- poparł przyjaciela Legolas.
-
Mógłby nam ściągnąć na kark inne jeszcze stwory prócz orków i hobbitów -
powiedział Aragorn. - Niedaleko stąd do podgórskich dziedzin zdrajcy Sarumana.
Siedzimy na skraju Fangornu, a podobno niebezpiecznie jest ruszać drzewa w tym
lesie.
-
Rohirrimowie wczoraj zapalili ogromny stos - odparł Gimli - i zrąbali, jak
widać, sporo drzew na to ognisko. Spędzili jednak noc spokojnie obozując tutaj
po bitwie.
-
Byli w licznej kompanii - rzekł Aragorn - i niestraszny im gniew Fangornu, bo
rzadko się tu zapuszczają, a między drzewa nie wchodzą nigdy. Lecz nas droga
pewnie zaprowadzi w samo serce lasu. Lepiej bądźmy ostrożni. Nie tykajmy żywych
drzew.
-
Nie ma potrzeby - odparł Gimli. - Rohirrimowie zostawili dość drew i chrustu,
pełno też na ziemi suchych gałęzi.
Zaraz
też ruszył zbierać susz, a potem zajął się ułożeniem stosu i rozpaleniem
ogniska; Aragorn siedział tymczasem oparty plecami o potężny pień i rozmyślał w
milczeniu, Legolas zaś stał nieco dalej na otwartej przestrzeni i, wychylony
naprzód, czujnie wpatrywał się w ciemną głąb lasu, jakby nasłuchując głosów
wzywających z oddali. Kiedy krasnolud skrzesał iskrę i mały stos rozbłysnął
jasnym płomieniem, wszyscy trzej obsiedli ognisko i skulili się nad nim w
płaszczach i kapturach, odgradzając własnymi osobami blask od nocy. Legolas
podniósł głowę ku rozłożonej w górze koronie drzewa.
-
Spójrzcie! - powiedział. - Drzewo ciszy się z ognia.
Może
tańczące cienie łudziły ich wzrok, lecz wszyscy trzej mieli wrażenie, że
gałęzie chylą się ku płomieniom, że drzewo przygina konary, aby je zbliżyć do
ogniska; brunatne liście zesztywniały i ocierały się o siebie, jak tłum
zziębniętych, szorstkich dłoni stęsknionych do ciepła.
Zapadła cisza, bo nagle podróżni
odczuli mrok bliskiego a nieznanego lasu jak obecność jakiejś wielkiej,
posępnej osoby, zadumanej o własnych sprawach. po chwili odezwał się znów
Legolas.
-
Keleborn ostrzegał, żebyśmy nie zapuszczali się w głąb Fangornu - rzekł. - Czy
nie wiesz, dlaczego, Aragornie? jakie legendy o tych lasach znał Boromir?
-
Wiele różnych legend słyszałem w Gondorze - odparł Aragorn. - Lecz gdyby nie
przestrogi Keleborna, uważałbym je wszystkie za bajki, szerzące się wśród
ludzi, odkąd utracili mądrość prawdziwą. Właśnie chciałem ciebie zapytać, ile
jest prawdy w tych opowieściach. Jeżeli leśny elf nie wie tego, jakże człowiek
mógłby go pouczyć?
-
Więcej świata przewędrowałeś niż ja - rzekł Legolas. - W mojej ojczyźnie nic o
Fangornie nie mówiono, śpiewano tylko pieśni o dawnych tutejszych mieszkańcach,
onodrimach, których ludzie zwą entami. Fangorn bowiem jest lasem bardzo starym,
nawet wedle rachuby czasu elfów.
-
Tak, jest równie stary jak las za Kurhanem, a znacznie od niego większy. Elrond
powiada, że istnieje między nimi więź rodzinna; oba stanowią ostatnie bastiony
potęgi leśnej z Dawnych Dni, kiedy Pierworodni wędrowali po świecie, a plemię
ludzi jeszcze spało. Ale Fangorn ma jakiś własny sekret. Jaki - tego nie wiem.
-
A ja wcale wiedzieć nie chcę - rzekł Gimli. - Ktokolwiek tam mieszka, z mojej
strony niech się nie obawia ciekawości.
Pociągnęli
losy, żeby ustalić kolejność straży. Pierwsza warta przypadła Gimlemu. Aragorn
i Legolas położyli się i zaraz sen ich zmorzył.
-
Pamiętaj, Gimli - mruknął jeszcze sennie Aragorn - że niebezpiecznie jest
obcinać gałęzie czy bodaj gałązki z żywych drzew Fangornu. Nie zapuszczaj się
też dalej w las po chrust. Nawet gdyby ogień miał zgasnąć. A w razie czego,
zbudź mnie.
Z
tymi słowami usnął. Legolas leżał bez ruchu na wznak, białe ręce skrzyżował na
piersiach, oczy miał otwarte; elfy bowiem w najgłębszym śnie zespalają się z
życiem nocy. Gimli przycupnął koło ogniska i w zamyśleniu głaskał ostrze
toporka. Liście szeleściły. Poza tym nic nie mąciło ciszy.
Nagle Gimli podniósł wzrok. Tam,
gdzie światło bijące od ogniska wsiąkało w mrok, majaczyła sylwetka zgarbionego
starca, opartego na lasce, otulonego płaszczem; szerokoskrzydły kapelusz miał
wciśnięty głęboko na oczy. Gimli skoczył na równe nogi. W pierwszym momencie ze
zdumienia nie mógł głosu dobyć, chociaż od razu błysnęła mu myśl, ze to Saruman
wytropił ich obozowisko. Zbudzeni gwałtownym ruchem krasnoluda, Aragorn i
Legolas usiedli na ziemi i wbili wzrok w zagadkową postać. Starzec nie odzywał
się ani nie dawał żadnych znaków.
-
Czego wam potrzeba, dziadku? - spytał Aragorn zrywając się szybko. -
Zmarzliście może, podejdźcie, ogrzejecie się przy ogniu. - Zrobił krok naprzód,
ale starzec już zniknął. Nigdzie w pobliżu nie mogli go wypatrzyć, a dalej nie
śmieli zapuszczać się w ciemności. Księżyc zaszedł i noc była czarna jak smoła.
Nagle
Legolas krzyknął:
-
Konie! Konie!
Konie
uciekły. Wyrwały paliki, do których były przywiązane, i zbiegły. Przez długą
chwilę przyjaciele stali bez ruchu i bez słowa, ogłuszeni tym nowym ciosem.
Byli oto na skraju Fangornu, niezmierzony step dzielił ich od ludzi z Rohanu,
jedynych sprzymierzeńców w całej tej rozległej, niebezpiecznej krainie. W
pewnej chwili wydało im się, że z daleka, z nocnych mroków dobiega rżenie i
prychanie koni. Potem znów wszystko ucichło, tylko zimny wiatr szeleścił wśród
liści.
-
Stało się, konie umknęły - rzekł wreszcie Aragorn. - Ani ich znaleźć, ani
dogonić nie zdołamy. Jeśli więc nie wrócą z własnej woli, musimy się bez nich
obejść. Wyruszyliśmy pieszo, a nogi na szczęście nam zostały.
-
Nogi? - powiedział Gimli. - Nogi może nas poniosą, ale na pewno nie nakarmią.
Dorzucił
parę gałązek do ognia i skulił się znów przy nim.
-
Zaledwie kilka godzin temu nie chciałeś dosiąść wierzchowca Rohirrimów -
zaśmiał się Legolas. - Widzę, że jeszcze z ciebie będzie jeździec zawołany.
-
Wątpię, czy zdarzy się po temu sposobność - odparł Gimli. A po dłuższej chwili
dodał: - Jeśli chcecie wiedzieć, co myślę, to wam powiem: myślę, że to był
Saruman. Bo któż inny? Nie zapominajcie, co mówił Eomer, że włóczy się po kraju
w postaci staruszka w płaszczu z kapturem. Wszystko się zgadza. Zabrał nam
konie albo je spłoszył i popędził w step. Pięknie teraz wyglądamy.
Zapamiętajcie moje słowa, nie skończą się na tym nasze kłopoty.
-
Zapamiętam twoje słowa - rzekł Aragorn - ale zapamiętałem też coś innego: nasz
staruszek miał na głowie kapelusz, a nie kaptur. Mimo to przypuszczam, że masz
rację i że grozi nam tutaj niebezpieczeństwo we dnie i w nocy. Tymczasem jednak
nic lepszego nie możemy zrobić, jak odpocząć, póki się da. Z kolei ja będę
trzymał straż, a ty, Gimli, idź spać. Mnie bardziej trzeba chwili namysłu niż
snu.
Noc wlokła się leniwie. Po Aragornie
objął wartę Legolas, którego zastąpił znów Gimli, i tak czuwali na zmianę. Nic
się jednak nie zdarzyło do rana. Staruszek nie pokazał się więcej, konie zaś
nie wróciły.
Rozdział 3
Uruk-hai
P |
ippina męczył ponury, koszmarny sen: zdawało mu się, że
słyszy własny słaby głos, rozlegający się echem w ciemnym podziemiu i wołający:
„Frodo! Frodo!” Lecz zamiast przyjaciela tłum szkaradnych orków szczerzył z
mroku zęby w złośliwym uśmiechu i setki wstrętnych łap wyciągały się po niego
ze wszystkich stron. Gdzie jest Merry?
Pippin zbudził się. Zimny wiatr
dmuchał mu w twarz. Leżał na wznak. Wieczór zapadał i niebo już poszarzało.
Hobbit odwrócił głowę i stwierdził, że jawa niewiele jest lepsza od sennego
koszmaru. Ręce, kolana, kostki u nóg miał spętane powrozem. Obok leżał Merry,
bardzo blady, z czołem przewiązanym brudną szmatą. Dokoła wszędzie siedzieli
lub stali orkowie, cała banda. Szczątki wspomnień zaczęły się z wolna układać w
obolałej głowie Pippinia i wreszcie hobbit zaczął odróżniać je od sennych
przywidzeń. A więc tak: pobiegł wraz z Merrym w las. Co ich tam pognało?
Dlaczego rwali przed siebie nie zważając na wołanie Obieżyświata? Biegli spory
szmat drogi, wciąż krzycząc, lecz Pippin nie mógł sobie przypomnieć, dokąd się
zapędzili ani jak długo trwał ten bieg. Pamiętał tylko, że nagle wpadli prosto
na oddział orków, którzy stali jak gdyby nasłuchując i wcale nie spostrzegając
dwóch hobbitów, póki ci nie znaleźli się niemal w ich ramionach. Wtedy dopiero
wrzasnęli, a na ten krzyk kilkudziesięciu ich pobratymców wyskoczyło z gąszczu.
Dwaj hobbici chwycili za miecze, ale orkowie nie chcieli bić się z nimi,
usiłowali najwyraźniej wziąć ich żywcem, mimo że Merry rąbał nie na żarty.
Dzielny, kochany Merry. Wtem spomiędzy drzew wypadł Boromir. Zmusił orków do
walki. Usiekł wielu, inni rozpierzchli się przed nim. Trzej przyjaciele zawrócili
ku rzece, lecz nie uszli nawet kilku kroków, gdy nieprzyjaciel znów natarł, tym
razem całą chmarą, a byli w niej między innymi orkowie olbrzymiego wzrostu;
deszcz strzał sypnął się na osaczonych ze wszystkich stron - wszystkie zaś
mierzyły w Boromira. Boromir zadął w swój róg, aż echo poszło po lesie. Orkowie
zrazu zdumieli się i cofnęli, gdy jednak na ten apel nikt nie odpowiedział,
zaatakowali ze zdwojoną furią. Więcej nic z tego zdarzenia Pippin nie pamiętał.
Został mu tylko w oczach ostatni obraz: Boromir, plecami oparty o pień drzewa,
wyciągający strzałę z własnej piersi. Potem nagle ogarnęły hobbita ciemności.
„Pewnie
dostałem pałką po głowie - myślał. - Czy Merry jest ciężko ranny? Co się stało
z Boromirem? Dlaczego orkowie nas obu nie zabili? Gdzie jesteśmy? Dokąd
idziemy?”
Nie
znajdował odpowiedzi na te pytania. Drżał z zimna i czuł się bardzo chory.
„Szkoda,
że Gandalf przekonał Elronda, który nie chciał nas puścić na wyprawę - myślał.
- Na cóż się przydałem w tej podróży? Tylko zawadzałem w marszu. Byłem
pasażerem, gorzej: bagażem. A teraz mnie ukradziono i stałem się tobołkiem
taszczonym przez orków. Miejmy nadzieję, że Obieżyświat albo któryś z
przyjaciół odszuka nas i odbije. Ale czy wolno mi się tego spodziewać? Czy to
nie pokrzyżowałoby naszej drużynie wszystkich planów? Ach, żeby tak odzyskać
wolność!”
Spróbował
poderwać się z ziemi, lecz daremnie. Jeden z siedzących obok orków roześmiał
się i zaszwargotał coś w swoim obrzydliwym języku do kamrata.
-
Leż spokojnie, póki ci pozwalamy - zwrócił się do Pippina we Wspólnej Mowie,
która jednak w jego ustach brzmiała prawie tak samo szkaradnie jak bełkot
orków. - Leż spokojnie, durny pętaku. Bo wkrótce będziesz miał okazje rozruszać
kulasy. A nim dojdziemy do celu, pożałujesz, że je masz.
-
Żebym tak mógł się z tobą zabawić, jak bym chciał, to pożałowałbyś nawet, że
się urodziłeś - odezwał się drugi ork. - Zapiszczałbyś w mojej garści jak
szczur, wyskrobku. - Pochylił się nad Pippinem szczerząc mu prosto w twarz
żółte kły. W ręku miał długi, zębaty nóż. - Leż spokojnie, bo cię połechcę tym
cackiem - syknął. - Radzę ci, nie przypominaj mi o sobie, bo mógłbym zapomnieć,
jaki dostałem rozkaz. Zaraza na tych Isegardczyków! Ugluk u bagronk sha pushdug
Saruman-glob bubhosh skai - zaczął w swoim języku długą, gniewną przemowę,
którą wreszcie zakończył chrapliwym bełkotem.
Pippin
wystraszony leżał więc odtąd cicho, chociaż przeguby rąk i kostki nóg bolały go
coraz dotkliwiej, a kamienie, na które go rzucono, wrzynały mu się w plecy.
Żeby oderwać myśli od własnej niedoli, starał się jak najczujniej wsłuchiwać we
wszystko, co dochodziło do jego uszu z zewnątrz. Gwar mnóstwa głosów
rozbrzmiewał dokoła; wprawdzie mowa orków zawsze zdaje się zgrzytać złością i
nienawiścią, lecz Pippin zauważył, że tym razem toczy się jakaś sprzeczka, i to
coraz gorętsza.
Ku swemu zdumieniu stwierdził, że
dość dużo z tego rejwachu rozumie, bo wielu orków używało Wspólnej Mowy.
Widocznie spotkało się w bandzie kilka różnych szczepów, które w swoich gwarach
nie mogły się porozumieć. Kłócili się o to, co dalej robić, którą drogą iść i
jak postąpić z jeńcami.
-
Nie ma czasu, żeby ich uśmiercić jak należy - powiedział któryś. - Nie można
sobie pozwolić na zabawę w tym marszu.
-
Trudno - rzekł inny. - Ale zabić ich raz-dwa przecież by można? Kłopot z nimi
diabelny, a nam się spieszy. Wieczór zapada, trzeba ruszać w drogę.
-
Mamy rozkaz - odezwał się trzeci głos, zgrzytliwy bas. - „Mordujcie wszystkich
prócz niziołków; tych żywcem dostawić jak najszybciej”. Taki mamy rozkaz.
-
Na co oni komu potrzebni? - zapytało kilku naraz. - Dlaczego żywcem? Czy te
pokraki nadają się do jakiejś szczególnej zabawy?
-
Nie! Podobno jeden z nich ma przy sobie coś, co jest bardzo potrzebne na
wojnie, jakiś sekret elfów. Dlatego każdy hobbit będzie brany na spytki.
-
Więcej nic nie wiesz? A gdyby tak ich obszukać? Może znaleźlibyśmy to coś i
obrócili na własny pożytek?
-
Bardzo ciekawy pomysł - zauważył drwiąco głos, mniej prostacki niż inne, lecz
bardziej niż wszystkie nikczemny. - Będę chyba musiał o nim donieść, gdzie
trzeba. Jeńców nie wolno rewidować, nie wolno im też nic zabierać. Tak ja
rozkazuję.
-
ja także - odezwał się ten sam bas, co poprzednio. - Powiedziano: żywcem i z
tym wszystkim, z czym ich ujęto. Nie tykać niczego. Tak rozkazuję!
-
Ale my nie posłuchamy - zawołał ten, który pierwszy zadał pytanie. - Idziemy
szmat drogi od kopalni po to, żeby zabić, pomścić swoich. Chcę ich zabić i
wrócić na północ.
-
Chcieć możesz, co ci się podoba - odparł mu bas. - Ale będzie tak, jak ja każę.
Ugluk wam rozkazuje. A Ugluk wróci najkrótszą drogą do Isengardu.
-
Kto rządzi, Saruman czy Wielkie Oko? - spytał głos najbardziej nikczemny. -
Mamy wracać niezwłocznie do Lugburza.
-
Może byśmy to zrobili - rzekł inny - gdyby można przeprawić się za Wielką
Rzekę. Ale za mało nas, żeby ryzykować drogę przez mosty.
-
A jednak ja się przeprawiłem - powiedział nikczemny. - Skrzydalty Nazgul czeka
na północ stąd, u wschodniego brzegu.
-
Pewnie, pewnie! Ty polecisz z jeńcami, zgarniesz w Lugburzu wszystkie nagrody i
pochwały, a nas zostawisz, żebyśmy sobie radzili jak się da i na własnych
nogach wędrowali przez Kraj Koni. Nie! Musimy trzymać się wszyscy razem. To
niebezpieczna okolica, roi się tu od buntowników i zbójów.
-
tak, tak, musimy trzymać się razem - zachrypiał Ugluk. - Nie dowierzam wam,
świntuchy, wyście odważni tylko w swoim chlewie. Gdyby nie my, ucieklibyście z
pola. To my, Uruk-hai - jesteśmy orki bojowe. To my zabiliśmy wielkiego
wojownika. To my wzieliśmy jeńców. My, sługi Sarumana Mądrego, Białej Ręki,
która nas karmi ludzkim mięsem. My wyszliśmy z Isengardu, żeby was tu
przyprowadzić, i my powiedziemy was z powrotem tą drogą, którą sami wybierzemy.
Ja wam to mówię, Ugluk.
-
Za wiele mówisz, Ugluk - zadrwił nikczemny. - Wątpię, czy to się spodoba w
Lugburzu. Możliwe też, że ktoś będzie ciekawy, skąd ci przyszły do łba te
osobliwe myśli. Czy może saruman ci je podszepnął? Za kogo on się uważa, że
chce rządzić po swojemu i w oczy kłuje tym swoim plugawym białym godłem? Może w
Lugburzu uwierzą mnie, Grisznakowi, zaufanemu wysłannikowi, gdy powiem: Saruman
to głupiec, a co gorsza - podły zdrajca. Ale Wielkie Oko pilnuje Sarumana.
-
Świntuchami nas nazwał! ten gnojek, ten pachoł małego, plugawego czarodzieja!
Powiadam wam, Biała Ręka nie ludzkim, ale orkowym mięsem tych łajdaków pasie.
Na
to ozwały się zewsząd wrzaski w języku orków i szczęknęły szable, dobywane z
pochew. Pippin ostrożnie przeturlał się na bok, żeby zobaczyć, co się dalej
będzie działo. Strażnicy porzucili jeńców i przyłączyli się do kłótni.
Wytężając w zmroku oczy Pippin dostrzegł ogromnego czarnego orka i domyślił
się, że to jest Ugluk. Twarzą w twarz z olbrzymem stał pokraczny, przysadzisty
stwór na krzywych nogach, z szerokimi barami i długimi, zwisającymi do ziemi
ramionami - Grisznak. Tłum mniejszych goblinów otaczał w krąg dwóch przywódców.
Pippin zgadywał, że Grisznaka popiera plemię orków z północy. Dobyli noży i
szabel, nie śmieli jednak jeszcze natrzeć na Ugluka.
Ugluk krzyknął. Gromada rosłych
orków, niemal dorównujących mu wzrostem, podbiegła do swego wodza. Znienacka,
bez słowa, Ugluk runął do ataku i błyskawicznie rąbnął szablą raz i drugi; w
gromadzie przeciwników dwie głowy potoczyły się na ziemię. Grisznak uskoczył w
bok i zniknął w ciemnościach. Reszta pierzchła. Jeden umykając potknął się o
bezwładne ciało Meriadoka. Zaklął siarczyście, ale ten przypadek ocalił mu
zapewne życie, bo żołdacy Ugluka przeskoczyli przez leżących na ziemi jeńców, a
cios szerokiej szabli, dla tamtego przeznaczony, ściął głowę innemu. W tym
innym Pippin poznał wartownika, który przedtem straszył go swymi żółtymi kłami.
Leżał teraz na nim, martwy, lecz w ręku ściskał nóż, długi i zębaty jak piła.
-
Broń do pochew! - krzyknął Ugluk. - Dość tych awantur. Ruszamy prosto na
zachód, schodami w dół. Potem przez płaskowyż i brzegiem rzeki w las.
Maszerujemy dniem i nocą. Zrozumiano?
„Teraz
albo nigdy - pomyślał Pippin. - Zanim ten szkaradny ork zaprowadzi jakiś ład w
swojej bandzie, upłynie trochę czasu, a w takim razie - spróbuję szczęścia”.
Ocknęła
się w jego sercu odrobina nadziei. Ostrze czarnego noża drasnęło mu ramię i
osunęło się ku przegubowi ręki. Czuł wprawdzie ściekające na dłoń krople krwi,
ale czuł także dotknięcie zimnej stali.
Orkowie zbierali się do wymarszu,
część jednak plemienia z północy nie zaniechała oporu, tak że Isengardczycy
zarąbali jeszcze dwóch buntowników, zanim reszta poddała się w końcu rozkazom
Ugluka. Wkoło panował zgiełk, rozlegały się wrzaski i przekleństwa. Przez
chwilę nikt nie zważał na Pippina. Hobbit miał nogi spętane, lecz rąk, związanych
w przegubach, nie wykręcono mu do tyłu. Mógł poruszać nimi, jakkolwiek więzy
wpijały się boleśnie w ciało.
Zepchnął martwego orka na bok i
cichcem, nieledwie wstrzymując dech w piersiach, zaczął przesuwać supeł
postronka tam i z powrotem po klindze noża. Nóż był dobrze wyostrzony, a martwa
ręka orka trzymała go mocno. Więzy puściły. Pippin szybko uchwycił koniec
powroza palcami, splątał w luźną, podwójną bransoletę i owinął nią napięstki.
Potem znów leżał nieruchomo.
-
Podnieść jeńców z ziemi! - wrzasnął Ugluk. - Tylko bez głupich figli! Jeżeli
nie dojdą na miejsce żywi, ktoś za to zapłaci gardłem.
Jeden
z orków chwycił Pippina, wetknął głowę miedzy jego spętane ręce, zarzucił go
sobie niby wór na plecy i ruszył z ciężarem do szeregu. Drugi w ten sam sposób
dźwignął Meriadoka. Pippin miał twarz wciśniętą w kark swego tragarza, łapy
orka niby żelazne kleszcze trzymały go za ramiona, pazury wpijały się boleśnie
w ciało. Przymknął oczy i zapadł znów w koszmarny sen.
Nagle poczuł, że znów go rzucono na
twardą, kamienistą ziemię. Noc była jeszcze wczesna, lecz wąski sierp księżyca
zniżał się ku zachodowi. Znajdowali się na skraju urwistej góry, u której stóp
falowało morze bladej mgły. Gdzieś w pobliżu pluskała woda.
-
Zwiadowcy wrócili nareszcie - powiedział tuż przy nim któryś ork.
-
Mówcie, co widzieliście? - zachrypiał Ugluk.
-
Jednego jedynego konnego wojownika, który odjechał na zachód. Droga wolna.
-
Na razie. Ale czy na długo? Głupcy! Trzeba go było zabić. Gotów zaalarmować
swoich. Do rana ci przeklęci koniarze będą wiedzieli o nas. Musimy tym bardziej
przyspieszyć pochód.
Cień
jakiś schylił się nad Pippiniem. Był to Ugluk.
-
Siadaj! - rozkazał. - Moi chłopcy zmęczyli się taszczeniem cię jak barana.
Teraz czeka nas zejście z urwiska, musisz pofatygować się na własnych nogach.
Ruszaj się żwawo. Tylko bez krzyku i nie próbuj uciekać. Potrafimy w razie
potrzeby dać ci taką nauczkę, że odechce ci się na zawsze głupich żartów, a
wcale nie stracisz wartości dla naszego władcy.
Przeciął
mu więzy na udach i w kostkach, podniósł go za włosy i postawił na nogi. Pippin
przewrócił się. Ugluk znów dźwignął go za czuprynę. Kilku orków wybuchnęło
śmiechem. Ugluk wetknął hobbitowi manierkę między zęby i wlał w gardło jakiś
piekący trunek. Ciepło rozlało się żarem po wnętrznościach. Ból w udach,
łydkach i stopach zniknął. Pippin mógł już teraz utrzymać się na nogach.
-
No, teraz następny! - rzekł Ugluk.
Pippin
zobaczył, jak olbrzymi ork zbliża się do Meriadoka i kopie go. Merry jęknął.
Brutalnym gestem Ugluk podniósł jeńca do pozycji siedzącej i zdarł mu z głowy
opatrunek. Wysmarował ranę jakąś ciemną maścią, którą brał z drewnianego
pudełeczka. Merry krzyknął i szarpnął się gwałtownie.
Orkowie klaskali w ręce i
wrzeszczeli z uciechy.
-
Lekarstwa się boi! - wykrzykiwali szyderczo. - Nie rozumie, że to dla jego
dobra! Hej będziemy mieli z nim potem zabawę!
Na
razie jednak Ugluk nie myślał o zabawie. Nie miał czasu do stracenia i chciał
ułagodzić przymusowych uczestników pochodu. Leczył Meriadoka na sposób orków, a
był to sposób rzeczywiście skuteczny. Kiedy bowiem wlał przemocą w gardło jeńca
łyk palącego trunku ze swej manierki, przeciął mu więzy na nogach i podniósł go
z ziemi, Merry stanął na własnych nogach z twarzą zaciętą i wyzywającą, lecz
najzupełniej przytomny. Nie czuł już nawet rany na czole, chociaż brunatna
blizna została mu na całe życie.
-
Witaj, Pippinie! - rzekł. - A więc ty także bierzesz udział w tej majówce?
Gdzie będziemy nocowali i jedli śniadanie?
-
Dość! - wrzasnął Ugluk. - Bez głupich dowcipów. Język za zębami! Nie wolno wam
z sobą gadać. O każdym wybryku dowie się ten, który na was czeka u celu
pochodu, a już on potrafi za wszystko wam zapłacić. Ugości was, nie bójcie się,
aż wam ta gościna bokiem wylezie.
Banda zaczęła spuszczać się ciasnym
żlebem w dół, ku zamglonej równinie. Merry i Pippin, rozdzieleni przez
kilkunastu co najmniej orków, schodzili razem z innymi. Kiedy poczuli pod
nogami trawę, serca zabiły im nową otuchą.
-
A teraz prosto przed siebie! - wrzasnął Ugluk. - Na zachód, nieco ku północy.
Prowadzi Lugdusz.
-
Ale co zrobimy jak słońce wzejdzie? - zaniepokoili się orkowie z północy.
-
Będziemy szli dalej - odparł Ugluk. - A cóżeście myśleli? Że siądziemy sobie na
trawie i poczekamy, aż Białoskórzy przyjdą z nami zatańczyć?
-
Ale my przecież nie możemy maszerować w dziennym świetle.
-
Jak mnie poczujecie za swoimi plecami, to pomaszerujecie, aż się będzie kurzyło
- odparł Ugluk. - Biegiem! Bo inaczej nie zobaczycie już nigdy swoich
ukochanych jaskiń. Na Białą Rękę! Co to był za pomysł brać z sobą na wyprawę te
górskie pokraki, których nikt przedtem nie nauczył żołnierskiego rzemiosła jak
należy. Biegiem, do pioruna! Biegiem, póki noc trwa!
I
cała banda puściła się biegiem, sadząc zwyczajem orków długimi susami. Nie
pilnowali porządku w marszu, popychali się wzajemnie, szturchali, klęli w głos,
ale, przyznać trzeba, szli ostro naprzód.
Każdego hobbita pilnowało trzech
strażników. Jeden z nich miał w garści bicz. Pippin znalazł się dość daleko na
tyłach bandy. Z niepokojem myślał, czy długo wytrzyma to szalone tempo; od
świtu nic nie jadł. Tymczasem jednak czuł jeszcze w sobie ciepło orkowego
napoju i myśl jego pracowała gorączkowo. Co chwila stawał mu w pamięci, chociaż
nie przyzywany, Obieżyświat, i Pippinowi zdawało się, że widzi go, spieszącego
niestrudzenie za tropem, z twarzą skupioną, czujnie schyloną nad ziemią. Ale
czyż nawet bystre oczy Strażnika dostrzegą na szlaku cokolwiek prócz
zmieszanego, splątanego śladu mnóstwa orkowych stóp? Ślady dwóch hobbitów
nikły, zadeptane podkutymi butami orków, biegnących za nimi, przed nimi,
wszędzie dokoła.
Kiedy uszli niewiele ponad milę od
urwiska, teren zaczął opadać łagodnie ku rozległemu, płytkiemu zagłębieniu, w
którym ziemia była miękka i wilgotna. Biły od niej gęste opary, połyskujące
blado w ostatnich promieniach księżycowego sierpa. Ciemne sylwetki orków na
przedzie pochodu przyblakły i rozpłynęły się we mgle.
-
Hej, czoło, zwolnić kroku! - krzyknął Ugluk, który zamykał pochód.
Nagła
myśl błysnęła w mózgu Pippina i posłuchał tej rady natychmiast. Uskoczył w bok,
wywinął się spod ręki swego strażnika i głową naprzód dał nura w mgłę, aż
wylądował plackiem w trawie.
-
Stój! - ryknął Ugluk.
W
tłumie orków zakotłowało się, chwilę trwał zgiełk i zamęt. Pippin zerwał się i
pomknął na oślep. Lecz orkowie już pędzili za nim, a kilku zabiegło mu
znienacka drogę.
„Nie
da się uciec - pomyślał Pippin. - Ale przynajmniej zostawię na mokrym gruncie
kilka wyraźnych śladów, których tamci nie zadepczą”.
Związanymi
rękami wymacał pod szyją na płaszczu klamrę i odpiął ją. Długie ramiona orków
już go chwytały, lecz zdążył rzucić zapinkę na ziemię.
„Będzie
tu pewnie leżała do końca świata - pomyślał. - Nie wiem, po co to zrobiłem.
Tamci, nawet jeżeli ocaleli, poszli bez wątpienia za Frodem”.
Bicz
smagnął go po łydkach, owinął się wokół kostek. Pippin zdusił krzyk w gardle.
-
Dość! - wrzasnął nadbiegając Ugluk. - Ten łajdak będzie jeszcze potrzebował nóg
do dalszego marszu. Zmusić ich obu do biegu. Bata używajcie tylko do
poganiania. Ale nie myśl, że się na tym skończy - warknął zwracając się do
Pippina. - Nie zapomnę ci tej sztuki. Kara odwlecze się, ale nie uciecze. A
teraz, w drogę!
Ani Pippin, ani Merry nie
zapamiętali wiele z późniejszego etapu marszu. Straszne sny i równie straszne
przebudzenia splątały się jakby w długim czarnym tunelu udręki, a iskierka
nadziei została daleko w tyle i błyszczała coraz niklej. Biegli, biegli wciąż,
usiłując dotrzymać kroku orkom, smagani co chwila nahajkami, których oprawcy
używali z okrutną zręcznością. Jeśli któryś jeniec ustawał lub potykał się w
biegu, kilku orków chwytało go za ramiona i wlokło przez czas jakiś przemocą.
Dobroczynne ciepło orkowego trunku
wyparowało wkrótce. Pippin dygotał z zimna i słabł. W pewnej chwili runął nagle
twarzą w trawę. Twarde łapy wpiły się ostrymi pazurami w jego ciało i dźwignęły
go z ziemi. Znów któryś ork taszczył go niby tobół na plecach i znów hobbita
ogarnęły ciemności, nie wiedział jednak, czy to nowa noc zapada nad światem,
czy też on oślepł z wyczerpania.
Jak przez mgłę słyszał wkoło głosy
błagalne i jękliwe. Zrozumiał, że wielu spośród orków domaga się chwili
odpoczynku. Ugluk krzyczał. Pippina rzucono na ziemię; leżał tak, jak padł, i
natychmiast usnął kamiennym snem. Na krótko tylko uciekł od cierpień,
bezlitosne łapy znów porwały go w żelazne kleszcze. Długo tak znosił w
odrętwieniu wstrząsy i szturchańce, aż stopniowo ciemności zrzedły, a Pippin
ocknął się i otworzył oczy: był ranek. Usłyszał wykrzykiwane wzdłuż kolumny
pochodu rozkazy i znów padł, zrzucony z grzbietu orka na ziemię.
Leżał długą chwilę, walcząc z
rozpaczą. W głowie mu się kręciło, lecz po gorącu rozlanym po ciele poznał, że
napojono go po raz drugi palącym trunkiem. Któryś z orków schylił się nad nim i
cisnął mu kawałek chleba i surowego suszonego mięsa. Hobbit zjadł łapczywie
stęchły szary chleb, lecz mięsa nie tknął. Był głodny, lecz nie tak wygłodzony,
by wziąć do ust ten ochłap z ręki orka; ze zgrozą odtrącił narzucające się
pytanie, z jakiego stworzenia mogło pochodzić mięso.
Usiadł i rozejrzał się wkoło. Merry
leżał niedaleko od niego. Znajdowali się na brzegu wąskiej, rwącej rzeki. Przed
nimi majaczyły góry, strzelisty szczyt już złowił pierwsze promienie słońca. Na
pobliskich stokach czerniał las.
W obozowisku wrzało od krzyków i
sporów. Zdawało się, że lada chwila wybuchnie znów dzika kłótnia między
plemieniem z północy a Isengardczykami. jedni wskazywali na południe, skąd
przyszli, inni na wschód.
-
Dobrze więc - rzekł Ugluk. - Zostawcie ich mnie! Zabijać nie wolno, to wam już
mówiłem. Lecz jeśli chcecie porzucić zdobycz, po którą szliśmy taki szmat
drogi, zróbcie to. Ja się nimi zajmę. Bojowy szczep Uruk-hai jak zawsze weźmie
na siebie całą robotę. Skoro boicie się Białoskórych, umykajcie! Umykajcie! Tam
jest las. W nim wasza nadzieja. Dalejże, w nogi! A pospieszcie się, zanim znów
kilka łbów zetnę, żeby resztę rozumu nauczyć.
Przez
chwilę trwał zgiełk przekleństw i szamotanina, potem większość orków z północy
- setka czy może więcej - wyrwała się z tłumu i puściła przed siebie, pędząc
bezładnie brzegiem rzeki ku górom. Hobbici znaleźli się wśród Isengardczyków.
Było ich co najmniej osiem dziesiątków, a wszyscy posępni i smagli, groźni,
kosoocy, uzbrojeni w ogromne łuki i krótkie miecze o szerokich klingach.
Garstka najroślejszych i najodważniejszych orków z północnego szczepu została
przy Ugluku.
-
Teraz rozprawimy się z Grisznakiem - rzekł Ugluk. Ale nawet wśród jego
współplemieńców ten i ów spoglądał z niepokojem w stronę południa.
-
Wiem - mruknął Ugluk. - Przeklęci koniarze zwęszyli nas. To twoja wina, Snagu.
Powinienem uszy obciąć i tobie, i twoim zwiadowcom. Ale my jesteśmy bojowi
Uruk-hai. Będziemy wkrótce ucztować i zakosztujemy końskiego mięsa, a może
innego, lepszego jeszcze.
W
tym właśnie momencie Pippin zrozumiał, co sobie orkowie pokazywali na wschodzie.
Stamtąd bowiem doleciały ochrypłe okrzyki i pojawił się Grisznak z
kilkudziesięciu orkami swojego szczepu, krzywonogimi poczwarami o długich,
niemal do ziemi ramionach. Na tarczach mieli wymalowane czerwone oko. Ugluk
wysunął się na ich spotkanie.
-
A więc wracacie? - rzekł. - Rozmyśliliście się, co?
-
Wróciłem, żeby dopilnować wykonania rozkazów i bezpieczeństwa jeńców - odparł
Grisznak.
-
Doprawdy? - warknął Ugluk. - Próżny trud. Ja tu dowodzę i rozkazy będą na pewno
wykonane. A może wróciliście po coś więcej? Opuszczaliście nas w takim
pośpiechu, może zostawiliście tu przez roztargnienie coś cennego?
-
Zostawiliśmy głupca - gniewnie odparł Grisznak. - Ale jest przy nim garstka
dzielnych orków, których szkoda byłoby stracić. Wiedziałem, że ich prowadzisz
do zguby. Przybyłem, zeby ich ratować.
-
Pieknie! - zaśmiał się Ugluk. - Jeśli jednak nie palisz się do bitwy, obrałeś
złą drogę. Trzeba było uciec prosto do Lugburza. Białoskórzy już tu nadciągają.
Gdzież się podział twój bezcenny Nazgul? Czyżby sobie znalazł innego pasażera
na lot za rzekę? A może go przyprowadziłeś za sobą? Bardzo by się przydał,
jeśli te całe Nazgule nie są przechwalone.
-
Nazgule, Nazgule! - powtórzył Grisznak drżąc i oblizując wargi, jakby to słowo
miało dla niego smak przerażający i rozkoszny zarazem. - Mówisz o sprawach,
których nie zdołasz dosięgnąć nawet swoją nikczemną wyobraźnią, Ugluku - rzekł.
- Nazgule! Nazgule przechwalone! Pożałujesz kiedyś, żeś to powiedział! Małpo! -
warknął z wściekłością. - Czy nie wiesz, że to ulubieńcy Wielkiego Oka? Ale nie
czas jeszcze na skrzydlatych Nazgulów, jeszcze nie! Władca nie chce, żeby
zobaczono ich na drugim brzegu Wielkiej Rzeki, póki nie wybije godzina.
Przeznaczeni są do wojny - i do innych zadań.
-
Trochę, jak się zdaje, za dużo wiesz - powiedział Ugluk. - A to, jak słyszałem,
bywa niezdrowo. W Lugburzu ktoś może będzie ciekawy, skąd masz tak wiele
wiadomości i po co je zbierałeś. No, tak, a tymczasem szczep Uruk-hai z
Isengardu jak zwykle musi odwalić najcięższą robotę. Nie stercz tu pytlując
jęzorem na próżno. Skrzyknij ten swój motłoch. Tamte świntuchy już drałują ku
lasom. Radzę ci iść w ich ślady. Do Wielkiej Rzeki nie dotarlibyście żywi. W
drogę! Prędzej! ja pociągnę w tylnej straży.
Dwaj
Isengardczycy znów porwali Meriadoka i Pippina i zarzucili ich sobie na plecy.
Banda orków ruszyła dalej. Biegli niezmordowanie, godziny mijały bez popasu,
ledwie na chwilę zwalniali niekiedy kroku, żeby przekazać jeńców innym
tragażom. czy to dlatego, że Isengardczycy byli szybsi i wytrwalsi, czy też
Grisznak rozmyślnie o to się postarał, dość że współplemieńcy Ugluka stopniowo
wyprzedzali żołdaków z Mordoru, którzy wkrótce znaleźli się na tyłach pochodu.
Malała też stale odległość miedzy Isengardczykami a gromadą orków z północy,
którzy wcześniej pognali naprzód. Las ciemniał coraz bliżej.
Pippin był posiniaczony i podrapany,
a jego obolała głowa ustawicznie ocierała się o plugawe policzki i kudłate uszy
orka, który go dźwigał. Przed oczyma miał zgięte plecy orków, ich krzepkie,
grube nogi przebierające tak niestrudzenie, jakby je ulepiono nie z ciała i
kości, lecz z drutu i rogu, wybijające koszmarne sekundy nieskończenie długiego
dnia.
Po południu oddział Ugluka
prześcignął szczep z północy. Tamci słabli w blasku słońca, które mimo zimowej
pory jasno świeciło na bladym niebie. Głowy im opadały na piersi, jęzory
wywalili na wierzch.
-
Pokraki! - szydzili Isengardczycy. - Marny wasz los. Białoskórzy przyłapią was
i pożrą. Już są blisko!
Lecz
w tym momencie Grisznak krzyknął przeraźliwie: złośliwy żart okazał się prawdą.
Tylna straż rzeczywiście dostrzegła już jeźdźców pędzących co koń wyskoczy.
Byli jeszcze dość daleko, lecz, szybsi od orków, z każdą chwilą zwiększali
swoją przewagę nad nimi tak jak fala przypływu, gdy goni na płaskim brzegu ludzi,
grzęznących w sypkim piachu.
Ku zdumieniu Pippina Isengardczycy
zdwoili teraz jeszcze tempo, zdobywając się na straszliwy chyba wysiłek po tak
długim biegu. nagle zauważył, że słońce zachodzi i kryje się za Góry Mgliste;
cienie wydłużyły się na stepie. Żołdacy Mordoru podnieśli głowy i także
przyspieszyli kroku. Czarna ściana lasu była blisko. Już mijali pojedyncze
drzewa, forpoczty puszczy. teren wznosił się tutaj zrazu łagodnie, potem coraz
ostrzej, lecz to nie wstrzymało rozpędu orków. Ugluk i Grisznak okrzykami
przynaglali bandę do ostatniego zrywu.
„Gotowi
się wymknąć. Ocaleją” - myślał Pippin. Udało mu się odwrócić głowę na tyle, by
zerknąć jednym okiem przez ramię wstecz. Zobaczył daleko na wschodzie jeźdźców,
którzy już byli na tej samej linii, co orkowie, i wyciągniętym galopem gnali
przez równinę. Zachodzące słońce złociło ich włócznie i hełmy, połyskiwało na
jasnych, rozwianych włosach. Najwyraźniej okrążali orków, nie pozwalając im się
rozproszyć i zmuszając bandę do trzymania się brzegu rzeki.
Pippin bardzo był ciekaw, co to za
lud. Żałował, że w Rivendell nie postarał się zdobyć więcej wiadomości o
świecie i nie przyjrzał się pilniej mapom. Lecz wówczas był spokojny, że plan
wyprawy jest w rękach osób mądrzejszych od niego; nie postało mu w głowie, że
los może go rozłączyć z Gandalfem i Obieżyświatem. O Rohanie zapamiętał tylko
tyle, że szlachetny wierzchowiec Gandalfa, Gryf, pochodził z tego kraju. To
zdawało się pomyślną wróżbą, jesli wolno z jednego szczegółu wysnuwać jakieś
nadzieje.
„Ale
czy odróżnią nas od orków? - myślał. - Chyba nigdy tutaj nie słyszano nawet o
hobbitach. Powinienem właściwie cieszyć się, że okrutnym orkom grozi zagłada,
ale wolałbym mieć nadzieję na ocalenie własnej skóry”.
Jednakże
wszystko przemawiało za tym, że jeńcy zginą razem ze swymi prześladowcami, nim
ludzie z Rohanu zdążą dwóch hobbitów zauważyć.
Wśród jeźdźców byli widać łucznicy,
wyćwiczeni w strzelaniu w pełnym pędzie z konia. Wysuwając się z szeregu
posyłali strzały orkom, którzy zamarudzili na tyłach bandy, i niejednego kładli
trupem; potem szybko wycofywali się ku swoim tak, że strzały wrogów, puszczanie
na oślep, nie mogły ich dosięgnąć. Powtarzali ten manewr kilka razy, a zdarzyło
się, że strzały sypnęły się też między Isengardczyków. Ork biegnący tuż przed
Pippinem zachwiał się, padł i nie wstał więcej.
Noc nadciągała, lecz jeźdźcy Rohanu
nie stawali do bitwy. Wielu orków poległo, zostało ich jednak jeszcze co
najmniej dwie setki. O zmroku banda dotarła do pagórka. Skraj lasu był bardzo
blisko, nie dalej chyba niż o pół mili, ale orkowie nie mogli już posuwać się
naprzód. Pierścień jeźdźców zamknął się wokół nich. Wbrew rozkazowi Ugluka
oddział orków spróbował przebić się do lasu. Tylko trzech z nich ocalało i
wróciło do bandy.
-
Otośmy się urządzili! - rzekł szyderczo Grisznak. - Dziękujemy wspaniałemu
dowódcy. Mam nadzieję, że wielki Ugluk teraz wyprowadzi nas z tych sideł.
-
Zrzuć niziołków na ziemię! - rozkazał Ugluk nie zważając na słowa Grisznaka. -
Ty, Lugduszu, dobierz sobie dwóch kompanów i we trzech strażujcie przy jeńcach.
Nie uśmiercać ich, chyba że ci podli Białoskórzy nas zmiażdżą do cna.
Zrozumiano? Póki ja żyję, oba niziołki są mi potrzebne. Ale nie pozwólcie im
krzyczeć ani też nie dopuśćcie, żeby ich tamci odbili. Spętać jeńcom nogi.
Rozkaz
spełniono bezlitośnie. Lecz po raz pierwszy Pippin znalazł się teraz tuż obok
Meriadoka. Orkowie hałasowali okropnie, wśród wrzasków i szczęku broni dwaj
przyjaciele znaleźli sposobność, żeby szeptem zamienić kilka słów.
-
Nie mam wiele nadziei - rzekł Merry. - Ledwie się w skórze trzymam. Wątpię, czy
zdołałbym zawlec się daleko, nawet gdybym był wolny.
-
Lembasy! - szepnął Pippin. - Mam jeszcze parę. A ty? Te łotry chyba niczego nam
nie zabrały prócz mieczy?
-
Tak, została mi w kieszeni paczuszka - odparł Merry - ale pewnie zmielona na
kaszę. Zresztą i tak nie sięgnę gębą do kieszeni.
-
Bo nie będziesz musiał. Ja...
Lecz
w tym momencie brutalny kopniak powiadomił Pippina, że gwar w obozowisku ucichł
i że wartownicy znów czuwają nad jeńcami.
Noc była zimna i cicha. Wokół
wzgórza, na którym skupili się orkowie, rozbłysły ze wszystkich stron małe,
złotoczerwone w ciemnościach ogniska; tworzyły zamknięty krąg. Znajdowały się w
zasięgu dobrego strzału z łuku, ale żaden wojownik Rohanu nie pokazał się na
tle światła i orkowie mierząc w płomienie zmarnowali mnóstwo strzał, aż
wreszcie Ugluk zabronił im tych daremnych prób. Od placówek Rohirrimów nie
dochodził najlżejszy bodaj szmer. Później, kiedy księżyc wypłynął spośród
mgieł, można było od czasu do czasu dostrzec nikłe cienie przemykające w
białawej poświacie: to krążyły czujne patrole.
-
Czekają przeklętnicy na wschód słońca! - mruknął jeden z wartujących przy
hobbitach orków. - Dlaczego nie próbujemy przebić się zwartą kupą? Co ten Ugluk
sobie myśli, chciałbym wiedzieć.
-
Pewnie, że byś chciał - zadrwił Ugluk wysuwając się nagle zza jego pleców. -
Może ci się zdaje, że ja w ogóle nie myślę, co? Łajdaku! Nie lepszyś od reszty
hołoty, od tych niedojdów z północy i od małp z Lugburza. czy z takim motłochem
można próbować natarcia? Zwialiby tchórze z miejsca, a na równinie Białoskórzy,
których jest wielka siła, roznieśliby nas po prostu na kopytach. Jedno tylko
trzeba tym niedojdom z północy przyznać: widzą po ciemku niczym dzikie koty.
Ale słyszałem, że Białoskórzy mają nocą też wzrok bystrzejszy niż inni ludzie.
Nie zapominaj przy tym o ich koniach! Te zwierzaki podobno dostrzegają nawet
drżenie powietrza w ciemnościach. A jednak nie wszystko wiedzą szlachetni
wojacy: Mauhur ze swoim oddziałem siedzi w lesie i lada chwila przyjdzie nam z
odsieczą.
Słowa Ugluka dodały otuchy
Isengardczykom, lecz orkowie z innych szczepów nadal byli zgnębieni i skłonni
do buntu. Wystawiono czujki, wartownicy jednak przeważnie kładli się na ziemi i
odpoczywali w miłych sobie ciemnościach. A noc była znów czarna ja smoła, bo
księżyc skrył się po zachodniej stronie nieba za grubą warstwą chmur. Pippin na
kilka stóp wokół nic nie widział. W kręgu ognisk sam pagórek pozostawał w
mroku. Jeźdźcy Rohanu nie poprzestali jednak na oczekiwaniu świtu i nie
pozwolili wrogom zaznać nocnego spoczynku. Nagły wrzask od wschodniego stoku
wzgórza zaalarmował oblężonych. Kilku ludzi podjechało cichcem i, zostawiwszy
konie na dole, zakradło się na skraj obozowiska, położyło trupem kilku orków i umknęło
bezkarnie. Ugluk skoczył w tę stronę, by uśmierzyć panikę.
Pippin i Merry dźwignęli się z
ziemi. Isengardczycy, którzy ich pilnowali, pobiegli za Uglukiem. Lecz jeśli
nawet hobbitom błysnęła w tym momencie nadzieja ucieczki - to prędko zgasła.
Długie kosmate łapy chwyciły ich obu za karki i pociągnęły wstecz. W
ciemnościach zamajaczyła miedzy nimi duża głowa Grisznaka i jego ohydna twarz.
Cuchnący dech owiał policzki hobbitów, zimne, twarde paluchy zaczęły ich
obmacywać od stóp do głów. Pippinowie ciarki przeszły po krzyżu.
-
No, malcy - szepnął łagodnie Grisznak. - Jak wam się spało? Przyjemnie? Czy nie
bardzo? Trochę może niewygodny nocleg: między szablami i nahajami z jednej
strony a lasem brzydkich włóczni z drugiej. Mały ludek nie powinien się mieszać
do spraw, które są większe od niego.
Mówiąc
to przebierał wciąż paluchami po ich ciałach. W głębi jego oczu błyszczało
światełko, blade, ale gorące.
Nagle Pippinowi zaświtała w głowie
pewna myśl, jakby mu ją podszepnęła napięta wola przciwnika: „Grisznak wie o
Pierścieniu! Szuka go korzystając z chwili. gdy Ugluk zajęty jest czymś innym.
Pewnie pożąda go dla siebie”.
Serce
w nim zamarło ze strachu, lecz nie tracąc jasności umysłu zaczął się
błyskawicznie zastanawiać, czy nie dałoby się chciwości Grisznaka obrócić na
własny pożytek.
-
Nie sądzę, żebyś tym sposobem coś znalazł - szepnął. - Nie tak to łatwo.
-
Coś? - spytał Grisznak. Jego palce przestały błądzić po ciele Pippina,
zacisnęły się mocno na jego ramieniu. - Co takiego? O czym mówisz, mój mały?
Przez
chwilę Pippin milczał. Potem nagle w ciemnościach dobył z gardła bulgotliwe:
glum, glum.
-
Nic szczególnego, mój skarbie - dodał.
Poczuł,
jak palce Grisznaka zadrżały.
-
Aha! - syknął cichutko goblin. - A więc on o tym myśli! Aha! Bardzo, bardzo niebezpieczny
pomysł, moi maleńcy.
-
Być może - odezwał się Merry, który w lot zrozumiał myśl Pippina. - Być może,
niebezpieczny nie tylko dla nas. Ale sam wiesz to najlepiej. Chcesz tego czy
nie? I co nam za to gotów jesteś dać w zamian?
-
Czy ja go chcę? Czy chcę? - powiedział Grisznak jakby zdumiony. Ale ręce mu się
trzęsły. - Co bym gotów za niego dać? Jak to rozumiecie?
-
To - odparł Pippin dobierając starannie słów - że macaniem po ciemku niewiele
wskórasz. Moglibyśmy oszczędzić ci sporo czasu i trudu. Ale musiałbyś nam
przede wszystkim rozciąć więzy na nogach. Inaczej nie zrobimy nic i niczego
więcej od nas się nie dowiesz.
-
Biedne małe głuptasy! - zasyczał Grisznak. - Wszystko, co macie, i wszystko, co
wiecie, wydusimy z was, kiedy przyjdzie na to pora. Będziecie tylko żałowali,
że nie macie więcej do powiedzenia, aby zaspokoić śledczego. Na pewno!
Przekonacie się o tym już wkrótce. Nie będziemy spieszyli się w śledztwie, nie!
Jak wam się zdaje, po co oszczędziliśmy wasze życie? Możecie mi wierzyć, kochani,
że nie zrobiliśmy tego z dobroci serca. W tym wypadku nawet głupi Ugluk nie
popełnił błędu.
-
Wierzymy ci bez trudu - odparł Merry. - Ale jeszcze nie trzymasz zdobyczy w
garści. I wcale się na to nie zanosi, żebyś ją kiedykolwiek dostał. Jeśli nas
zaprowadzą do Isengardu, Grisznak dostanie figę. Wszystko zabierze Saruman.
Jeśli chcesz coś mieć dla siebie, teraz jest ostatnia chwila, żeby się z nami
ułożyć.
Grisznak
zaczął tracić cierpliwość. Imię Sarumana podniecało go niemal do furii. czas
upływał, zamęt w obozowisku przycichał. Ugluk i jego Isengardczycy mogli wrócić
lada chwila.
-
Macie go przy sobie? Ma go któryś z was? - warknął.
-
Glum, glum - odparł Pippin.
-
Rozwiąż nam najpierw nogi - rzekł Merry.
Czuli,
że ramiona orka drżą jak w febrze.
-
Przeklęte, podłe, małe gady! - syknął. - Rozwiązać wam nogi? Wolałbym
rozszarpać was na strzępki. Czy nie rozumiecie, że mogę was przeszukać aż do
szpiku kości? Mało tego! Mogę was posiekać na miazgę. Obejdę się bez pomocy
waszych nóg, jeśli zechcę was porwać i mieć wyłącznie dla siebie!
Nagle
porwał ich obu. Miał w długich ramionach siłę straszliwą. Wetknął sobie
hobbitów pod pachy, brutalnie przycisnął do żeber, ciężkimi dłońmi zatkał im
usta. Potem, zgięty wpół, skoczył naprzód. Szybko, cicho przebiegł aż na
krawędź pagórka. Wypatrzył lukę między strażami i jak upiór pomknął w ciemność,
zboczem w dół, a potem na zachód, ku rzece wypływającej z lasu. Od tej strony
droga zdawała się wolna, ledwie jedno ognisko błyszczało wśród nocy.
Po kilkunastu krokach zatrzymał się,
rozejrzał, posłuchał. Nic nie wypatrzył ani nie usłyszał. Pochylony skradał się
dalej. Z uchem przy ziemi, znowu nasłuchiwał chwilę. Wreszcie podniósł się i
zaryzykował szyki skok naprzód. Ale w tym samym momencie tuż przed nim
zamajaczyła sylwetka jeźdźca. Koń chrapnął i stanął dęba, człowiek krzyknął.
Grisznak przypadł do ziemi,
rozpłaszczył się na niej, nakrywając hobbitów własnym ciałem; potem wyciągnął
szablę. Niewątpliwie był zdecydowany raczej zabić swoich jeńców niż dopuścić,
by uciekli albo zostali odbici. Szabla brzęknęła z cicha i mignął w niej
odblask ogniska, palącego się opodal. nagle z ciemności świsnęła strzała; może
łucznik dobrze wycelował, a może los kierował strzałą, dość że przeszyła prawe
ramię orka. Wrzasnął i wypuścił z ręki szablę. W mroku zadudniły kopyta
końskie, Grisznak poderwał się z ziemi i rzucił do ucieczki, lecz niemal w tym
samym okamgnieniu padł stratowany i przygwożdżony włócznią. Okropny, rozedrgany
jęk dobył się z jego gardła, po czym ork znieruchomiał i umilkł.
Pippin i Merry leżeli plackiem w
trawie tak, jak ich Grisznak zostawił. Drugi jeździec nadjechał pędem na pomoc
towarzyszowi. Konie widać miały wzrok niezwykle bystry, a może innym zmysłem
wyczuwały hobbitów, bo przeskoczyły lekko nad nimi. Jeźdźcy wszakże nie
dostrzegli drobnych postaci otulonych w płaszcze elfów, tak w owej chwili
rozbitych, tak przerażonych, że nie śmiały drgnąć z miejsca.
W końcu jednak Merry poruszył się i
szepnął cichutko:
-
Jak dotąd bardzo pięknie, ale co robić, żeby z kolei nas nie nadziali na
sztych?
Odpowiedź
zjawiła się jak na zawołanie. Przedśmiertny wrzask Grisznaka zaalarmował bandę.
Z krzyków i zgiełku, jaki powstał na wzgórzu, hobbici zorientowali się, że
orkowie spostrzegli ich zniknięcie. Ugluk zapewne strącał znowu łby z karków
swoich podkomendnych. Nagle od strony lasu i gór, spoza kręgu ognisk
oblegających obozowisko, na krzyk bandy odpowiedziały głosy orków. A więc
Mauhur przybywał Uglukowi z odsieczą i nacierał na Rohirrimów! Rozległ się
tętent kopyt. Jeźdźcy zaciskali pierścień wzgórza tuż u jego stóp;
nieustraszenie narażali się na strzały z obozu, lecz nie zamierzali dopuścić,
by ktokolwiek wymknął się z pułapki. Inny oddział tymczasem ruszył odeprzeć
nowych napastników. Nagle Pippin i Merry zrozumieli, że choć nie drgnęli z
miejsca, znaleźli się poza kręgiem oblężenia; nic nie zagradzało im drogi do
ucieczki.
-
Teraz - rzekł Merry - moglibyśmy umknąć, gdybyśmy mieli nogi i ręce wolne.
Niestety, nie mogę więzów ani rozsupłać, ani przegryźć.
-
Niepotrzebnie byś się trudził - odparł Pippin. - Chciałem właśnie powiedzieć,
że od dawna mam ręce wolne. Te sznury zostawiłem tylko dla niepoznaki. Najpierw
jednak warto by przekąsić trochę lembasa.
Zsunął
z napięstków więzy i wyciągnął z kieszeni paczuszkę. Suchary były pokruszone,
lecz dobrze zachowane w opakowaniu z liści. Zjedli po dwa lembasy z trzech,
które każdy miał z zapasie. Smak ich przypomniał hobbitom piękne twarze,
śmiechy, posilne jadło, którym cieszyli się tak niedawno, za szczęśliwych dni w
Lorien. Przez chwilę siedząc w ciemnościach gryźli suchary w rozmarzeniu, nie
zwracając uwagi na krzyki i zgiełk pobliskiej bitwy. Pippin pierwszy ocknął się
i wrócił do rzeczywistości.
-
Trzeba stąd wiać - rzekł. - Ale czekaj jeszcze chwileczkę!
Szabla
Grisznaka leżała tuż, była jednak za ciężka i nieporęczna dla hobbita, więc
Pippin podczołgał się naprzód, odszukał trupa goblina, wyciągnął z pochwy jego
długi, ostry nóż. Za pomocą tego narzędzia szybko uwolnił siebie i przyjaciela
z pęt.
-
Teraz w drogę - powiedział. - Może za chwilę, gdy się w nas krew nieco
rozgrzeje, nogi zechcą nas dźwigać i pomaszerujemy. Na razie, żeby nie tracić
czasu, spróbujemy się czołgać.
Ruszyli
więc w ten sposób. Grunt był miękki, ustępliwy, co ułatwiało zadanie, lecz
posuwali się niezmiernie wolno. Okrążyli z daleka ognisko rohańskiej straży i
pełzli mozolnie krok za krokiem, póki nie dotarli na skraj nadrzecznej skarpy.
Woda pluskała w nieprzeniknionych ciemnościach między wysokimi brzegami. Stąd
hobbici obejrzeli się za siebie.
Gwar ucichł w oddali. Najwidoczniej
oddział Mauhura wycięto w pień lub przepłoszono. Rohirrimowie wrócili na
stanowiska i w złowrogiej ciszy otaczali obóz orków na wzgórzu. Wkrótce zapewne
sprawa rozstrzygnie się ostatecznie. Noc miała się już bowiem ku końcowi. Na wschodzie
bezchmurne niebo zaczynało blednąć.
-
Musimy się skryć - powiedział Pippin - żeby nas nie wypatrzyli. Niewiele nam
pomoże, jeżeli ci dzielni wojacy po naszej śmierci odkryją, że nie jesteśmy
orkami! - Wstał, tupnął parę razy. - Powrozy pokaleczyły mi skórę, ostre były
jak druty; ale czuje już ciepło w nogach. Zdołam chyba pokuśtykać. A jak ty się
czujesz, Merry?
Merry
wstał.
-
Tak, ja też chyba zdołam pokuśtykać. Te lembasy rzeczywiście pokrzepiają
nadzwyczajnie. I dają jakąś zdrowszą siłę niż rozgrzewający trunek orków.
Ciekawe, z czego oni go przyrządzają. Lepiej może nic o tym nie wiedzieć.
Napijmy się wody, żeby spłukać tamto wspomnienie.
-
Nie tutaj - odparł Pippin. - Tu brzeg jest za wysoki. W drogę!
Powędrowali
z wolna, ramię przy ramieniu, wzdłuż rzeki. Za nimi niebo na wschodzie z każdą
chwilą bardziej się rozjaśniało. Idąc wymieniali wspomnienia i, zwyczajem
hobbitów, mówili żartobliwie o wszystkim, co przeżyli w niewoli u orków.
-
Spisałeś się dobrze, mości Tuku - rzekł Merry. - Zasłużyłeś, moim zdaniem, na
osobny rozdział w księdze starego Bilba, jeżeli oczywiście będę miał sposobność
zameldować mu o twoich wyczynach. Piękna rozgrywka. Zaimponowałeś mi
szczególnie, kiedy odgadłeś, co knuje ten kudłaty podlec, i potrafiłeś go
zaszachować. Ale ciekaw jestem, czy ktokolwiek natrafi na nasz ślad i znajdzie
twoją zapinkę. Nie chciałbym swojej stracić, bo co do twojej, obawiam się, że
już jej nigdy nie odzyskasz. Będę musiał porządnie wyciągać nogi, żeby ci
dotrzymać kroku. Odkąd kuzynek Brandybuck wysuwa się na czoło pochodu. Na niego
teraz kolej. Zdaje mi się, że nie masz pojęcia, gdzie jesteśmy. ja z większym
pożytkiem spędzałem czas w Rivendell niż ty. Otóż znajdujemy się nad Rzeką
Entów. mamy przed sobą ostatnie szczyty Gór Mglistych i las Fangorn.
Właśnie
tuż przed nimi wyrosła czarna ściana lasu. Noc jakby tam chroniła się w cień
olbrzymich drzew uciekając przed nadchodzącym świtem.
-
Prowadź, mości Brandybucku, naprzód - rzekł Pippin - albo wstecz! Ostrzegano
nas przed lasem Fangorn. Zresztą hobbit, który tyle wiedzy połknął, na pewno
nie zapomniał również o tej przestrodze.
-
Nie zapomniałem - odparł Merry - lecz mimo wszystko las jest dla nas mniej
groźny niż powrót w sam wir bitwy.
Poprowadził
przyjaciela pod grube konary drzew. Zdawały się stare jak świat. Gęste,
splątane brody mchów i porostów zwisały z nich, kołysane podmuchem wiatru.
Schowani w ich cieniu hobbici wyjrzeli na step. Dwie drobne, przyczajone w
półmroku figurki wyglądały jak dzieci elfów za dawnych dni, gdy z głębi dziewiczej
puszczy po raz pierwszy patrzały zdumione na wschód słońca. Daleko za Wielką
Rzeką i Brunatnymi Polami, za rozpostartą na wiele mil przestrzenią szarzyzny
wstawało słońce, czerwone jak płomień. na jego powitanie zagrały głośno
myśliwskie rogi. Jeźdźcy Rohanu jakby się nagle zbudzili do życia na głos
pobudki; zewsząd odpowiedziało granie.
Merry i Pippin usłyszeli wyraźne w
chłodnym powietrzu rżenie bojowych koni. Z piersi wojaków buchnęła chórem
pieśń. Rąbek słońca płomiennym łukiem podniósł się w górę nad krawędzią ziemi.
Wówczas gromkim okrzykiem jeźdźcy Rohanu ruszyli od wschodu do ataku. Zbroje i
włócznie lśniły czerwonym odblaskiem. Orkowie wrzasnęli i z wszystkich łuków,
jakie im jeszcze zostały, świsnął rój strzał. Hobbici widzieli, jak kilku jeźdźców
zwaliło się z koni, lecz szereg nie załamał się prąc stokiem na wzgórze, aż pod
szczyt, zataczając krąg, nacierając raz jeszcze z bliska. Niedobitki bandy
rozpierzchły się na wszystkie strony; jednego po drugim dopadali jeźdźcy i
kładli trupem. Lecz spośród ogólnego zamętu wysunął się zwarty oddział i z
desperacką siłą niby czarny klin przebijać się zaczął ku ścianie lasu. Z
impetem natarł na stróżujących u stóp wzgórza wojowników. parł naprzód i
zdawało się, że ujdzie cało z okrążenia. Już trzech jeźdźców, którzy mu
zagrodzili drogę, padło ściętych szablami orków.
-
Za długo przyglądaliśmy się tej bitwie - rzekł Merry. - Patrz, to Ugluk! Nie
mam ochoty spotkać się z nim znowu.
Hobbici
zawrócili i pomknęli w ciemną głąb puszczy.
Toteż nie zobaczyli ostatniego
starcia, gdy jeźdźcy dopadli Ugluka i osaczyli go pod samą ścianą lasu. Poległ
z ręki Eomera. Trzeci Marszałek Rohanu zeskoczył z konia i z mieczem w dłoni
natarł na uzbrojonego w szable wodza Isengardczyków. Tymczasem bystre oczy
jeźdźców tropiły na szerokim stepie ostatnich orków, którzy jeszcze mieli siłę
uciekać i którzy wszyscy teraz padli przygwożdżeni włóczniami.
Dopełniwszy tej krwawej roboty
Rohirrimowie zebrali swoich poległych, usypali nad ich ciałami kurhan i
odśpiewali żałobną pieśń. Na ogromnym stosie spalili trupy orków i rozsypali
prochy wrogów po pobojowisku.
Taki był koniec bandy. Ani jeden
świadek klęski nie uszedł, żeby zanieść o niej wieść do Mordoru czy Isengardu.
Tylko dym znad stosu wzbił się wysoko pod niebo, gdzie dostrzegły go liczne
czujne oczy.
Rozdział 4
Drzewiec
D |
waj
hobbici, kierując się na zachód, szli brzegiem strumienia, wciąż pod górę,
coraz dalej w głąb Fangornu, przyspieszając kroku o tyle, o ile pozwalał
ciemny, splątany gąszcz. Lecz w miarę oddalania strach przed orkami przygasał,
a wędrowcy zwalniali tempa. Ogarnęła ich duszność, jakby powietrze było zanadto
rozrzedzone lub dochodziło w głąb lasu zbyt skąpo.
Wreszcie Merry przystanął.
-
Nie sposób iść dalej - wysapał. - Muszę tchu chwycić.
-
Napijmy się przynajmniej wody - rzekł Pippin. - Zaschło mi w gardle.
Wczołgał
się pod potężny korzeń, który krętym ramieniem sięgał strumienia, i zaczerpnął
w złożone dłonie trochę wody. Była czysta i zimna; wypił chciwie kilka łyków.
Merry poszedł za jego przykładem. Woda odświeżyła ich trochę i jakby dodała
otuchy. Przez chwilę siedzieli na brzegu mocząc obolałe stopy i nogi po kolana.
Rozglądali się też dokoła; drzewa otaczały ich milczącym kręgiem, niezliczone
szeregi pni ciągnęły się we wszystkie strony bez końca i rozpływały w siwym
półmroku.
-
Mam nadzieję, że nie zdążyłeś jeszcze zabłądzić, przewodniku? - rzekł Pippin
opierając się o gruby pień. - W każdym razie możemy trzymać się brzegu tej
rzeczki, Rzeki Entów, czy jak tam ją nazywasz, a potem wrócić tam, skąd przyszliśmy.
-
Pewnie. Jeżeli nogi zechcą nas nieść i tchu wystarczy - odparł Merry.
-
Tak, bardzo tu ciemno i duszno - przyznał Pippin. - Przypomina mi się, nie wiem
czemu, stara sala w Wielkim Dworze Tuków, w kraju, w naszym rozkosznym Tukonie.
W starej sali od wielu pokoleń nie przestawiano ani nie zmieniano mebli. Tam
podobno mieszkał przez długie lata sam Stary Tuk, sala niszczała i starzała się
z nim razem, a od jego śmierci, od wieku, nikt w niej niczego nie tknął. Stary
Gerontius był moim prapradziadem, a więc ta historia sięga zamierzchłej
przeszłości. Lecz wydaje się bardzo młoda w porównaniu ze starością tego lasu.
Spójrz na te brody, wąsiska z mchów, jakie są powłóczyste, jakie bujne! A
większość drzew pełna poszarpanych, zeschłych liści, które nie wiadomo czemu
nie spadły. Bardzo tu niechlujnie. Trudno sobie wyobrazić sobie wiosenne
porządki.
-
Ale słońce bądź co bądź musi czasem zaglądać - rzekł Merry. - Zupełnie inaczej
tu niż w Mrocznej Puszczy, o ile pamiętam opowieści Bilba. tamta jest mroczna,
czarna, gnieżdżą się w niej ponure, czarne stwory. Ta - tylko cienista i jakaś
strasznie drzewna. Nie można sobie wyobrazić, żeby tu mieszkały czy
przynajmniej przebywały zwierzęta.
-
Albo hobbici - dodał Pippin. - Wcale mi się też nie uśmiecha myśl o wędrówce
przez ten las. Jak się zdaje, w promieniu stu mil nic tu nie znajdziemy, co by
można na ząb położyć. Jaki jest stan zapasów?
-
Mizerny - odparł Merry. - Nie wzięliśmy z sobą nic prócz kilku lembasów,
wszystko inne zostało nad Wielką Rzeką. - Obejrzeli resztki prowiantu, w który
ich zaopatrzyły elfy: okruchy mogły starczyć na pięć bardzo postnych dni. - Nie
mamy też koców ani żadnych ciepłych rzeczy - stwierdził Merry. - W którąkolwiek
stronę pójdziemy, w nocy będziemy marzli.
-
Trzeba by już teraz namyślić się, dokąd pójdziemy - rzekł Pippin. - Czas
płynie.
W
tym właśnie momencie zauważyli, że nieco dalej w głębi lasu pojawiło się
złotawe światło, jakby nagle promienie słoneczne przebiły się przez strop
liści.
-
Oho! - powiedział Merry. - Widocznie słońce schowało się za chmurę, gdy
wędrowaliśmy pod drzewami, a teraz znowu wyjrzało; albo może wspięło się dość
wysoko, żeby przez jakąś dziurę zajrzeć do lasu. Chodźmy tam, to niedaleko.
Okazało
się jednak dalej, niż przewidywali. Teren wciąż wznosił się stromo i był coraz
bardziej kamienisty. W miarę jak się zbliżali do celu, światło rosło, a wkrótce
zobaczyli przed sobą ścianę skalną - stok jakiegoś wzgórza czy może pojedynczą
skałkę wystrzelającą tutaj od korzeni odległych gór. Nie było na niej drzew, a
słońce świeciło wprost w jej nagą kamienną twarz. Drzewa rosnące u stóp ściany
wyciągały sztywne, nieruchome gałęzie, jakby chciały zagrzać się od jej ciepła.
Las, który przedtem zdawał się taki wyniszczony i szary, tu lśnił wszędzie
soczystymi odcieniami brązu i gładką czernią kory niby połyskliwą skórą. Pnie
jaśniały miękką zielenią jak mokra trawa. Hobbitów otoczyła wiosna czy może
tylko jej przelotne złudzenie.
W skalnej ścianie dostrzegli jak
gdyby schody, zapewne przez samą przyrodę wykute, wyżłobione przez wodę i
wichry w pękającym lub zwietrzałym kamieniu, bo koślawe i nieregularne. Wysoko
w górze, niemal na równi z czubami drzew widniała pod skałką jak gdyby półka,
naga, gdyż tylko skąpa trawa i trochę zielska porastało jej krawędź. na niej
sterczał stary pień z parą przygiętych do dołu gałęzi; wyglądał jak pokręcony
od starości dziadyga, wpatrzony w blask ranka.
-
Idziemy na górę! - zawołał radośnie Merry. - Tam odetchniemy lżej i rozejrzymy
się po okolicy.
Wspięli
się po kamiennych schodach z pewnym trudem, bo stopnie były ogromne, nie na
miarę hobbickich nóg. Zbyt przejęci wspinaczką, nie zadawali sobie pytania,
jakim to zdumiewającym sposobem rany i sińce, wyniesione z niewoli u orków,
zgoiły się tak szybko i skąd nagle przybyło im nowych sił. Wreszcie dotarli pod
krawędź skalnej półki, niemal wprost u stóp starego pniaka. Wywindowali się
jednym susem na półkę, gdzie stanęli, obróceni plecami do pagórka, oddychając
głęboko i spoglądając ku wschodowi. Stwierdzili, ze nie zagłębili się dalej niż
na jakieś trzy, cztery mile w las; przed nimi czuby drzew zstępowały po stoku w
dół na równinę, a tam, opodal skraju puszczy, wzbijały się w niebo wysokie,
skudlone słupy czarnego dymu, który z powiewem wiatru płynął w stronę Fangornu.
-
Wiatr zmienił się - rzekł Merry. - Dmucha znów od wschodu. Tu, w górze, jest
dość chłodno.
-
Tak - odparł Pippin. - Boję się, że pogoda nie potrwa długo i wszystko na nowo
zszarzeje. Szkoda! Ten stary gąszcz leśny zupełnie inaczej wygląda w blasku
słońca. Mam wrażenie, jakbym go niemal polubił.
-
On ma wrażenie, jakby niemal polubił las! Dobre sobie! Bardzo łaskawie z twojej
strony - przemówił jakiś dziwny, obcy głos. - Odwróćcie się i pokażcie mi
twarze. Mam wrażenie, jakbym was obu nie lubił, ale nie chcę sądzić zbyt
pochopnie. Obróćcie się, żywo!
Ogromne,
sękate dłonie spadły na hobbitów i łagodnie, jakkolwiek stanowczo okręciły nimi
w miejscu, po czym dwie wielkie, silne ręce podniosły ich w powietrze.
Ujrzeli tuż przed sobą zdumiewającą,
niezwykłą twarz. Należała do olbrzymiego ni to człowieka, ni to trolla, który
miał ze czternaście stóp wzrostu, a głowę podłużną i osadzoną niemal
bezpośrednio na krzepkim tułowiu. Trudno było zgadnąć, czy owinięty jest w
płaszcz z jakiejś zielonoszarej, podobnej do kory tkaniny, czy też jest to jego
własna skóra. W każdym razie ramiona nieco poniżej barku nie były pomarszczone,
lecz gładkie i brunatne. U każdej stopy miał siedem palców. Dolną część twarzy
zarastała siwa broda, długa, gęsta, krzaczasta, o włosach u nasady prawie tak
grubych jak gałązki, ale na końcach cieniejących i puszystych niby mech. Zrazu
jednak uwagę hobbitów przykuły wyłącznie oczy olbrzyma, które wpatrywały się w
nich bez pośpiechu, uroczyście, ale zarazem bardzo przenikliwie. Oczy te były
głębokie, brązowe, rozświetlone zielonymi cętkami. Pippin nieraz później
usiłował opisać, jaki na nim zrobiły wrażenie w pierwszej chwili:
„Wyczułem
poza nimi jak gdyby bezdenną studnię pełną odwiecznych wspomnień i długich,
powolnych, spokojnych rozmyślań; na powierzchni ich wszakże iskrzyło się
odbicie teraźniejszości, jak odblask słońca na liściach ogromnego drzewa albo
na zmarszczonej tafli bardzo głębokiego jeziora. Nie umiem tego wyrazić, ale
wydawało mi się, że coś, co wyrasta z ziemi, by tak rzec, uśpione, czy też
tylko siebie czujące od korzeni po brzeżek liścia, między głębią ziemi a
niebem, nagle ocknęło się i patrzyło na mnie z takim samym powolnym skupieniem,
z jakim od niepamiętnych lat rozważało swoje własne wewnętrzne sprawy”.
-
Hm, hm - szepnął głos tak niski, jakby się dobywał z drewnianej basowej trąby.
- Dziwne, bardzo dziwne. Nie sądźmy pochopnie, to moja zasada. Gdybym jednak
zobaczył was, nim usłyszałem wasze głosy... bo głosy wasze spodobały mi się,
wcale przyjemne macie głosiki; coś mi przypominają, ale nie wiem co... gdybym
więc, zamiast usłyszeć, najpierw was zobaczył, zdeptałbym was pewnie, myśląc,
że to mali orkowie, a dopiero poniewczasie spostrzegłbym omyłkę. Dziwne jakieś
stworzenia. I korzonki, i gałązki bardzo dziwne.
Pippin,
chociaż oszołomiony, otrząsnął się już z lęku. Pod spojrzeniem tych niezwykłych
oczu dygotał z ciekawości, ale nie ze strachu.
-
Proszę cię bardzo - rzekł - powiedz nam, kim i czym ty jesteś?
Stare
oczy nagle przygasły jakby ze znużenia; bezdenna studnia zamknęła się w ich
głębi.
-
Hm, hm - zahuczał basowy głos. - Jestem ent, tak mnie przynajmniej nazywają.
Tak, ent. Ent nad entami, jak byście może po swojemu powiedzieli. Jedni
nazywają mnie Fangornem, inni Drzewcem. Możecie mnie tak nazywać: Drzewiec.
-
Ent? - spytał Merry. - Co to znaczy? A jak ty sam siebie nazywasz? Jakie jest
twoje prawdziwe imię?
-
Ho, ho! - rzekł Drzewiec. - Ho, ho! Długo by trzeba o tym gadać, a wam
odpowiadać. Przyszliście do mojego kraju. Kim wy jesteście? Nie mogę jakoś
przypiąć was do żadnego plemienia. Chyba was nie ma w starym spisie, którego
nauczono mnie za młodych lat? Ale to było dawno, dawno temu. Może od tego czasu
sporządzono nowy spis. Zastanówmy się, zastanówmy... Jak to było?
Masz zapamiętać, kto żyje na świecie.
Najpierw wymienisz cztery wolne
szczepy:
Najstarsze elfy, wszystkim przodujące;
Potem w podziemiach ciemnych
krasnoludy;
Entowie z ziemi zrodzeni jak góry;
Ludzie śmiertelni, co władają końmi...
-
Hm... Hm... Hm...
Bóbr budowniczy, kozioł, śmigły
skoczek,
Niedźwiedź, pszczół złodziej, odyniec,
co bodzie,
Pies zawsze głodny, zając
wystraszony...
-
Hm... hm...
Orzeł na szczytach, a wół na
pastwisku,
Jeleń rogaty, sokół szybki w locie,
Łabędź najbielszy, najzimniejsza
żmija...
-
Hm... hm... Jak to idzie dalej? Ram-tam-tam, tam-tam-tam... Bardzo długa lista.
No, ale wy nie pasujecie do żadnego z tych plemion.
-
Nie wiem, czemu się tak działo, ale zawsze nas pomijano w starych spisach i w
starych legendach - rzekł Merry. - A jednak żyjemy na tej ziemi od dość dawna.
Jesteśmy hobbici.
-
Może by warto dorzucić nowy wiersz do starej listy? - powiedział Pippin. -
„Hobbici niedorostki, co mieszkają w norach”. Dolicz nas do czterech wolnych
szczepów, zaraz po ludziach, po Dużych Ludziach, a wszystko będzie w porządku.
-
Hm! Niezła myśl, wcale niezła - rzekł Drzewiec. - To by załatwiło sprawę. A
więc mieszkacie w norach? Bardzo słusznie, bardzo mądrze. A kto was nazwał
hobbitami? Bo mi to nie wygląda na słowo z języka elfów. Wszystkie stare słowa
pochodzą od elfów, bo elfy pierwsze wymyśliły mowę.
-
Nikt inny tak nas nie nazywa, sami się nazwaliśmy hobbitami - odparł Pippin.
-
Hm, hm! No, no. powoli, powoli! Sami się nazwaliście hobbitami? Nie powinniście
tego tak pochopnie mówić każdemu kogo spotkacie. Jeśli będziecie tacy
nieostrożni, zdradzicie swoje prawdziwe imiona.
-
My się z tym wcale nie kryjemy - rzekł Merry. - Chętnie ci się przedstawię.
Jestem Brandybuck, Meriadok Brandybuck, ale wszyscy mówią mi po prostu Merry.
-
A ja jestem Tuk, Peregrin Tuk, ale wszyscy mówią mi po prostu Pippin albo nawet
Pip.
-
Hm, widzę, że jesteście bardzo pochopni - rzekł Drzewiec. - Zaszczyca mnie
wasze zaufanie, ale nie powinniście tak otwarcie mówić z nieznajomymi. Entowie,
trzeba wiedzieć, też bywają różni. Istnieją także inne stworzenia, które
wyglądają podobnie jak entowie, a wcale entami nie są. Będę was nazywał Merry i
Pippin, skoro pozwalacie. To ładne imiona. Ale mojego prawdziwego imienia wam
nie wyjawię, przynajmniej jeszcze nie teraz. - Dziwne zielone światełko
rozbłysło w jego oczach, które przymrużył na pół porozumiewawczo, a na pół
żartobliwie. - Przede wszystkim to jest bardzo długie imię, bo rosło z czasem,
a że bardzo, bardzo długo już żyję, więc urosło do całej historii. W moim
języku, w starej mowie entów, jak wy byście go nazwali, imię zawsze zawiera
historię tego, kto je nosi. To bardzo piękny język, ale trzeba mieć dużo czasu,
żeby nim coś powiedzieć, bo my mówimy naszym językiem tylko o tym, co warto
bardzo długo opowiadać i czego warto bardzo długo słuchać. Ale teraz mówcie -
dodał i zwrócił na nich spojrzenie prawie świdrujące, tak mu oczy pojaśniały i
zmalały nagle - co się dzieje? Bo widzę, słyszę, a także czuję nosem i przez
skórę, wiele z tego... z tego... z tego
a-lalla-lalla-rumba-kamanda-lind-or-burume... Darujcie, to tylko część nazwy,
jaką tym sprawom nadaję w swoim języku. Nie mam pojęcia, jak się one nazywają w
innych językach. Rozumiecie? To wszystko, o czym myślę, kiedy stoję w pogodny
ranek i patrzę w słońcu na step za lasem, na konie, na chmury, na cały szeroki
świat. Co się dzieje? Jakie zamiary ma Gandalf? A tamci... burarum... - W
gardle mu zahuczało zgrzytliwie, jakby ktoś uderzył fałszywy akord na
olbrzymich organach - ...tamci, orkowie, i młody Saruman w swoim Isengardzie?
Lubię wiedzieć, co się dzieje. Tylko nie mówcie za prędko.
-
Dzieje się bardzo wiele - odparł Merry. - Nawet gdybyśmy chcieli mówić prędko,
zajęłaby ta historia sporo czasu. Ale doradzałeś nam ostrożność. czy powinniśmy
tak od razu zwierzać ci wszystko, co wiemy? czy obrazisz się, jeśli spytamy
najpierw, co zamierzasz z nami zrobić i po czyjej stronie stoisz? Czy znasz
Gandalfa?
-
Tak, znam go, to jedyny czarodziej, który naprawdę troszczy się o drzewa -
rzekł Drzewiec. - A wy go znacie?
-
Znaliśmy - odparł Pippin ze smutkiem. - Był naszym serdecznym przyjacielem i
przewodnikiem.
-
W takim razie odpowiem na pozostałe wasze pytania - rzekł Drzewiec. - Nic nie
zamierzam zrobić z wami, a przynajmniej nie zamierzam nic zrobić bez waszej
zgody. Wspólnie możemy zrobić wiele. Po czyjej stronie stoję? Nic mi o żadnych
stronach nie wiadomo. Idę swoją własną drogą, możliwe jednak, że wasza droga
przez jakiś czas będzie równoległa do mojej. Ale dlaczego mówicie o mistrzu
Gandalfie tak, jakby należał do historii, która już się skończyła?
-
Mówimy tak - odparł ze smutkiem Pippin - bo chociaż historia ciągnie się dalej,
Gandalf z niej wypadł.
-
Oho, ho, hm... - rzekł Drzewiec. - Hm, ha, no, no... - Umilkł i przez długą
chwilę przyglądał się hobbitom. - Hm, ha... sam nie wiem, co powiedzieć.
Mówcie!
-
Jeżeli życzysz sobie usłyszeć o tym coś więcej - rzekł Merry - opowiemy ci
chętnie. Ale to będzie długa historia. Czy nie zechciałbyś nas przedtem
postawić na ziemi? Moglibyśmy siąść we trzech i grzać się na słońcu podczas tej
opowieści. Pewnie się już zmęczyłeś dźwigając nas na rękach.
-
Czy zmęczyłem się? Niełatwo się męczę. I nie siadam nigdy. Nie jestem bardzo...
jak to się mówi?... giętki. Ale słońce się chowa. Opuśćmy tę... zaraz, zaraz,
jak wy to miejsce nazwaliście?
-
Wzgórze? - podpowiedział Pippin.
-
Półka? Szczyt schodów? - próbował Merry.
Drzewiec
w zamyśleniu powtórzył ich słowa:
-
Wzgórze? Niech będzie wzgórze. Ale to o wiele za krótka nazwa na coś, co tu
stoi, odkąd ukształtowała się ta część świata. Mniejsza z tym. Chodźmy stąd,
ruszajmy!
-
Dokąd? - spytał Merry.
-
Do mojego domu, a raczej do jednego z moich domów.
-
Daleko stąd?
-
Bo ja wiem? Wam się wyda może daleko. Czy to jednak ma jakieś znaczenie?
-
Widzisz, straciliśmy wszystkie rzeczy - odparł Merry. - Nic nam prawie nie
zostało z prowiantu na drogę.
-
Aha! Hm... Nie troszczcie się o to - rzekł Drzewiec. - Dam wam napój, od
którego długo, długo będziecie zielenili się i rośli. A jeżeli postanowimy się
rozstać, zaniosę was za granicę mojego kraju na miejsce, które sami
wybierzecie. Chodźmy!
Trzymając
hobbitów łagodnie, lecz mocno w ramionach, Drzewiec uniósł do góry najpierw
jedną, potem drugą olbrzymią nogę, przysuwając się na krawędź półki. Palcami
stóp jak korzeniami czepiał się skały. Ostrożnie, statecznie schodził stopień
po stopniu w dół.
Kiedy znalazł się między drzewami,
ruszył pewnym, długim krokiem w głąb lasu, trzymając się wciąż w pobliżu
strumienia, wspinając się coraz wyżej po zboczu ku górom. Wiele drzew zdawało
się jakby uśpionych; te nie zwracały na niego uwagi, podobnie jak na żadne
przechodzące lasem stworzenie; niektóre jednak drżały albo podnosiły gałęzie
nad jego głową, kiedy się zbliżał. A Drzewiec idąc wciąż coś do siebie mruczał,
z jego gardła płynął nieprzerwany strumień dźwięcznych tonów.
Hobbici czas jakiś milczeli. Nie
wiedzieć dlaczego czuli się bezpiecznie i błogo, a mieli o czym myśleć i czemu
się dziwić. Wreszcie Pippin odważył się zagadnąć:
-
Przepraszam - rzekł. - Czy pozwolisz, że cię o coś spytam, Drzewcze? Dlaczego
Keleborn ostrzegał nas przed tym lasem? Mówił nam, żebyśmy nie narażali się na
zbłąkanie tutaj.
-
Hm... Tak mówił? - mruknął Drzewiec. - A gdybyście szli w przeciwną stronę, ja
bym was pewnie ostrzegł przed zabłąkaniem w jego kraju. Nie narażajcie się na
niebezpieczeństwa lasów Laurelindorenan! Tak je niegdyś elfy nazywały, chociaż
teraz skróciły nazwę na Lothlorien. Może i słusznie, może tamte lasy więdną,
nie rosną. Ongi, dawno temu, były Doliną Śpiewającego Złota. Dziś są Kwiatem
Marzeń. No, tak. Ale to tajemniczy kraj i nie każdy może się tam zapuścić
bezkarnie. Bardzo mnie dziwi, że stamtąd wyszliście cało, ale jeszcze bardziej
mnie dziwi, żeście tam weszli. Od wielu lat żadnemu cudzoziemcowi nie zdarzyło
się nic podobnego. Bardzo tajemniczy kraj. Prawdę rzekł wam Keleborn,
niejednego tutaj w naszym lesie spotkała zła przygoda. Laurelindorenan
lindelorendor malinornelion ornemalin - zanucił pod nosem. - Oni się tam chyba
odgrodzili od świata - rzekł. - Ani ta puszcza, ani żaden inny kraj poza Złotym
Lasem nie jest już dzisiaj taki, jakim go Keleborn znał za młodu. A przecież
Taurelilomea - tumbalemorna
Tumbaletaurea Lomeanor
-
tak dawniej mawiały elfy. Świat się zmienił, lecz pozostał jeszcze
gdzieniegdzie wierny.
-
Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Pippin. - Kto jest wierny?
-
Drzewa i entowie – odparł Drzewiec. – Sam nie wszystko z tego, co się dzieje,
rozumiem, więc nie mogę wam wytłumaczyć. Niektórzy z nas są po dziś dzień
prawdziwymi entami i na swój sposób mają dużo życia w sobie, wielu jednak
ogarnia już senność i drzewieją, jeśli tak można rzec. Większość drzew to po
prostu tylko drzewa, lecz są między nimi na pół zbudzone. A niektóre zbudziły
się na dobre i są, no... jak by to powiedzieć?... entowate. I te przemiany
dokonują się ciągle. Otóż przekonacie się, że niektóre spośród drzew mają złe
serca. Nie mam na myśli spróchniałego rdzenia, nie, chodzi o coś zupełnie
innego. Znałem na przykład kilka zacnych starych wierzb nad Rzeką Entów;
niestety, od dawna już ich nie ma! Były do cna zbutwiałe w środku, rozsypywały
się w proch, ale zostały do końca ciche i łagodne, jak świeżo rozkwitły liść. A
są w dolinach pod górami drzewa zdrowe jak rydz i mimo to na wskroś zepsute.
Szerzy się ta choroba coraz bardziej. Zawsze były w tym kraju bardzo
niebezpieczne okolice. I są tutaj po dziś bardzo ciemne miejsca.
-
Podobnie jak w Starym Lesie na północy, czy tak? – spytał Merry.
-
Tak, tak, trochę podobnie, ale znacznie gorzej. Nie wątpię, że tam, na północy,
zostały cienie po Wielkich Ciemnościach, a także złe wspomnienia przekazane z
dawnych czasów. W naszym kraju są jednak głębokie doliny, których Ciemności
nigdy nie opuściły, a drzewa są tam starsze ode mnie. Robimy wszakże, co
możemy. Bronimy wstępu obcym i lekkoduchom. Wychowujemy, uczymy, chodzimy
wszędzie i pielemy chwasty.
My
bowiem, starzy entowie, jesteśmy pasterzami drzew. Niewielu nas już zostało.
Powiadają, że z czasem owce stają się podobne do pasterzy, a pasterze do owiec;
ale przemiana odbywa się powoli, a przecież ani owce, ani ich pasterze nie żyją
zbyt długo.
Z
drzewami i z entami dzieje się to szybciej i wzajemny wpływ jest silniejszy, a
przy tym współżyją z sobą przez całe wieki. Entowie mają dużo wspólnego z
elfami; mniej niż ludzie interesują się sobą, a za to lepiej umieją zrozumieć
wewnętrzne życie innych stworzeń. Ale z ludźmi też mają coś wspólnego, bo mniej
są od elfów zmienni, a bystrzej spostrzegają barwy i kształty zewnętrzne. Może
też są i od elfów, i od ludzi lepsi, ponieważ więcej mają stałości; jeżeli się
czymś raz zajmą, to już wytrwają w tym bardzo długo.
Niektórzy
moi współplemieńcy wyglądają dziś zupełnie jak drzewa i nie lada trzeba
przyczyny, żeby ich poruszyć; mówią też tylko szeptem. Ale znów niektóre moje
drzewa mają gałęzie gibkie i ruchliwe i wiele z nich umie ze mną rozmawiać.
Zapoczątkowały to oczywiście elfy; one to budziły drzewa, uczyły je swojej mowy
i zapoznawały się z ich językiem. Bo dawne elfy starały się porozumiewać z
wszelkim stworzeniem. Dopiero gdy nadciągnęły Wielkie Ciemności, elfy odpłynęły
za Morze albo uciekły do odległych dolin, gdzie ukryły się, lecz dotychczas
śpiewają pieśni o dawnych dniach, które już nigdy nie wrócą. Nigdy. Tak, tak,
ongi puszcza ciągnęła się stąd aż po Góry Księżycowe, a ten nasz las był tylko
jej ostatnim zakątkiem na wschodzie.
Były
to czasy swobody. Mogłem wtedy całe dni przechadzać się i śpiewać, a nie
słyszałem nic, prócz echa mojego własnego głosu odbitego od gór. Nasza puszcza
podobna była do lasu Lothlorien, ale bujniejsza, mocniejsza, młodsza. A jak
pachniało tutaj powietrze! Nieraz przez cały tydzień nie robiłem nic innego,
tylko oddychałem.
Drzewiec
umilkł. Szedł wciąż naprzód, lecz jego ogromne stopy posuwały się niemal
bezszelestnie. Po chwili zaczął znów nucić, zrazu tylko do siebie, potem coraz
głośniej, aż głos przeszedł w śpiewny szept. Hobbici nastawiali uszu i w końcu
zrozumieli, że to dla nich olbrzym śpiewa:
Pod wierzbami, łąkami Tasarinan
chodziłem wiosną.
Piękna była i pachnąca wiosna w
Nantasarion.
I rzekłem sobie, że wiosna jest dobra.
Pod wiązami, po lesie wędrowałem latem
w Ossiriandzie.
Jasno było, pieśń dzwoniła latem nad
Siedmiu Rzekami Ossiru.
I pomyślałem, że lato od wiosny
jeszcze lepsze.
Pod buki Neldoreth zaszedłem jesienią.
Złota była i czerwona, liśćmi wzdychająca
jesień
w
Taur-na-neldor.
I wspanialsza mi się zdała niż
wszystko na świecie.
Między sosny na wyżynie Dorthonion
wspiąłem się zimą.
Wiatrem szumiała, śniegiem bielała
zima nad Orod-na Thon.
Śpiewałem z radości, a głos wzbijał
się pod niebo.
Dziś wszystkie te krainy zalała fala,
A ja chodzę po Ambaronie, Tauremornie
i Aldalome,
Po ojczystym kraju moim, po Fangornie,
Gdzie korzenie w głąb sięgają daleko,
Gdzie lat więcej przeminęło niż liści
W Tauremornalome.
Zakończył pieśń i dalej szedł w milczeniu, a w całym lesie
zaległa taka cisza, że nawet listek nigdzie nie szeleścił.
Dzień chylił się ku zachodowi, zmrok
osnuwał już pnie drzew. Wreszcie hobbici zobaczyli majaczący przed nimi stromy,
czarny stok: znaleźli się u podnóży gór, u zielonych korzeni wyniosłego
Methedrasu. Ze swego źródła pod szczytem Rzeka Entów, z pluskiem przeskakując skalne
progi, biegła na spotkanie wędrowców. Na prawo od strumienia ciągnęło się
wydłużone, trawiaste zbocze, szare w wieczornym zmierzchu. Nie rosły na nim
drzewa, nic nie przesłaniało nieba, po którym gwiazdy już płynęły przez czyste
jeziora pomiędzy brzegami chmur.
Drzewiec wspinał się ostro pod górę
nie zwalniając prawie kroku. Nagle hobbici ujrzeli przed sobą jakby szerokie
wrota. Dwa ogromne drzewa stały z dwóch stron, niby żywe odrzwia, lecz drzwi
między nimi nie było, tylko splecione ze sobą gałęzie. Kiedy stary ent zbliżył
się, drzewa podniosły i rozsunęły gałęzie, a liście ich zadrżały i
zaszeleściły. Bo drzewa te nie traciły o żadnej porze roku liści, ciemnych i
gładkich, błyszczących w mroku. Za ową bramą otwierała się rozległa
płaszczyzna, jakby posadzka wielkiej sali wykutej w zboczu góry. Po obu
stronach ściany wznosiły się stopniowo ku górze, do wysokości około piętnastu
stóp, a wzdłuż nich ciągnął się szpaler drzew, coraz wyższych w miarę jak
biegły w głąb, gdzie zamykała salę poprzeczna ściana, stroma i naga, lecz u
podnóża wyżłobiona w płytką kolibę, nakrytą sklepieniem; stanowiło ono jedyny
dach tej sali, nad którą w głębi splatały się korony drzew, ocieniając cały ten
zakątek tak, że tylko pośrodku pozostawała odkryta szeroka ścieżka. Ze źródeł w
górze spadał odgałęziony od głównego nurtu mały potoczek i szemrząc perliście
na skalnej ścianie rozpryskiwał się srebrnymi kroplami niby piękna zasłona u
wejścia do sklepionej koliby. Woda zbierała się w wielkiej kamiennej misie u
stóp drzew, a stąd przelewała się i spływała wzdłuż środkowej ścieżki, by
połączyć się z Rzeką Entów i z nią razem dalej wędrować przez las.
-
Hm... Jesteśmy u celu – rzekł Drzewiec przerywając długie milczenie. –
Przeszedłem z wami około siedemdziesięciu tysięcy entowych kroków; ile to
wypada w miarach waszego kraju, nie mam pojęcia. W każdym razie znaleźliśmy się
blisko korzeni Ostatniej Góry. Część nazwy tego miejsca brzmi w tłumaczeniu na
wasz język: Źródlana Sala. Bardzo ją lubię. Spędzimy tutaj noc.
Opuścił
hobbitów w trawę między szpalerami drzew i na własnych nogach poszli za nim ku
wielkiemu sklepieniu w głębi. Teraz dopiero zauważyli, że idąc Drzewiec prawie
wcale nie zgina kolan, sunie jednak krokami olbrzyma. Stąpał tak, że zawsze
najpierw dotykał ziemi palcami – które miał niezwykle duże i szerokie – zanim
postawił na niej całą stopę.
Na chwilę Drzewiec zatrzymał się pod
deszczem kropel spadających ze skał i głęboko wciągnął oddech w piersi, potem
zaśmiał się i wszedł pod sklepienie. Stał tu pośrodku ogromny kamienny stół,
ale krzeseł nie było. W głębi koliby panowały już ciemności. Drzewiec przyniósł
dwie duże misy i postawił na stole. Wypełniała je, jak się zdawało hobbitom,
czysta woda, lecz kiedy Drzewiec wyciągnął nad nimi ręce, misy zaczęły lśnić,
jedna złocistym, a druga szmaragdowym światłem; te dwa kolory zmieszane z sobą
rozjaśniły grotę, jakby słońce zalało ją blaskiem przesianym przez wiosenne
liście. Hobbici obejrzeli się i zobaczyli, że na dworze drzewa także zalśniły,
zrazu nikłym, lecz stopniowo rosnącym blaskiem, a wkrótce liście otoczył
świetlisty rąbek, zielony, złoty lub miedziany, a każdy pień zdawał się kolumną
wyrzeźbioną w roziskrzonym kamieniu.
-
No, teraz możemy znów trochę pogawędzić – rzekł Drzewiec. – Pewnie jesteście
spragnieni. A może także zmęczeni. Skosztujcie naszego napoju.
Poszedł
w głąb groty, gdzie stały, jak się okazało, wysokie kamienne dzbany opatrzone
ciężkimi pokrywami. Uniósł na jednym z nich pokrywę, zanurzył wielki czerpak i
napełnił trzy kubki: jeden bardzo duży i dwa mniejsze.
-
To jest dom entów, nie ma w nim niestety krzeseł ani stołków – rzekł. – Ale
możecie usiąść na stole.
I
podniósłszy hobbitów posadził ich na wielkiej kamiennej płycie, wzniesionej na
sześć stóp ponad dno groty. Tak siedzieli z nogami dyndającymi w powietrzu i
małymi łykami popijali z kubków.
Płyn wyglądał jak woda i smakował
też niemal tak samo jak woda, którą zaczerpnęli z Rzeki Entów zaraz po wejściu
w granice Fangornu, lecz miał jeszcze jakiś dodatkowy zapach czy może
przyprawę, nie znaną hobbitom. Smak ten, bardzo zresztą nikły, przypominał im
woń leśną, płynącą z daleka w chłodnym powiewie nocnego wiatru. Skutek zaś tego
napoju odczuli najpierw w palcach u nóg, a potem wrażenie świeżości i
niezwykłej siły stopniowo ogarniało całe ich ciała, aż po czubek głowy; tak, bo
nawet włosy podniosły im się na głowach, zafalowały, zwinęły się w kędziory,
zaczęły rosnąć. Drzewiec tymczasem opłukał nogi w misie pośród drzew, a potem
wychylił swój kubek powoli, jednym haustem. Trwało to tak długo, iż zdawało
się, że nigdy nie oderwie od niego ust.
W końcu jednak odstawił pusty kubek.
-
Aaa! – westchnął. – Hm, hm, teraz możemy pogadać swobodniej. Siądźcie na ziemi,
a ja się położę. W ten sposób napój nie pójdzie mi do głowy i nie uśpi mnie.
Pod
prawą ścianą groty stało ogromne łoże na niskich nóżkach, ledwie na parę stóp
wzniesione nad ziemią, wymoszczone grubo sianem i liśćmi paproci. Drzewiec
schylił się nad nim powoli, niedostrzegalnie prawie gnąc się w pasie, aż legł
na wznak, ręce podłożył pod głowę, oczy wbił w strop, po którym światło
migotało niby słońce wśród liści. Merry i Pippin przycupnęli obok na poduszkach
z siana.
-
Teraz opowiedzcie mi swoją historię, ale nie za prędko – rzekł Drzewiec.
Hobbici
zaczęli więc opowiadać o wszystkich przygodach, jakie ich spotkały, odkąd
wyruszyli z Hobbitonu. Nie trzymali się zbyt ściśle porządku, bo coraz to jeden
drugiemu wpadał w słowo, a Drzewiec też często przerywał mówiącemu prosząc,
żeby wrócili do jakiegoś wcześniejszego momentu lub skoczył naprzód i z góry
wyjaśnił dalszy bieg sprawy. Jednakże o Pierścieniu nie wspomnieli i nie
tłumaczyli ani dlaczego opuścili kraj, ani dokąd zmierzali. Drzewiec zresztą
nie pytał o to wcale.
Żywo się wszystkim, co mówili,
interesował, zarówno Czarnymi Jeźdźcami jak pobytem w Rivendell, wędrówką przez
Stary Las, spotkaniem z Bombadilem, przejściem przez kopalnię Morii i
odpoczynkiem w Lothlorien w gościnie u pani Galadrieli. Kazał po wielokroć
sobie opisywać Shire i okolice. W pewnej chwili zadał im niespodziane i dziwne
pytanie:
-
A nigdzie w tamtych stronach nie spotkaliście... hm... hm... żadnych entów? To
znaczy, chciałem rzec, entowych kobiet?
-
Entowych kobiet? – zdziwił się Pippin. – Jakże one wyglądają? Czy są do ciebie
podobne?
-
Hm... hm... chyba nie bardzo. A właściwie sam nie wiem - odparł Drzewiec w
zadumie. - Przyszło mi do głowy, że może tam są, bo tak myślę, że ten wasz kraj
pewnie by się im spodobał.
Szczególnie
jednak dopytywał się o wszystko, co dotyczyło Gandalfa, a poza tym o sprawki
Sarumana. Hobbici szczerze żałowali, że niewiele o tym wiedzieli, tyle tylko,
ile im Sam powtórzył z przemowy Gandalfa na naradzie u Elronda. Nie ulegało
wszakże wątpliwości, że Ugluk ze swoim oddziałem nadciągnął z Isengardu i że
mówił o Sarumanie jako o swoim władcy.
-
Hm... hm... - mruknął Drzewiec, gdy wreszcie w swej opowieści hobbici doszli do
bitwy między bandą orków a jeźdźcami Rohanu. - No, no. Niemało nowin od was
usłyszałem. Nie powiedzieliście mi wszystkiego, nie, dużo przemilczeliście. Ale
nie wątpię, że postępujecie tak, jak by sobie Gandalf życzył. Widzę też z tego,
że dzieją się ważne rzeczy na świecie, a co właściwie się dzieje, pewnie dowiem
się w swoim czasie, w dobrej albo w złej godzinie. Na korzeń i gałązkę! Dziwy,
dziwy! Wyrósł nagle z ziemi mały ludek, o którym nie ma ani słowa w starych
spisach, i patrzcie! Dziewięciu zapomnianych jeźdźców zjawia się znowu, żeby
tych malców tropić, a Gandalf zabiera ich na wielką wyprawę, Galadriela
podejmuje w Karas Galadhon, orkowie ślą za nimi w pogoń swoje bandy het poza
granice Dzikich Krajów. Porwała ich w swój wir wielka burza. Miejmy nadzieję,
że z niej wyjdą cało.
-
A jak będzie z tobą? - spytał Merry.
-
Hm... hm... Nie mieszałem się dotychczas do wielkich wojen. To sprawy przede
wszystkim elfów i ludzi. A także czarodziejów, bo ci zawsze troszczą się o
przyszłość. Nie stoję po niczyjej właściwie stronie, bo nikt właściwie nie stoi
po mojej, jeżeli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć. Nikt już nie dba o
lasy tak, jak ja, nawet dzisiejsze elfy. Mimo to więcej żywię przyjaźni dla
elfów niż dla innych plemion. To elfy przed wiekami uleczyły nas z niemoty, a
mowa jest wielkim darem, nie zapomnimy im tego nigdy, chociaż nasze drogi
rozeszły się już od dawna. Są reż na świecie stwory, z którymi na pewno nigdy
się nie sprzymierzę, którym jestem z wszystkich sił przeciwny: ci tam...
burarum... - Drzewiec zamamrotał basem z wielkim obrzydzeniem. - Orkowie i
władcy, którym orkowie służą. Niepokoiłem się, kiedy cień zalegał Mroczną
Puszczę, ale kiedy cofnął się do Mordoru, przestałem się na jakiś czas martwić.
Mordor jest daleko stąd. Teraz jednak zdaje mi się, że wiatr dmie od wschodu i
kto wie, może już zbliża się koniec wszystkich lasów świata. Stary ent nie może
nic zrobić, żeby powstrzymać burzę. Musi ją przetrwać albo zginąć. Ale jest
jeszcze Saruman! A Saruman to nasz sąsiad. Tego mi nie wolno zapomnieć. Z
Sarumanem muszę coś zrobić. Wiele ostatnio myślałem, co by tu zrobić z
Sarumanem.
-
Co to za jeden ten Saruman? - spytał Pippin. - Czy znasz jego historię?
-
Saruman jest czarodziejem - odparł Drzewiec. - Więcej nic wam o nim nie umiem
powiedzieć. Nie znam historii czarodziejów. Pojawili się pierwszy raz, gdy
Wielkie Okręty nadpłynęły zza Morza, ale czy przybyli na tych okrętach, tego
nie wiem. Saruman, jak słyszałem, cieszył się między nimi wielkim poważaniem.
Od pewnego czasu, wedle waszej rachuby od bardzo dawna, zaniechał wędrówek i
przestał mieszać się do spraw elfów i ludzi. Osiadł na stałe w Angrenost, czyli
w Isengardzie, jak nazywają to miejsce ludzie z Rohanu. Z początku siedział
cicho, ale z biegiem lat coraz głośniej było o nim na świecie. Został podobno z
wyboru głową Białej Rady, ale nic dobrego z jej poczynań nie wynikło. Teraz
myślę, że może Saruman już wtedy knuł jakieś ciemne plany. W każdym razie sąsiadom
nie przyczyniał kłopotów. Nieraz z nim rozmawiałem. Był taki czas, gdy lubił
przechadzać się po moim lesie. Grzecznie pytał wtedy zawsze o pozwolenie,
przynajmniej jeśli mnie spotkał; słuchał pilnie wszystkiego, co mówiłem, a ja
mu powiedziałem wiele rzeczy, których by sam na pewno nie odkrył. Nigdy mi
jednak nie odwzajemniał się szczerością za szczerość. Nie pamiętam, żeby mi
cokolwiek powiedział. Zamykał się w sobie coraz bardziej. pamiętam jego twarz,
chociaż od lat już jej nie widziałem; stała się z czasem jak okno w kamiennym
murze, zamknięte od wnętrza okiennicami.
Zdaje
mi się, że zgaduję, do czego Saruman teraz dąży. Chce być Potęgą. Jemu w głowie
metale i kółka, o żywe stworzenia wcale nie dba, chyba, że może posłużyć się
nimi chwilowo. Dzisiaj to już jasne jak słońce, że Saruman jest nikczemnym
zdrajcą. Zbratał się z najpodlejszym plemieniem, z orkami. Brm, hm... Ba,
gorzej jeszcze: odmienił orków, zadał im jakiś niebezpieczny czar.
Isengardczycy stali się bardzo podobni do ludzi, ale do złych, przewrotnych
ludzi. Wszelkie złe stwory, które służą Wielkim Ciemnościom, poznaje się po
tym, że nie mogą ścierpieć słońca. Ale orkowie Sarumana znoszą je, chociaż na
pewno ze wstrętem. Ciekawe, jak on to zrobił? Czy Isengardczycy są ludźmi,
których on w orków zaklął, czy też mieszańcami obu tych ras? Straszna byłaby to
podłość Sarumana...
Drzewiec mruczał coś pod nosem przez
długą chwilę, jakby wymawiał jakieś najgłębsze, podziemne przekleństwo w języku
entów.
-
Nieraz dawniej dziwiło mnie, że orkowie zapuszczają się tak śmiało w mój las i
przechodzą tędy jakby nigdy nic - podjął znowu. - Dopiero ostatnimi czasy
zrozumiałem, że to sprawka Sarumana, który od lat wyśledził ścieżki i odkrył
moje tajemnice. Ten niegodziwiec i jego sługi pustoszą las. Na skrajach rąbią
drzewa, dobre, zdrowe drzewa. Niektóre zostawiają zwalone, żeby gniły na
miejscu, po prostu ze zwykłej orkowej złośliwości. Ale większość pni zabierają
ze sobą, żeby nimi podsycać ognie Orthanku. Znad Isengardu stale teraz wzbijają
się dymy.
Przeklęte
niech będą jego korzenie i gałęzie! Wiele spośród tych drzew było moimi
przyjaciółmi, znałem je od orzeszka, od nasienia. Wiele z nich mówiło swoim
własnym głosem, dziś na zawsze umilkłym. Pustkowia, poręby najeżone pniakami i
zarosłe cierniem szerzą się tam, gdzie ongi śpiewał zielony las. Za długo się
leniłem. Dopuściłem do szkód. Trzeba temu kres położyć!
Gwałtownym podrzutem Drzewiec zerwał
się z łoża, wstał i ciężką rękę położył na stole, aż misy światła zadrżały i
wystrzeliły z nich dwa słupy płomieni. W oczach olbrzyma migotały zielone
ogniki, a nastroszona broda zjeżyła mu się niby ogromna miotła.
-
Położę temu kres - mruknął basem. - Wy pójdziecie ze mną. Będziecie mi zapewne
użyteczni. W ten sposób pomożecie też swoim przyjaciołom, bo jeśli nikt nie
powstrzyma Sarumana, Rohan i Gondor będą zagrożone od zaplecza tak samo, jak są
od frontu. Wspólna droga przed nami: do Isengardu!
-
Pójdziemy z tobą - rzekł Merry. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
-
Tak! - rzekł Pippin. - Chciałbym wiedzieć, jak Biała Ręka zostanie odrąbana.
Chciałbym przy tym być, nawet gdybym nie na wiele mógł się przydać. Nigdy nie
zapomnę Ugluka i tej drogi przez stepy Rohanu.
-
Dobrze! Dobrze! - powiedział Drzewiec. - Ale mówiłem trochę zbyt pochopnie.
Trzeba działać rozważnie. zanadto się rozgrzałem. Muszę najpierw ochłonąć i
pomyśleć. Bo łatwiej krzyknąć "hop!" niż przeskoczyć.
Podszedł do wylotu groty i stał
długą chwilę pod rzęsistym deszczem potoku. Zaśmiał się i otrząsnął, a krople
rozpryskując się po ziemi migotały czerwonymi i zielonymi skrami. Olbrzym
wrócił na łoże i pogrążył się w milczącej zadumie.
Po jakimś czasie hobbici znów
usłyszeli jego szept. Zdało im się, że Drzewiec liczy coś na palcach. -
Fangorn, Finglas, Fladrif, tak, tak - mruczał. - Cała bieda, że niewielu nas
zostało - westchnął zwracając się do hobbitów. - Trzech ledwie spośród starych
entów, którzy chadzali po lasach, nim nadciągnęły Ciemności: ja, czyli Fangorn,
a poza mną Finglas i Fladrif - jak brzmią nasze imiona w mowie elfów. Możecie tych
moich współbraci nazywać Liścieniem i Okorcem, jeśli wolicie. Trzech nas jest,
ale Liścień i Okorzec nie bardzo nadają się do tej roboty. Liścień rozespał
się, można by rzec, zdrzewiał. Stoi na pół uśpiony i samotny przez całe lato w
wysokiej trawie po kolana. Cały obrósł liścianym włosem. Dawniej budził się na
zimę, ale ostatnio tak go sen zmorzył, że nawet zimą daleko nie zajdzie.
Okorzec mieszkał na stokach gór, na zachód od Isengardu. Tam właśnie najwięcej
było zniszczenia. On sam doznał ciężkich ran z ręki orków, a wielu jego
poddanych i pasterzy drzew zamordowano i wytępiono. Okorzec schronił się wyżej,
między brzozy, które szczególnie kocha, i nie chce stamtąd zejść. Mimo to
uzbiera się pewnie drużyna jak się patrzy z młodszych krewniaków, jeśli będę
umiał wytłumaczyć im, jaka to pilna i wspólna potrzeba. Jeśli zdołam ich
poruszyć, bo niezbyt pochopny jest nasz ród. Szkoda, szkoda, że tak nas mało.
-
Dlaczego tak was mało, skoro od bardzo dawna zamieszkujecie ten kraj? - spytał
Pippin. - Czy tylu pomarło?
-
Ej, nie! - odparł Drzewiec. - Żaden nie umarł od środka, że się tak wyrażę.
Niektórzy zginęli w ciągu tylu wieków od złych przygód, to prawda. Ale jeszcze
więcej po prostu zdrzewiało. Nigdy jednak nie było nas wielu i ród się nie
rozplenia. Nie ma potomstwa, nie ma entowych dzieci, jak byście wy to
powiedzieli, nie rodzą się już od bardzo dawna. Trzeba wam wiedzieć:
straciliśmy żony.
-
To strasznie smutne! - powiedział Pippin. - Wszystkie wymarły?
-
Wymrzeć nie wymarły - odparł Drzewiec. - Nie mówiłem przecież, że umarły.
Powiedziałem: straciliśmy żony. Zginęły nam i nie możemy ich odnaleźć. -
Westchnął. - Myślałem, że wszystkie inne plemiona wiedzą o tym. Wśród elfów i
ludzi w Mrocznej Puszczy i Gondorze śpiewano
pieśni o entach, którzy szukają swoich zagubionych żon. Niemożliwe, żeby już
wszystkie te pieśni poszły w zapomnienie.
-
Niestety, nie dotarły widać zza gór na zachód, do Shire'u - rzekł Merry. - czy
nie zechciałbyś nam opowiedzieć o tym albo zaśpiewać którejś z tych pieśni?
-
Chętnie, chętnie - odparł Drzewiec, najwyraźniej uradowany prośbą hobbita. -
Ale nie będę mógł opowiedzieć wszystkiego dokładnie, tylko pokrótce, z grubsza.
A potem trzeba będzie zakończyć pogawędkę, bo jutro muszę zwołać naradę i czeka
mnie moc roboty, a kto wie, czy nie przyjdzie od razu wyruszyć w drogę.
-
Dziwna to historia i bardzo smutna - zaczął po chwili namysłu. - W dawnych
czasach, kiedy świat był młody, a puszcza rozległa i dzika, entowie wędrowali
po niej i mieszkali razem ze swoimi kobietami, a były wśród nich także śliczne
młódki... pamiętam Fimbrethil, Gałęzinkę, jak lekko stąpała po lesie za tych
dni młodości! Ale nasze serca oddalały się od siebie coraz bardziej, bo entowie
co innego kochali niż ich żony. Entowie kochali wielkie drzewa, dziką puszczę,
stoki wysokich gór; pili wodę z górskich potoków, a jedli tylko te owoce, które
drzewa rzucały im pod nogi na ścieżkę, a gdy nauczyli się od elfów mowy,
rozmawiali z drzewami. Lecz żony entów upodobały sobie rzadkie zagajniki i
słoneczne łąki na skrajach lasu, wypatrywały ostrężyn w gąszczu, wiosną -
kwitnących dzikich jabłoni i wisien, latem - ziół pachnących nad wodą, a
jesienią - kłosów wśród trawy. Nie chciały z tymi wszystkimi stworzeniami
rozmawiać, żądały tylko, żeby ich słuchały i spełniały ich wolę. Żony entów
kazały wszystkiemu rosnąć wedle swoich życzeń, dostarczać sobie liści i owoców;
lubiły bowiem porządek, dostatek i spokój, a to wedle ich rozumienia znaczyło,
że każda rzecz ma zostawać tam, gdzie one ją umieściły. W ten sposób żony entów
założyły ogrody i zamieszkały w nich. Entowie jednak dalej wędrowali po lasach
i tylko od czasu do czasu wracali do ogrodów i do swoich żon. Potem, kiedy
Ciemności ogarnęły kraje północy, żony entów przeprawiły się za Wielką Rzekę i
założyły na drugim jej brzegu nowe ogrody, uprawiły nowe pola. Już wówczas
rzadziej je widywaliśmy. Gdy Ciemności odparto, kraina entowych żon rozkwitła
bujnie, pola ich szumiały łanami zbóż. Ludzie nauczyli się od naszych żon
niejednej umiejętności i bardzo je szanowali, lecz o nas, ich mężach, nic
prawie nie wiedzieli; byliśmy tylko legendą, tajemnicą ukrytą w głębi puszczy.
A przecież my żyjemy po dziś dzień, gdy ogrody naszych żon, z dawna już
spustoszone, zmieniły się w ugory. Ludzie zwą je teraz Brunatnymi Polami.
Pamiętam,
przed laty - w czasach wojny między Sauronem a ludźmi zza Morza - zatęskniłem
za moją Fimbrethil. Kiedy ją widziałem ostatni raz, wydała mi się bardzo
piękna, chociaż już niepodobna do entowych żon z dawnych czasów. Bo te nasze
żony od ciężkiej pracy przygarbiły się, skóra im ściemniała, włosy spłowiały na
słońcu i nabrały odcienia dojrzałego zboża, a policzki pokraśniały jak jabłka.
Tylko oczy zostały takie, jakie zawsze w naszym plemieniu bywały.
Przeprawiliśmy się przez Anduinę i zawędrowaliśmy aż do kraju naszych żon. Ale
ujrzeliśmy tam pustynię, pogorzeliska i nagą ziemię. Wojna bowiem przeszła
tamtędy. Po naszych żonach nie znaleźliśmy nawet śladu. Długo nawoływaliśmy,
długo szukaliśmy. Każdego napotkanego stworzenia pytaliśmy, czy nie wie, dokąd
wywędrowały entowe żony. Jedni powiadali, że widzieli, jak szły na zachód, inni
- że na wschód, a jeszcze inni - że na południe. Lecz szukaliśmy wszędzie na
próżno. Wielki był nasz żal, lecz puszcza wzywała i wróciliśmy do niej. Przez
wiele lat wychodziliśmy z lasów, wciąż na nowo podejmowaliśmy poszukiwania,
wędrowaliśmy daleko, we wszystkie strony, wywołując piękne imiona naszych żon.
Czas płynął, coraz rzadziej wychylaliśmy się poza las, coraz bardziej
skracaliśmy te wyprawy. Dziś po naszych żonach zostało nam tylko już
wspomnienie, brody wyrosły nam długie i siwe. Elfy ułożyły wiele pieśni o
entach poszukujących swoich żon i niektóre z tych pieśni ludzie przetłumaczyli
na swój język. My śpiewając nie dobieramy słów, wystarczają nam piękne imiona,
które ongi nadaliśmy swoim żonom. Wierzymy, że kiedyś znów spotkamy się z nimi
i może znajdziemy taki kraj, w którym będziemy mogli żyć razem, który się i
nam, i naszym żonom zarówno spodoba. Wedle starej przepowiedni stanie się to
jednak dopiero wówczas, gdy i my, i one utracimy wszystko, co dawniej
posiadaliśmy. Kto wie, czy już wreszcie nie zbliża się ta godzina. Bo Sauron
już dawno spustoszył ogrody naszych żon, a dziś Nieprzyjaciel grozi
zniszczeniem lasów. Elfy ułożyły pieśń, która o tym mówiła, jeśli ją dobrze zrozumiałem.
Śpiewano
ją wszędzie na wybrzeżach Wielkiej Rzeki. Zważcie, że nie była to nigdy pieśń
entów. W naszej mowie musiałaby ciągnąć się o wiele, wiele dłużej. Umiemy ją
jednak na pamięć i nucimy sobie od czasu do czasu. W waszym języku brzmiałaby
mniej więcej tak:
Ent
Gdy w bukach wiosną pęka liść
I krąży sok w gałązkach;
Gdy leśny strumień w słońcu lśni,
Trzepoce w wietrze wstążka -
Gdy pełny oddech, długi krok,
A powiew w wiatr się zmienia -
Wróć do mnie, miła, by mi rzec,
Że piękna moja ziemia!
Żona Enta
Gdy wiosna gości pośród pól,
Gdy źdźbło nasieniu rade,
Gdy okwiat niby lśniący śnieg
Króluje ponad sadem,
Gdy słońce i wiosenny deszcz
Sad w wonny bukiet zmienia -
Zostanę tutaj, bo i tu
Też piękna moja ziemia!
Ent
Gdy lato ogarnęło świat,
A w południowym skwarze
Pod dachem liści drzewa śnią
Sen najpiękniejszych marzeń,
Gdy w lesie groty wabi chłód,
A wieczór tonie w cieniach -
Wróć do mnie, miła, by mi rzec,
Że lepsza moja ziemia!
Żona Enta
Gdy lato grzeje owoc drzew
I gdy dojrzewa w śliwach,
Gdy złote źdźbło i biały kłos -
Gdy już skończone żniwa,
Gdy jabłko źrałe, słodko miód
I coraz więcej cienia -
Zostanę tutaj, gdzie mój raj,
Bo lepsza moja ziemia.
Ent
Gdy przyjdzie zima, kiedy mróz
Pościna lodem rzeki,
Gdy wstąpi noc, bezgwiezdna noc
Na nieba szlak daleki,
Gdy śmiercią wionie wschodni wiatr,
Zapukam do twej bramy -
I w mroźny deszcz, o, miła ma,
Na pewno się spotkamy!
Żona Enta
Gdy przyjdzie zima, ścichnie pieśń
I świat ogarną cienie,
Gdy gałąź z hukiem trzaśnie w pół,
Zapukam wtedy do twych drzwi,
A kiedy się spotkamy,
Pójdziemy razem w mroźny deszcz
Za domu twego bramy.
Oboje
Pójdziemy razem drogą dróg
Na zachód w obcą stronę -
I tam znajdziemy wreszcie kraj
I szczęście wymarzone.
Drzewiec
umilkł.
-
Tak brzmi ta pieśń - rzekł po chwili. - Oczywiście, elfy ją ułożyły po swojemu:
lekkomyślnie, pochopnie. Ledwo się rozśpiewasz, a już i koniec pieśni. No, ale
jest dość ładna, jak mi się zdaje. Entowie, gdyby mieli czas, mogliby o tym
znacznie więcej opowiedzieć. Teraz jednak muszę już koniecznie wstać, żeby się
trochę zdrzemnąć. A wy gdzie macie ochotę postać?
-
My zwykle śpimy na leżąco - rzekł Merry. - Dobrze nam będzie tu, gdzie
jesteśmy.
-
Na leżąco sypiacie? - zdziwił się Drzewiec. - A tak, tak, oczywiście! Hm...
hm... Zapomniałem. Pieśń przeniosła mnie w dawne czasy. Przez chwilę wydawało
mi się, że mówię do małych enciąt. No, tak... kładźcie się na łożu. ja postoję
pod deszczem. Dobranoc.
Merry i Pippin wygramolili się na
łoże i otulili w miękkie siano i paprocie. Posłanie było świeże, pachnące i
ciepłe. Światła przygasły i lśnienie drzew przybladło, lecz u wejścia do groty
widzieli sylwetę starego Drzewca, który znieruchomiał wyprostowany, z rękami
wzniesionymi nad głową. Gwiazdy wzeszły na niebie i w ich blasku krople wody
lśniły jak srebrne perły sypiąc się na jego włosy i ręce, spadając deszczem aż
na stopy.
Wsłuchani w szelest kropel hobbici
usnęli.
Kiedy się zbudzili, chłodne słońce
rozjaśniało polanę i zaglądało do koliby. Górą pędziły strzępy chmur gnane
ostrym wiatrem od wschodu. Drzewca nigdzie w pobliżu nie było widać, lecz gdy
Merry i Pippin kąpali się w muszli przed grotą, usłyszeli jego pomruk i
piosenkę, a wkrótce i on sam ukazał się na ścieżce między drzewami.
-
Hm, hu, ho! Dzień dobry, Merry, dzień dobry, Pippinie! - huknął na ich widok. -
Zaspaliście. ja tymczasem zdążyłem już od rana przejść dobrych paręset kroków.
teraz napijemy się, a potem pójdziemy na Wiec.
Napełnił
dla nich kubki czerpiąc z kamiennej stągwi, lecz teraz z innej niż poprzedniego
wieczora. Smak napoju także był inny, bardziej jak gdyby ziemny, pokrzepiający
i sycący jak jadło. Gdy hobbici siadłszy na brzegu łoża popijali i zagryzali
okruchami lembasów - raczej z rozsądku tylko i zwyczaju uzupełniając w ten
sposób śniadanie, bo nie czuli głodu - Drzewiec stał podśpiewując jakąś pieśń
entów czy może elfów, w każdym razie w niezrozumiałym języku, i spoglądał w
niebo.
-
Wysoko to na ten Wiec? - ośmielił się zapytać Pippin.
-
Co? Na Wiec? - odparł Drzewiec obracając się ku niemu. - Wiec to nie góra, ale
zgromadzenie entów, zresztą rzadko teraz już zwoływane. Ale dość dużo
współbraci obiecało się stawić. Spotkamy się tam, gdzie zawsze dawniej
wiecowaliśmy, w Zaklętej Kotlinie - jak ją ludzie nazwali. Leży ona na południe
stąd. Musimy zdążyć na miejsce, nim słońce dojdzie do połowy nieba.
Wkrótce
też ruszyli w drogę. Drzewiec, tak samo jak poprzedniego dnia, wziął hobbitów
na ręce. Od bramy Źródlanej Sali skręcił w prawo, przeskoczył strumień i
pomaszerował na południe trzymając się podnóży wysokich, stromych wzgórz, z
rzadka porosłych drzewami. Wyżej na ich stokach widać było kępy brzóz i
jarzębin, a ponad nimi ciemny, pnący się ku szczytom bór świerkowy. Po niejakim
czasie Drzewiec spod wzgórz zboczył w gęsty las: tak wysokich, rozłożystych i
skupionych w zbitą masę drzew jeszcze hobbici nie widzieli.
Zrazu ogarnęła ich duszność,
podobnie jak wówczas, gdy po raz pierwszy zagłębili się w las Fangornu, lecz
tym razem szybko odzyskali oddech. Drzewiec nic do nich nie mówił. Nucił sobie
coś pod nosem w zamyśleniu, słów jednak hobbici nie mogli rozróżnić; brzmiało
to jakby: bum, bum, rumbum, bur, bur, bum... i tak w kółko, tylko ton i rytm
zmieniał się ustawicznie. Od czasu do czasu zdawało im się, że słyszą z głębi
lasu odpowiedź, pomruk czy drżący głos, dochodzący jak gdyby spod ziemi czy
może z koron liści nad ich głowami, a może z wnętrza pni. Drzewiec wszakże nie
zatrzymywał się ani nie odwracał głowy.
Szedł tak dość długo; Pippin
próbował liczyć entowe kroki, lecz bez powodzenia, bo już po trzech tysiącach,
gdy Drzewiec nieco zwolnił tempa, stracił rachunek. Nagle ent stanął, opuścił
hobbitów w trawę, podniósł do ust obie dłonie zwinięte w trąbkę i zaczął
nawoływać po swojemu. Potężne "hum, hum!" rozniosło się basem niby
głos rogu po lesie i jakby echem odbiło pośród drzew. Z daleka, ze wszystkich
stron zabrzmiały w odpowiedzi; "hum, huum!" - wywoływane na różne
tony.
Drzewiec usadowił teraz hobbitów na
swoich ramionach i ruszył znowu, co chwila jednak przystając i pomrukując, a za
każdym razem odpowiedzi dolatywały bliższe i głośniejsze. Wreszcie stanęli
przed zwartą, nieprzeniknioną, jak się zdawało, ścianą zieleni. tego gatunku
drzew nigdzie dotychczas hobbici nie spotkali; nie traciły na zimę listowia,
rozgałęziały się tuż nad ziemią, jakby od samych korzeni, i krył je taki gąszcz
ciemnych, połyskliwych liści, że wyglądały jak ogromne ostrokrzewy pozbawione
cierni; pośród gałązek sterczały sztywne pędy kwiatowe, z nabrzmiałymi,
oliwkowymi pąkami.
Drzewiec skręcił w lewo i po kilku
zamaszystych krokach dotarł do wąskiego przejścia otwartego w tym olbrzymim
żywopłocie. Biegła tędy wydeptana ścieżka, stromo opadająca w dół długim,
spadzistym zboczem. Hobbici zorientowali się, że Drzewiec niesie ich w głąb
wielkiej kotliny, krągłej jak miska, bardzo szerokiej i zaklęsłej, otoczonej na
krawędzi strzelistym, ciemnozielonym murem żywopłotu. Kotlina była wysłana
miękką trawą i bezdrzewna, tylko pośrodku, na samym jej dnie, rosły trzy
piękne, smukłe, srebrzyste brzozy. Ścieżka, którą obrał Drzewiec, nie była jedyną
drogą do tego zakątka; dwie inne widły od zachodu i wschodu.
Sporo entów było już na miejscu, a
wszystkimi trzema ścieżkami już nadciągało ich więcej. Wreszcie hobbici mogli
im się przyjrzeć z bliska. Spodziewali się, że zobaczą gromadę sobowtórów Drzewca,
tak do siebie podobnych, jak hobbit do hobbita - przynajmniej w oczach
obcoplemieńca - toteż zdumieli się niezmiernie, stwierdzając, że z entami
sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Różnili się między sobą tak jak
drzewa; niektórzy - jak drzewa tej samej nazwy, które jednak inaczej wyrosły i
różne przeszły koleje losu; inni - jak drzewa odmiennych gatunków, tak
niepodobne jak brzoza do buka albo dąb do jodły. Kilku sędziwych brodatych
entów przypominało drzewa bardzo stare, ale zawsze zdrowe i krzepkie, żaden z
nich jednak nie zdawał się tak wiekowy jak Drzewiec. Entowie wysokiego wzrostu,
silni, zgrabni i gładcy jak najmłodsze drzewka, byli niewątpliwie młodsi, lecz
dojrzali. Dzieci, nowych pędów, próżno hobbici wypatrywali w tej gromadzie. A
przecież zebrało się już ze dwa tuziny entów na szerokiej, trawiastej polanie i
drugie tyle nadciągało stokami kotliny. W pierwszej chwili oszołomiła Meriadoka
i Pippina przede wszystkim ta niezwykła różnorodność leśnego plemienia, mnóstwo
rozmaitych kolorów, kształtów, sylwetek wyższych i niższych, cieńszych lub
grubszych w pasie, o dłuższych lub krótszych ramionach i nogach, o różnej też
ilości palców u rąk i stóp: od trzech do dziewięciu. Paru zdawało się najbliżej
spokrewnionych z Drzewcem i przypominało buki czy może dęby. Lecz byli też
zupełnie inni entowie, podobni do kasztanowców, brunatni, na krótkich, grubych
nogach, o dłoniach szerokich i rozcapierzonych palcach; podobni do jesionów:
smukli, wyprostowani, siwi, z mnóstwem palców u rąk i z długimi nogami; podobni
do jodły - najroślejsi; podobni do brzóz, do jarzębin, do lip. Dopiero gdy
entowie skupili się wokół Drzewca i lekko pochylając głowy szeptali coś
dźwięcznymi, spokojnymi głosami, wpatrując się uważnie, przeciągle w twarze
dwóch obcych gości - hobbici spostrzegli, że wszyscy mają jakieś rodzinne
podobieństwo i takie same oczy, nie tak stare wprawdzie i głębokie jak
Drzewiec, lecz równie cierpliwe, uparte, zadumane i rozświetlone zielonymi
skrami.
Kiedy wreszcie cała gromada zebrała
się w kotlinie i otoczyła szerokim kręgiem Drzewca, zaczęła się dziwna,
niezrozumiała dla hobbitów rozmowa. Entowie wszyscy zanucili z cicha: któryś
zaintonował pierwszy, drugi mu zawtórował, aż w końcu wszyscy włączyli głosy go
chóru. Powolny śpiew to wznosił się, to opadał, czasem rozbrzmiewał wyraźniej
po jednej stronie kręgu, by po chwili przycichnąć i znów wezbrać potężnie, lecz
już od innej strony. Pippin nie mógł ani zrozumieć, ani nawet odróżnić słów,
domyślał się tylko, że to jest mowa entów, i z początku wydała mu się tak
ładna, że słuchał jej z przyjemnością; wkrótce jednak opanowało go
roztargnienie. Czas płynął, pieśń wlokła się bez końca, aż hobbit zaczął
podejrzewać, że entowie w swoim "niepochopnym języku" nie zdążyli
jeszcze powiedzieć sobie nawzajem "dzień dobry". Przyszło mu też do
głowy, że jeśli Drzewiec zechce przeprowadzić apel, wymienienie imion całego
pogłowia entów może potrwać ładnych kilka dni. "Ciekaw jestem, jak w ich
mowie brzmi "tak" i "nie" - pomyślał i ziewnął.
Drzewiec spostrzegł to natychmiast.
-
Hm, hm, mój Pippinie! - rzekł, a wszyscy entowie przerwali śpiew. -
Zapomniałem, że wy hobbici, należycie do bardzo pochopnego plemienia. Zresztą
każdy by się szybko znudził słuchając przemówień, z których nic nie rozumie.
Możecie się trochę przejść. Już was przedstawiłem entom, obejrzeli was,
upewnili się, że nie jesteście orkami, i przyznali, że należy do spisu
mieszkańców ziemi dodać nową linijkę. Więcej jak dotąd wiec nie uchwalił, ale i
to dużo, jak na zebranie entów, szybko się dziś posuwamy. Jeżeli macie ochotę,
pospacerujcie po kotlinie. Znajdziecie źródło tam, na północnej skarpie, woda
jest czysta, napijcie się, to was odświeży. My musimy wymienić jeszcze parę
wstępnych słów, zanim wiec rozpocznie się na dobre. Odszukam was i powiadomię,
jak sprawy stoją, gdy będzie już coś postanowione.
Postawił
hobbitów na ziemi. Merry i Pippin, zanim odeszli, ukłonili się grzecznie. ten
gest ubawił entów ogromnie, jak można się było domyślić z ich pomruku i z
nagłego błysku w oczach; zaraz jednak podjęli znów naradę. Hobbici wspięli się
ścieżką, która prowadziła z zachodniego stoku, i wyjrzeli przez furtę za
żywopłot. Nad krawędzią kotliny wznosiły się zalesione zbocza, a w oddali, nad
czubami świerków porastających najdalsze wzgórza, ostro wystrzelały pod niebo
śnieżnobiałe szczyty wysokiego górskiego łańcucha. Patrząc w lewo, w stronę
południa, widzieli tylko morze lasu spływające w dół i roztapiające we mgle. na
odległym widnokręgu prześwitywała blada zieleń: stepy Rohanu - jak domyślał się
Merry.
-
Chciałbym wiedzieć, gdzie jest Isengard - powiedział Pippin.
-
Nie wiem dokładnie, gdzie jesteśmy - odparł Merry. - Ten szczyt to zapewne
Methedras, a jeśli mnie pamięć nie myli, krąg gór otaczający Isengard znajduje
się w rozwidleniu czy raczej w głębokim kotle u końca górskiego łańcucha, a
więc jest ukryty za tym ogromnym grzbietem. Wydaje mi się nawet, że dostrzegam
dym albo jakieś opary tam, na lewo od tego wierzchołka.
-
Jak wygląda Isengard? - spytał Pippin. - Zastanawiam się, czy entowie w ogóle
mogą coś zdziałać przeciw tej twierdzy Sarumana.
-
Ja się też nad tym zastanawiam - rzekł Merry. - Isengard to, o ile mi wiadomo,
płaska przestrzeń otoczona kręgiem skał, gór, ze sterczącą pośrodku na wyspie
czy na kamiennym cokole wieżą, zwaną Orthankiem. Tam mieszka Saruman. W ścianie
gór jest brama, a także, jeśli dobrze pamiętam, przełom, przez który płynie
rzeka. Spada ona od źródeł w górach ku Wrotom Rohanu. Trudno sobie wyobrazić,
żeby entowie mogli być niebezpieczni dla tak warownej fortecy. Ale nie jestem
tego zupełnie pewny. Entowie są trochę zagadkowi, kto wie, może groźniejsi i
wcale nie tacy, powiedzmy, zabawni, jak by się z pozoru wydawało; niby powolni,
cierpliwi, dziwacy, niemal smutni. A mimo to sądzę, że można ich rozruszać. A
jeżeli raz się ruszą, nie chciałbym być w skórze ich przeciwników.
-
Tak! - odparł Pippin. - Rozumiem cię dobrze. Różnica mniej więcej taka, jak
między starą krową, przeżuwającą flegmatycznie trawę na pastwisku, a
rozjuszonym bykiem. Zmiana może nastąpić w okamgnieniu. Ciekawe, czy Drzewiec
zdoła ich rozruszać? Sam przecież rozruszał się nagle wczoraj wieczorem, ale
natychmiast zdrętwiał znowu.
Zawrócili
ku kotlinie. Głosy entów w dalszym ciągu to podnosiły się, to opadały: narada
trwała. Słońce stało już tak wysoko, że zaglądało ponad żywopłotem i błyszczało
na czubach brzóz, zalewając zwrócone na północ stoki chłodnym złotym światłem.
W jego blasku hobbici zauważyli małe migocące źródełko. Ruszyli w tym kierunku
krawędzią kotliny pod żywopłotem - przyjemnie było poczuć znów świeżą trawę pod
stopami i wędrować bez pośpiechu - a potem zeszli w dół, ku perlącej się
wodzie. Była czysta, zimna, orzeźwiająca; wypili po łyku i przysiedli na
omszałym kamieniu obserwując, jak plamy słońca połyskują w trawie i jak cienie
żeglujących obłoków suną przez dno kotliny. Entowie mruczeli dalej. Cały ten
zakątek wydał się hobbitom niezwykły, obcy, odległy od wszystkiego, co
kiedykolwiek przeżyli. I nagle zatęsknili gorąco do twarzy i głosów przyjaciół,
a najbardziej do Froda, Sama i Obieżyświata.
Wreszcie entowie przerwali swój
śpiew. Podnosząc głowy hobbici zobaczyli Drzewca idącego w ich stronę z jakimś
drugim entem u boku.
-
Hm, hm... Jestem wreszcie - rzekł Drzewiec. - Znudziliście się pewnie?
Uprzykrzyło wam się oczekiwanie, hę? No, trudno, musicie się zdobyć na jeszcze
trochę cierpliwości. Skończyliśmy pierwszą część narady, ale teraz muszę z
kolei wytłumaczyć całą sprawę tym, którzy mieszkają daleko stąd i daleko od
Isengardu, a także tym, których nie zdążyłem odwiedzić przed wiecem, no, a
dopiero potem zdecydujemy się, co robić. Jednakże decyzja, co robić, nie
zajmuje zwykle entom tak wiele czasu, jak przegląd wszystkich faktów oraz
zdarzeń, które wymagają osądzenia. Mimo to nie ukrywam, że narada potrwa
jeszcze dość długo, może kilka dni. Dlatego przyprowadziłem wam kompana. W
języku elfów jego imię brzmi Bregalad. Ma tu w pobliżu dom. Powiada, że ma już
zdanie wyrobione i nie potrzebuje wobec tego uczestniczyć w dalszym ciągu
wiecu. Hm, hm... Bregalad, jak na enta, jest dość pochopnego usposobienia.
Powinniście się z nim dogadać. Do widzenia!
Drzewiec
obrócił się i odszedł. Bregalad stał przez chwilę w milczeniu przyglądając się
hobbitom, a hobbici przyglądali mu się nawzajem, bardzo ciekawi, kiedy
nareszcie zdradzi swoją "pochopność". Wzrostu był wysokiego i
wyglądał na młodego jeszcze enta, bo skórę na ramionach i nogach miał gładką,
wargi rumiane, a włosy szarozielone. Giął się i kołysał jak smukłe drzewo na
wietrze. W końcu przemówił. Głos, chociaż donośny, brzmiał czyściej i nie tak basowo
jak w ustach Drzewca.
-
Hm, hm... Może byśmy się trochę przeszli po lesie? - rzekł. - Nazywam się
Bregalad, co na wasz język tłumaczy się: Żwawiec. Ale to tylko przezwisko,
oczywiście. Obdarzono mnie nim, gdy kiedyś odpowiedziałem "tak!"
pewnemu starszemu entowi, zanim dokończył pytania. Piję też szybciej od moich
współbraci i zwykle wychodzę, zanim oni zdążą kubek przechylić. Chodźcie ze
mną.
Wyciągnął
smukłe ramiona i każdemu z hobbitów podał jedną rękę. Cały dzień wędrowali z
nim po lesie śpiewając i śmiejąc się, bo Żwawiec lubił się śmiać. Śmiał się,
kiedy słońce wyjrzało zza chmur, śmiał się, kiedy spotkali na swej drodze potok
albo źródło; zawsze wtedy pochylał się i oblewał sobie wodą stopy i głowę;
śmiał się też z szeptów i szumu drzew. Ilekroć zaś zobaczył jarzębinę,
przystawał, rozkładał ramiona i zaczynał śpiewać, a śpiewając kołysał się
łagodnie.
O zmroku zaprowadził hobbitów do
swego domu; co prawda był to tylko omszały głaz sterczący z trawy na zielonej
skarpie. Wkoło rosły jarzębiny, nie brakowało też oczywiście wody, jak zawsze w
siedzibie enta: ze skarpy spływał szumiący potok.
Gawędzili we trzech, patrząc jak noc
ogarnia las. Z niezbyt odległej kotliny wciąż jeszcze dochodziły głosy
wiecujących entów, brzmiały jednak coraz niższymi tonami i mniej ociężale, a
chwilami jeden wybijał się nagle ponad milknący chór wysoką, żywą nutą.
Bregalad tymczasem po cichu, niemal szeptem wciąż coś opowiadał w swojej
rodzinnej mowie. Hobbici dowiedzieli się, że nowy przyjaciel należy do rodu
Okorca i że kraina, którą dawniej zamieszkiwał, została spustoszona. Toteż nie
potrzebowali już pytać, dlaczego Żwawiec jest bardziej niż inni entowie
"pochopny", przynajmniej gdy chodzi o niechęć do orków.
-
Rosły w moich ojczystych stronach jarzębiny - szeptał Bregalad ze smutkiem -
drzewa, które zapuściły w tej ziemi korzenie, gdy byłem jeszcze małym
dzieckiem, wiele, wiele lat temu, za dni pokoju. Najstarsze posadzili tam
entowie, żeby przypodobać się swoim żonom, one jednak obejrzawszy je oznajmiły
z uśmiechem, że znają kraj, w którym kwitną piękniejsze kwiaty i rodzą się
dorodniejsze owoce. Ale dla mnie nie ma piękniejszych drzew nad jarzębiny.
Rosły tak bujnie, że cień każdej z nich tworzył jak gdyby zielony dom, a
jesienią gałęzie uginały się od jagód czerwonych i pięknych nad podziw.
Zlatywały się do nich ptaki. Lubię ptaki, nawet gadatliwe, a jarzębina ma
owoców dość, żeby się z wszystkimi podzielić. Ale ptaki z czasem stały się
nieprzyjazne i łapczywe, oskubywały gałęzie, zrzucały jagody na ziemię, wcale ich
nie jedząc. Potem przyszli orkowie z siekierami i ścięli moje drzewa. Na próżno
wywoływałem ich najmilsze imiona, nie drgnął ani jeden listek, jarzębiny nie
słyszały mnie i nie odpowiadały. Leżały martwe.
O, Orofarne, Lassemista, Karnimirie!
Jarzębino - ktoś twój długi włos
ustroił w biały kwiat.
Jarzębino moja, twój lśniący strój
ozdobą złotych lat.
Gałązek kiść i lekki liść, łagodny
szum i szept,
Twój rudy czub połączył ślub z
błękitem górnych nieb.
Jarzębino - dziś już martwy liść - i
kruchy, siwy włos,
Bo nadszedł dzień, że skruszał pień i
ścichł na wieki głos.
O, Orofarne, Lassemista, Karnimirie!
Hobbici
usnęli słuchając łagodnego głosu Bregalada, jego pieśni opłakującej jak gdyby w
wielu różnych językach śmierć drzew, które ent kochał.
Następny dzień spędzili również w
towarzystwie Żwawca, lecz nie oddalali się od jego domu. Wiele godzin
przesiedzieli w milczeniu w zacisznym kącie pod skarpą, wiatr bowiem dmuchał
chłodem, a ciemne chmury nisko zawisły nad stropem lasu. Słońce z rzadka tylko
przeświecało, w oddali zaś głosy wiecujących entów wciąż to podnosiły się, to
opadały, niekiedy donośne i silne, niekiedy ciche i smutne, chwilami
przyspieszając rytm, a chwilami zwalniając uroczyście, jakby zawodziły pieśń
żałobną. Druga noc nadeszła, lecz entowie radzili dalej pod chmurami, które z
wiatrem mknęły po niebie, w niepewnym, mrugającym świetle gwiazd.
Trzeci dzień wstał chłodny i
wietrzny. O świcie głosy wiecujących entów wzbiły się nagle wielkim krzykiem,
lecz zaraz potem znowu ścichły. W miarę jak płynęły godziny poranka, wiatr
uspokajał się i nad lasem powietrze stało się ciężkie, jakby naładowane
oczekiwaniem. Hobbici spostrzegli, że Bregalad wsłuchuje się w napięciu w
dolatujące z kotliny głosy, które jednak im, siedzącym w zaciszu entowego domu,
wydawały się bardzo nikłe.
Nadeszło popołudnie i słońce,
wędrując na zachód, ku górom, słało spomiędzy chmur wydłużone złote słupy
blasku. Nagle hobbici zauważyli, że wszystko wkoło nich znieruchomiało, jak
gdyby cały las nasłuchiwał w skupieniu. Tak, to głosy entów umilkły zupełnie.
Co mogła znaczyć ta cisza? Bregalad stał wyprostowany i sprężony, patrząc w
stronę północy, gdzie leżała Zaklęta Kotlina.
Nagle zagrzmiał potężny okrzyk: Ra -
hum - raa! Drzewa zadrżały i przygięły się, jakby od podmuchu wichury. Znów
zaległa na chwilę cisza, a potem odezwały się bębny uroczystym rytmem marsza i
nad ich werbel wzbił się chór głosów czystych i silnych.
Naprzód, naprzód, bęben nasz gra:
ta-randa randa randa ram!
Entowie ruszyli. Coraz bliżej
rozlegała się pieśń:
Naprzód, naprzód, bęben dudni i róg
gra: ta-runa runa runa ram!
Bregalad
wziął hobbitów na ręce i także wyruszył ze swego domu. Po chwili hobbici
ujrzeli zastęp w marszu: entowie sadzili wielkimi krokami stokiem wzgórza w
dół. Na czele szedł Drzewiec, za nim z pół setki współbraci, którzy postępowali
dwójkami, w nogę, wyklaskując dłońmi na udach regularny rytm. Byli już tak
blisko, że hobbici widzieli błysk i zielone skry w ich oczach.
-
Hum, hm! Ruszyliśmy hucznie, ruszyliśmy nareszcie! - zawołał Drzewiec
spostrzegając Bergalada i hobbitów. - Chodźcie z nami, przyłączcie się do
gromady. Ruszyliśmy. Idziemy na Isengard!
-
Na Isengard! - odkrzyknęły liczne głosy.
-
Na Isengard!
Na Isengard, na Isengard!
Zły czeka los kamienną włość!
Choć Isengard, jak hardy czart
I gładki dość, jak goła kość -
Dziś każdy woj z nim stoczy bój
I dźwignie głaz i w dźwierza prask!
Już pień się tli, pryskają skry,
Bój wzywa nas - idziemy wraz!
Na Isengard, i mieczem w pierś,
Niesiemy śmierć, niesiemy śmierć!
Tak
śpiewali maszerując na południe. Bregalad z ogniem w oczach podskoczył do
szeregu i zajął miejsce w boku Drzewca. Stary ent wziął od niego hobbitów i
znów usadowił ich sobie na ramionach. Sunęli więc dumnie na czele rozśpiewanego
pochodu, serca biły im mocno, głowy zadzierali wysoko. Oczekiwali, że stanie
się coś niezwykłego, a mimo to zdziwiło ich przeobrażenie entów. Jakby nagle
runęły upusty, z dawna powstrzymywane przez potężną zaporę.
-
Jednakże entowie namyślili się dość szybko, prawda? - ośmielił się zagadnąć
Pippin, gdy po jakimś czasie śpiew umilkł i tylko tupot nóg i klaskanie rąk
rozlegało się w ciszy.
-
Szybko? - rzekł Drzewiec. - Hm... Rzeczywiście. Szybciej, niż się spodziewałem.
Od wieków nie widziałem ich tak wzburzonych. My, entowie, nie lubimy się burzyć.
I nie burzymy się nigdy, póki nie przekonamy się na pewno, ze naszym drzewom i
nam samym grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Nic podobnego nie zdarzyło się w
tym lesie od czasu wojen między Sauronem a ludźmi zza Morza. Cała wina spada na
orków, że niszczyli las z samej złośliwości... rarum!... bo nie mają na swoje
usprawiedliwienie nawet tego, że potrzebowali drew do podsycania ognia w swoich
piecach. To nas najbardziej zgniewało, a także zdradziecki postępek sąsiada,
który powinien był nas wspierać. Od czarodziejów wymaga się czegoś więcej, i
zazwyczaj inaczej też postępują. na taką zdradę nie ma dość strasznej klątwy,
dość nikczemnej nazwy w języku elfów, entów ani ludzi. Precz z Sarumanem!
-
Czy naprawdę rozwalicie bramy Isengardu? - spytał Merry.
-
Hm, hm... być może, być może. Nie wiesz, jaką mamy siłę. Czy słyszałeś o
trollach? Są bardzo silni. A przecież to tylko poczwary, które za dni Wielkich
Ciemności stworzył Nieprzyjaciel przedrzeźniając entów, tak samo jak na drwinę
z elfów wyhodował orków. My jesteśmy od trollów silniejsi, jesteśmy kością z
kości Ziemi. Jak korzenie drzew, tak i my umiemy rozsadzać głazy, ale robimy to
szybciej niż one, znacznie szybciej, gdy wpadniemy w gniew. Jeżeli nas
siekierami nie zetną, ogniem nie spalą albo nie zniszczą czarami, rozłupiemy na
drzazgi cały Isengard i obrócimy jego mury w perzynę.
-
Ale Saruman pewnie będzie starał się was powstrzymać?
-
Hm, ha! Pewnie, że tak. Nie zapomniałem o tym. Długo o tym rozmyślałem. Ale,
widzicie, wielu entów jest ode mnie młodszych o kilka pokoleń drzew. Teraz
wszyscy wzburzyli się i jedno im tylko w głowie: rozbić Isengard. Wkrótce
wszakże zaczną znów zastanawiać się, ochłoną, kiedy przyjdzie pora na wieczorny
kubek napoju. Okrutnie będziemy spragnieni. A teraz niech maszerują ze śpiewem.
Daleka droga przed nami, wystarczy czasu do namysłu. Najważniejsze, że już
ruszyliśmy.
Przez
chwilę Drzewiec maszerował śpiewając razem z innymi, potem głos zniżył do
szeptu i wreszcie umilkł zupełnie. Pippin widział, że sędziwy ent czoła ma
chmurne i zmarszczone. Kiedy wreszcie starzec podniósł wzrok, hobbit dostrzegł
w jego oczach wyraz smutku. Smutku, ale nie desperacji. Światło bowiem migotało
w nich tak, jakby zielone płomyki zapadły jeszcze głębiej w ciemną studnię
myśli.
-
Oczywiście, bardzo być może, drodzy przyjaciele - rzekł wreszcie - bardzo być
może, że idziemy ku własnej zgubie i że to ostatni marsz entów. Gdybyśmy jednak
zostali w domu z założonymi rękoma, zguba i tak by nas tam znalazła prędzej czy
później. Ta myśl od bardzo dawna dojrzewa w naszych sercach i dlatego właśnie
ruszyliśmy dzisiaj. Nie ważyliśmy się na ten krok pochopnie. Jeśli to ma być
ostatni marsz entów, niechże będzie przynajmniej wart pieśni. Tak, tak -
westchnął - może chociaż innym plemionom na coś się przydamy, zanim
przeminiemy. A swoją drogą chciałbym dożyć tego dnia, kiedy się spełni
przepowiednia i entowie odnajdą żony. Radowałbym się, gdybym mógł znów zobaczyć
swoją Fimbrethil. Ale cóż, pieśni, tak samo jak drzewa, dają owoce dopiero
wtedy, gdy się ich czas wypełni, i na swój sposób, a bywa, że zwiędną
przedwcześnie.
Entowie maszerowali krokami
olbrzymów. Przemierzyli już długi stok spadający na południe i zaczęli się
teraz wspinać wciąż pod górę, pod górę, na wysoki zachodni grzbiet. Las został
za nimi w dole, coraz rzadziej spotykali rozrzucone kępy brzóz, aż wreszcie
wydostali się na stok nagi, gdzie nie rosło nic prócz mizernych sosenek. Słońce
skryło się przed nimi za ciemny łańcuch gór. Zmierzch zapadł.
Pippin obejrzał się za siebie. Entów
przybyło... czy może stało się coś jeszcze dziwniejszego? Szare, nagie zbocza,
przez które dopiero co szli, falowały gęstym lasem. Ten las poruszał się, sunął
naprzód! Czyżby drzewa Fangornu obudziły się, czyżby cała puszcza ruszyła ku
górom na wojnę? Pippin przetarł oczy myśląc, że łudzi go sen i zmierzch. Ale
wciąż widział ogromne szare postacie wytrwale maszerujące pod górę. Szum się
podniósł jak w lesie, gdy wiatr szeleści w gałęziach. Entowie zbliżali się do
szczytu górskiego grzebienia i nikt już teraz nie śpiewał. Mrok zapadł, cisza
ogarnęła świat. Nic nie było słychać prócz głuchego dudnienia ziemi pod stopami
gromady entów i cichego szelestu, jak gdyby tysięcy spadających liści. Wreszcie
stanęli na szczycie i spojrzeli w dół, w czarną przepaść: pod ich stopami u
końca górskiego łańcucha ział głęboki kocioł, Nan Kurunir, Dolina Sarumana.
-
Noc leży nad Isengardem - rzekł Drzewiec.
Rozdział 5
Biały
jeździec
- P |
rzemarzłem
do szpiku kości - powiedział Gimli zabijając ramiona i przytupując. Nareszcie
wstał dzień. O świcie wędrowcy przegryźli coś niecoś na śniadanie, a teraz,
skoro się rozwidniło, zamierzali przeszukać znów teren w nadziei, że odnajdą
jakiś ślad hobbitów.
-
A nie zapominajmy o tym staruchu - rzekł Gimli. - Byłbym spokojniejszy, gdybym
zobaczył odcisk jego butów na ziemi.
-
Dlaczego to miałoby cię uspokoić? - spytał Legolas.
-
Dlatego, że staruszek, którego nogi odciskają ślad na trawie, jest tym, na kogo
wygląda, i niczym innym - odparł Gimli.
-
Może - powiedział elf - ale nawet ciężki but niekoniecznie zostawiłby po sobie
ślady; trawa jest tutaj bujna i sprężysta.
-
Nie zmyliłaby jednak oczu Strażnika - rzekł Gimli. - Aragorn odczyta prawdę z
jednego bodaj przygiętego źdźbła. Ale nie spodziewam się, żebyśmy tu znaleźli
jakieś ślady. To, co widzieliśmy w nocy, było złą zjawą Sarumana. Jestem tego
pewny, nawet teraz, w świetle ranka. Może w tej chwili także jego oczy
szpiegują nas z Fangornu.
-
To dość prawdopodobne - powiedział Aragorn - lecz pewności nie mam. Myślę o
koniach. Powiedziałeś tej nocy, Gimli, że ktoś je spłoszył. Mnie się zdaje, że
było inaczej. Czyś słyszał, jak uciekały, Legolasie? Czy zrobiło to wrażenie
panicznej ucieczki?
-
Nie - odparł Legolas. - Słyszałem wyraźnie. Gdyby nie ciemności i nasz własny
strach, powiedziałbym, że zwierzęta oszalały z nagłej radości. Ich głosy
brzmiały tak, jak zwykle brzmi mowa koni, gdy spotykają nie widzianego od dawna
przyjaciela.
-
Mnie też się tak wydało - rzekł Aragorn - ale nie rozwiążemy tej zagadki, chyba
że konie do nas wrócą. Ruszmy się wreszcie. Dzień rozwidnia się szybko.
Najpierw zbadajmy grunt, a potem będziemy zgadywać. Zaczniemy tutaj, w pobliżu
miejsca naszego popasu; przeszukajmy dokładnie najbliższą okolicę, posuwając
się w górę zbocza pod las. Cokolwiek byśmy myśleli o naszym nocnym gościu, mamy
przed sobą ważniejsze zadanie: odnaleźć hobbitów. Jeżeli szczęśliwym
przypadkiem zdołali uciec, musieli ukryć się wśród drzew, inaczej by ich
dostrzeżono. Gdybyśmy nie trafili na żaden ślad tutaj, między obozowiskiem a
skrajem lasu, przeszukamy po raz ostatni pobojowisko, przetrząśniemy nawet
popioły. Ale tam niewiele można się spodziewać. Jeźdźcy Rohanu zbyt dobrze
wykonali swoją robotę.
Przez
czas jakiś wszyscy trzej czołgali się obmacując dokładnie grunt. Drzewa stały
nad nimi posępne, suche liście zwisały bezwładnie, szeleszcząc na zimnym,
wschodnim wietrze. Aragorn oddalał się z wolna. Doszedł aż do popiołów po
ognisku czaty na brzegu rzeki i stamtąd cofał się znów ku pagórkowi, wokół
którego toczyła się bitwa. Nagle przystanął i schylił się tak nisko, że twarzą
niemal dotknął trawy. Zawołał na towarzyszy. Podbiegli co prędzej.
-
Nareszcie jakiś trop - rzekł Ararorn. Podniósł w górę oddarty kawałek dużego,
jasnozłotawego liścia, który więdnąc nabrał brunatnego odcienia. - To liść
mallornu z Lorien, a na nim drobne okruchy. takie same okruszyny dostrzegam w
trawie. A tam, patrzcie, strzępy przeciętego powroza!
-
Jest także nóż, którym powróz przecięto - powiedział Gimli. Schylił się i z
kępy trawy wyciągnął krótki, zębaty sztylet, wdeptany w ziemię jak gdyby
ciężkim butem. Trzonek, z którego wyrwano ostrze, leżał opodal. - To broń orka
- rzekł Gimli trzymając sztylet ostrożnie i przyglądając się z odrazą
rzeźbionemu trzonkowi. Wyobrażał szkaradną głowę z kosymi oczyma i szyderczym
uśmiechem.
-
Oto najdziwniejsza z wszystkich dotychczasowych zagadek! - wykrzyknął Legolas.
- Spętany jeniec umyka zarówno orkom jak i oblegającym ich jeźdźcom. Zatrzymuje
się w otwartym polu i przecina swoje pęta orkowym sztyletem. Jak to zrobił?
Dlaczego? Jeżeli nogi miał skrępowane, jakim sposobem doszedł aż tutaj? A
jeżeli miał związane ręce, jak mógł posłużyć się nożem? Gdyby nie był spętany,
po cóż by przecinał powrozy? Zadowolony ze swej sztuczki usiadł i z całym
spokojem pożywiał się sucharami! Gdybyśmy nie mieli innego dowodu, a mianowicie
liścia mallornu, ten jeden wystarczyłby, żeby nie wątpić, że to był hobbit.
Potem chyba przemienił swoje ramiona w skrzydła i śpiewając pofrunął między
drzewa. W takim razie odnajdziemy go bez trudu, byleśmy także nauczyli się
latać.
-
Pewnie, że musiały tu dziać się jakieś czary - rzekł Gimli. - Co miał tutaj ten
staruch do roboty? I co ty sądzisz, Aragornie, o domysłach Legolasa? Czy może
umiesz lepiej odczytać te ślady?
-
Może umiem - odparł z uśmiechem Aragorn. - Są bowiem dokoła inne jeszcze ślady,
których dotychczas nie wzięliście w rachubę. Zgadzam się, że jeniec
niewątpliwie był hobbitem i że musiał albo ręce, albo nogi uwolnić z pęt, zanim
tu przyszedł. Zakładam, że miał raczej ręce wolne, bo w ten sposób zagadka się upraszcza,
a przy tym, sądząc ze śladów, jeniec został na to miejsce przyniesiony przez
jakiegoś orka. O kilka kroków stąd jest plama przelanej krwi, krwi orkowej.
Wszędzie wkoło dostrzegam głębokie odciski kopyt i pewne oznaki wskazują, że
wleczono po trawie jakiś ciężki przedmiot. A więc jeźdźcy zabili tu orka i
potem zawlekli jego ciało do ogniska. lecz hobbita nie zobaczyli; nie było go
łatwo dostrzec w ciemną noc, zresztą miał na sobie płaszcz elfów. Był
wyczerpany, głodny, nie trzeba się zatem dziwić, że gdy przeciął swoje więzy
sztyletem zabitego wroga, odpoczywał chwilę i zjadł coś, zanim poczołgał się
dalej. Bardzo pocieszający jest dowód, że zachował trochę lembasów w kieszeni,
chociaż uciekł bez sprzętu i bagażów. To także charakterystyczne dla hobbita.
Mówię: hobbit, ale mam nadzieję, że byli to dwaj hobbici, Pippin i Merry. Brak
wszakże dowodów na potwierdzenie tej mojej nadziei.
-
A jakim sposobem jeden z naszych przyjaciół zdołał uwolnić z pęt ręce? - spytał
Gimli.
-
Nie wiem, jak się to stało - odparł Aragorn. - Nie wiem też, dlaczego któryś z
orków wyniósł hobbitów poza obozowisko. Bo na pewno nie zamierzał dopomóc im w
ucieczce. Ale zaczynam teraz rozumieć pewną zagadkę, nad którą od początku
łamałem sobie głowę: dlaczego po zabiciu Boromira orkowie nie nastawali na
życie hobbitów, lecz tylko porwali ich w niewolę. Nie szukali reszty drużyny,
nie atakowali naszego obozu nad rzeką, ale pospiesznie ruszyli w stronę
Isengardu. Czy przypuszczali, że mają w ręku powiernika Pierścienia i jego wiernego
sługę? Nie sądzę. Ich władcy nie ośmieliliby się dać orkom tak jasnych
rozkazów, nawet gdyby sami o wszystkim dokładnie wiedzieli. Nie mówiliby im
otwarcie o Pierścieniu, bo nie mogą ufać orkom. Myślę, że rozkazali im tylko
brać każdego napotkanego hobbita żywcem, i to za wszelką cenę. Później ktoś
jeszcze przed rozpoczęciem bitwy usiłował wymknąć się z okrążenia unosząc
cennych jeńców. Może zdrajca, bo tych nie brak w orkowym plemieniu. Któryś z
większych i zuchwalszych orków chciał może uciec i wykraść łup dla osobistej
korzyści. Tak ja odczytuję tę historię. Można też snuć inne domysły. W każdym
razie wiemy już na pewno, że co najmniej jeden z naszych przyjaciół ocalał.
Musimy go odnaleźć i dopomóc mu, zanim wrócimy do Rohanu. Nie wolno nam cofnąć
się przed grozą Fangornu, skoro zły los zapędził hobbita w ciemną głąb tej
puszczy.
-
Wcale nie jestem pewny, czego się bardziej boję: Fangornu czy też drałowania
piechotą przez wiele mil stepami Rohanu - rzekł Gimli.
-
Chodźmy więc w las! - powiedział Aragorn.
Lecz
nim doszli do lasu, Aragorn wypatrzył nowe ślady. W pobliżu rzeki dostrzegł
odciski stóp hobbitów, tak jednak niewyraźne, że niewiele z nich można było
odczytać. Nieco dalej, pod ogromnym drzewem na skraju puszczy, natrafił na
podobny trop. Ziemia był wszakże sucha i naga, nie zachowała innych śladów.
-
Jeden hobbit niewątpliwie stał tutaj przez chwilę i wyglądał na step, a potem
odwrócił się i poszedł w las - powiedział Aragorn.
-
W takim razie my także pójdziemy w las - rzekł Gimli. - Nie podoba mi się
jednak ten Fangorn. Pamiętajcie, że nas przed nim ostrzegano. Wolałbym, żeby
ślad prowadził w inne strony.
-
Mimo wszystko, co się o nim mówi, ten las nie pachnie mi źle - rzekł Legolas.
Stał na skraju puszczy wychylony do przodu, jak gdyby nasłuchując i
przepatrując gąszcz szeroko otwartymi oczyma. - Nie, ten las nie jest zły, a
jeśli nawet czai się w nim coś złego, to bardzo daleko stąd. Z ciemnych
zakątków, w których serca drzew sczerniały, chwytam słuchem zaledwie nikłe
echa. Nie ma podłości nigdzie w pobliżu nas, ale jest czujność i gniew.
-
Na mnie las nie ma o co się gniewać - rzekł Gimli. - Nie zrobiłem mu żadnej
krzywdy.
-
Tym lepiej dla ciebie - odparł Legolas. - Mimo to las doznał krzywd. W jego
wnętrzu coś się dzieje albo może stanie się niebawem. Czy nie wyczuwacie
napięcia? Mnie ono aż dech zapiera.
-
Duszno tu - rzekł krasnolud. - Ten las, chociaż jaśniejszy od Mrocznej Puszczy,
wydaje się zatęchły i zniszczony.
-
Jest stary, bardzo stary - odparł elf. - Tak stary, że przy nim ja czuję się
znowu młody, a nie zdarzyło mi się to, odkąd wędruję w waszym towarzystwie,
młokosy. Jest stary i pełen wspomnień. Mógłbym być szczęśliwy, gdybym trafił tu
w dni pokoju.
-
Pewnie, że mógłbyś być szczęśliwy - mruknął Gimli. - Jesteś bądź co bądź leśnym
elfem, a zresztą wszystkie elfy są dziwakami. Dodałeś mi jednak ducha. Gdzie ty
idziesz, tam i ja pójdę. Ale trzymaj łuk w pogotowiu, a ja też wysunę nieco
toporek zza pasa. Nie przeciw drzewom, nie! - dodał pospiesznie, zerkając na
drzewo, pod którym stali. - Po prostu na wypadek niespodzianego spotkania z
tamtym staruchem wolę mieć pod ręką odpowiedź dla niego. No, chodźmy!
I
na tym kończąc rozmowę trzech wędrowców zapuściło się w las Fangornu. Legolas i
Gimli zdali szukanie tropów na Aragorna. Strażnik jednak także niewiele mógł
tutaj wypatrzyć, bo suchy grunt zaściełały grube pokłady liści. Domyślając się,
że zbiegli jeńcy zapewne trzymali się w pobliżu wody, Aragorn wciąż wracał nad
potok. Dzięki temu natrafili wreszcie na miejsce, gdzie Merry i Pippin gasili
pragnienie i chłodzili nogi. Odciski stóp obu hobbitów - jedne nieco mniejsze -
były tutaj już zupełnie wyraźne dla wszystkich.
-
Oto dobra nowina! - rzekł Aragorn. - Ale to są ślady sprzed dwóch dni. Zdaje
się też, że hobbici odchodząc stąd oddalili się od rzeki.
-
Cóż więc teraz zrobimy? - spytał Gimli. - Nie możemy przecież ścigać ich przez
dzikie ostępy Fangornu. Jeżeli nie odnajdziemy ich szybko, na nic się biedakom
nie przydamy, chyba na to, żeby usiąść przy nich i dać dowód przyjaźni
umierając razem z głodu.
-
Jeżeli rzeczywiście nie sposób zdziałać nic więcej, zrobimy przynajmniej tyle -
odparł Aragorn. - W drogę!
szli,
aż stanęli przed stromym urwiskiem, z którego Drzewiec lubił wyglądać na świat,
i podnosząc głowy zauważyli w skalnej ścianie wyciosane stopnie prowadzące na
półkę. Słońce przeświecało spoza wystrzępionych chmur i las zdawał się teraz
mniej szary i jakby weselszy.
-
Wejdźmy na górę i rozejrzyjmy się stamtąd! - rzekł Legolas. - Wciąż jeszcze
trudno mi tu oddychać. Chciałbym chociaż przez chwilę posmakować świeżego
powietrza.
Wspięli
się na półkę skalną. Aragorn szedł ostatni i pilnie przyglądał się stopniom.
-
Mógłbym niemal ręczyć, że hobbici także się tędy wspinali - powiedział. - Są
jednak również inne ślady, bardzo osobliwe, których nie rozpoznaję. Może z
półki zobaczymy coś, co pozwoli nam odgadnąć, jaką drogę dalej obrali.
Wyprostował
się i rozejrzał uważnie, lecz nie dostrzegł żadnych znaków. Półka zwrócona była
na południe i na wschód, lecz jedynie od wschodu otwierał się szerszy widok.
Patrząc w tę stronę zobaczyli morze drzew zstępujących zwartymi szeregami ku
równinie, z której tu przyszli.
-
Nadłożyliśmy sporo drogi - rzekł Legolas - a mogliśmy znaleźć się tutaj wszyscy
razem i bezpiecznie, gdybyśmy drugiego czy trzeciego dnia opuścili Wielką Rzekę
i skręcili na zachód. Nikt prawie nie wie, dokąd go zaprowadzi droga, póki nie
stanie u celu.
-
Nie chcieliśmy przecież trafić do Fangornu - odparł Gimli.
-
A jednak trafiliśmy... i złapano nas zgrabnie w pułapkę - rzekł Legolas. -
Patrzcie!
-
Gdzie mamy patrzeć? - spytał Gimli.
-
Tam, między drzewa.
-
Gdzie? Nie każdy ma oczy elfa.
-
Psst! Mów ciszej. Spójrz! - szepnął Legolas pokazując coś palcem. - Tam w dole,
w tej stronie, skąd przyszliśmy. To on. Czyż nie widzisz? ten staruch! Ma na
sobie brudne, szare łachmany, dlatego nie spostrzegliśmy go zrazu.
Aragorn
spojrzał i zobaczył posuwającą się z wolna przygarbioną postać. Jak gdyby stary
żebrak kusztykał ciężko, podpierając się kijem. Głowę miał spuszczoną i nie
patrzał w ich stronę. W innym kraju pozdrowiliby go życzliwym słowem, tu jednak
milczeli wszyscy w pełnym napięcia oczekiwaniu: zbliżała się do nich obca
istota, obdarzona tajemną siłą, a może bardzo groźna.
Staruch zbliżał się krok za krokiem,
a Gimli, wpatrzony w niego, coraz szerzej otwierał oczy. Nagle, nie mogąc
dłużej powstrzymać wzburzenia, wybuchnął:
-
Do broni, Legolasie. Napnij łuk! Bądź gotów! To Saruman. Nie czekaj, aż
przemówi, bo rzuci na nas czar. Strzelaj!
Legolas
chwycił łuk. Naciągał cięciwę powoli, jakby zwalczając opór jakiejś obcej siły.
Trzymał w ręku strzałę, lecz jej nie zakładał. Aragorn milczał. Na twarzy miał
wyraz czujności i skupienia.
-
Na co czekasz? Co ci się stało? - spytał Gimli świszczącym szeptem.
-
Legolas słusznie się wzdraga - rzekł spokojnie Aragorn. - Mimo podejrzeń i
strachu nie godzi się znienacka, bez ostrzeżenia i bez wyzwania, zabić tego
starca. Czekajmy, co zrobi.
W
tym momencie starzec przyspieszył kroku i niespodzianie żwawo podbiegł do stóp
skalnej ściany. nagle podniósł głowę. Trzej wędrowcy zamarli na skalnej półce z
oczyma utkwionymi w postaci nieznajomego. Cisza była jak makiem zasiał.
Nie widzieli jego twarzy, miał
bowiem kaptur nasunięty głęboko, a na kapturze szerokoskrzydły kapelusz, spod
którego ledwie wystawał czubek nosa i siwa broda. Mimo to Aragornowi wydało
się, że w cieniu kaptura dostrzega jasny, przenikliwy błysk oczu. Wreszcie
starzec przemówił:
-
Bardzo pomyślne spotkanie, drodzy przyjaciele! - rzekł. - Chciałem z wami
pogadać. Czy zejdziecie na dół, czy też ja mam przyjść do was?
I
zanim coś odpowiedzieli, zaczął wspinać się pod górę.
-
Teraz! - krzyknął Gimli. - Zatrzymaj go, Legolasie!
-
Mówię przecież, że chcę z wami pogadać - rzekł starzec. - Odłóż łuk, mości
elfie!
Łuk
i strzały wysunęły się z rąk Legolasa, ramiona zwisły mu bezwładnie.
-
A ty, mości krasnoludzie, bądź łaskaw zdjąć rękę z trzonka topora, póki nie
przyjdę do was. Obejdziemy się bez tak mocnych argumentów.
Gimli
wzdrygnął się i niemal skamieniał, wpatrzony w starca, który sadził po wielkich
kamiennych stopniach ze zwinnością kozicy. Poprzednia ociężałość jakby z niego
opadła. Gdy stanął na półce, szare łachmany rozwiały się na mgnienie oka i
błysnęła spod nich olśniewająca biel, trwało to jednak tak krótko, że mogło być
tylko przywidzeniem. Gimli wciągnął dech w płuca, aż świsnęło wśród głuchej
ciszy.
-
Bardzo pomyślne spotkanie, jak już rzekłem - powiedział starzec podchodząc
bliżej. Zatrzymał się o krok od trzech przyjaciół, oparty na lasce, wychylony,
z głową wysuniętą naprzód, i przyjrzał im się spod kaptura. - Co też robicie w
tych stronach? Elf, człowiek i krasnolud, a wszyscy w płaszczach elfów! Z
pewnością kryje się za tym jakaś ciekawa historia, której bym rad posłuchał.
Nieczęsto widujemy tutaj takich gości.
-
Mówisz, jakbyś dobrze znał Fangorn - rzekł Aragorn. - Czy tak?
-
Dobrze go nie znam - odparł starzec - bo trzeba by życia kilku pokoleń, żeby
zgłębić wszystkie jego tajemnice. Ale bywałem tu od czasu do czasu.
-
Czy zechcesz powiedzieć nam swoje imię, a potem resztę tego, co masz do
powiedzenia? - spytał Aragorn. - ranek mija, a my mamy przed sobą zadanie,
które nie może czekać.
-
To, co mam do powiedzenia, jużem powiedział - rzekł starzec. - Spytałem, co
tutaj robicie i jak jest wasza historia. Jeśli zaś chodzi o moje imię... -
urwał i zaśmiał się cicho, przeciągle. Na dźwięk tego śmiechu ciarki przeszły
Aragorna i wstrząsnął nim dziwny, lodowaty dreszcz. A jednak nie był to strach
ani zgroza, lecz taki uczucie, jakby nagły świeży podmuch albo strumień zimnego
deszczu obudził go z niespokojnego snu.
-
Moje imię! - powtórzył starzec. - Więc nie odgadliście go jeszcze? Obiło się
wam chyba kiedyś o uszy. Tak, tak, słyszeliście je z pewnością. Ale może
najpierw opowiecie swoją historię?
Trzej
wędrowcy stali bez ruchu i milczeli.
-
Ktoś inny na moim miejscu mógłby pomyśleć, że przyszliście tutaj w jakimś
podejrzanym celu - rzekł starzec. - Ja na szczęście wiem o was coś niecoś.
Szukacie śladów dwóch młodych hobbitów, jak mi się zdaje. Tak, właśnie
hobbitów. Nie wytrzeszczajcie oczu, jakbyście pierwszy raz w życiu słyszeli tę
nazwę. Znacie ją dobrze, tak jak i ja. Wiedzcie, że hobbici byli na tym miejscu
przedwczoraj i spotkali tu kogoś bardzo niespodzianie. czy ta wiadomość cieszy
was? Chcielibyście pewnie dowiedzieć się, dokąd ich zabrano. Możliwe, że na ten
temat miałbym coś do powiedzenia. Ale czemu stoimy wszyscy? Wasze zadanie wcale
nie jest już takie pilne, jak wam się zdawało. Usiądźmy i pogawędźmy spokojnie.
Odwrócił
się i odszedł parę kroków, gdzie pod ścianą sterczącą nad półką leżało kilka
głazów i odłamków skalnych. natychmiast, jakby z nich czar zdjęto, trzej
przyjaciele odetchnęli i poruszyli się swobodniej. Gimli znów sięgnął ręką do
trzonka topora, Aragorn dobył miecza, Legolas podniósł łuk.
Starzec nie zwracając na to uwagi
przysiadł na niskim, płaskim kamieniu. Szary płaszcz rozchylił się i teraz już
bez żadnych wątpliwości zobaczyli, że nieznajomy ma na sobie śnieżnobiałą
szatę.
-
Saruman! - krzyknął Gimli i rzucił się na niego z toporem w ręku.
-
Gadaj! Gdzie ukryłeś naszych przyjaciół? Coś z nimi zrobił? Gadaj albo ci tak
toporkiem kapelusz naznaczę, że nawet czary nie pomogą!
Lecz
starzec był zwinniejszy od krasnoluda. Zerwał się i jednym susem wskoczył na
szczyt skałki. Wyprostował się, jakby urósł nagle. Odrzucił szary łachman i
kaptur. Stanął w olśniewającej bieli. Podniósł laskę. Topór z głośnym szczękiem
wypadł z garści Gimlego na ziemię. Miecz zesztywniał w bezsilnej nagle ręce
Aragorna i rozbłysnął płomieniem. Legolas krzyknął i strzała z jego łuku wzbiła
się prosto w górę, a potem rozsypała się ognistymi skrami.
-
Mithrandir! - zawołał elf. - Mithrandir!
-
Mówiłem przecież, że to pomyślne spotkanie, Legolasie - odparł starzec.
Wszyscy
wpatrzyli się w niego. Włosy miał białe jak śnieg w słońcu. szata także oślepiała
bielą. Oczy pod wysokim czołem iskrzyły się jasne i przenikliwe jak płomienie
słońca. Jego ręka miała czarodziejską władzę. W rozterce między zdumieniem,
radością i trwogą nie znajdowali słów.
Wreszcie
ocknął się pierwszy Aragorn.
-
Gandalf! - rzekł. - Straciliśmy już nadzieję, a przecież wracasz do nas w
godzinie trudnej próby! Jakie łuski zaćmiły mi wzrok? Gandalf!
Gimli
nie rzekł nic, lecz padł na kolana i zasłonił dłonią oczy.
-
Gandalf! - powtórzył starzec, jakby wywołując z pamięci dawno nie słyszane
słowo. - Tak, tak brzmiało moje imię. Nazywałem się Gandalf.
Zszedł
ze skały i podniósłszy szary płaszcz okrył się nim znowu. Patrzącym wydało się,
że słońce nagle zaszło za chmury.
-
Tak, możecie mnie znowu nazywać Gandalfem - powiedział głosem dawnego ich
przewodnika i przyjaciela. - Wstań, mój zacny Gimli! Aniś ty zawinił, ani mnie
krzywda nie spotkała. Żaden z was, moi drodzy, nie ma broni, która by mogła
mnie zranić. Weselcie się, że znów jesteśmy razem. Odwrócił się wiatr. Sroga
burza nadciąga, ale wiatr się już odmienił.
Położył
rękę na głowie krasnoluda, a Gimli podniósł ku niemu oczy i roześmiał się
nagle.
-
Gandalf! - zawołał. - To ty chodzisz teraz w bieli?
-
Tak, jestem teraz biały - odparł Gandalf. - Jestem Sarumanem, można by rzec,
ale takim, jakim Saruman być powinien. Najpierw wszakże opowiedzcie mi o sobie.
Odkąd rozstałem się z wami, przeszedłem przez ogień i głęboką wodę. Zapomniałem
wiele z tego, co - jak mi się zdawało - wiedziałem; nauczyłem się za to wiele z
tego, co ongi zapomniałem. Widzę mnóstwo rzeczy dalekich, lecz nie dostrzegam
mnóstwa najbliższych. Mówcie mi o sobie!
-
Co chciałbyś usłyszeć? - spytał Aragorn. - Długo trzeba opowiadać o wszystkich
przygodach, które nas spotkały od chwili rozstania z tobą na moście. czy nie
mógłbyś przedtem powiedzieć nam, co się dzieje z hobbitami? Czyś ich odnalazł?
Czy są bezpieczni?
-
Nie, nie odnalazłem ich - odparł Gandalf. - Ciemno było nad dolinami Emyn Muil,
nic nie wiedziałem o ich niewoli, póki mi orzeł nie przyniósł o tym wieści.
-
Orzeł! - zawołał Legolas. - Widziałem orła wysoko i daleko na niebie przed
trzema dniami, nad Emyn Muil.
-
A tak - rzekł Gandalf. - Był to Gwaihir, Władca Wichrów, ten sam, który mnie
kiedyś wyzwolił z Orthanku. Wysłałem go nad Wielką Rzekę po wiadomości. Wzrok
ma bystry, lecz nie widzi wszystkiego, co dzieje się pod górami i pod drzewami.
Pewne rzeczy wypatrzył, inne sam dostrzegłem. Pierścień znalazł się poza
zasięgiem mojej pomocy, nikt też spośród drużyny, która ruszyła wspólnie z
Rivendell, nie może go już ochronić. Omal nie został ujawniony oczom
Nieprzyjaciela, ocalał jednak. Trochę się do tego przyczyniłem, bo znajdowałem
się podówczas na wysokiej górze i zmagałem się z Czarną Wieżą. Cień odstąpił.
Ale czułem się po tej walce straszliwie zmęczony. Długo wędrowałem osaczony
przez czarne myśli.
-
Wiesz zatem, co się dzieje z Frodem! - rzekł Gimli. - Jak mu się wiedzie?
-
Nie mogę wam na to pytanie odpowiedzieć. Ocalał z wielkiego niebezpieczeństwa,
lecz niejedno jeszcze czyha na jego drodze. Postanowił iść do Mordoru i ruszył
w tamtą stronę. Więcej nie dowiecie się ode mnie.
-
O ile nam wiadomo - rzekł Legolas - Sam poszedł razem z nim.
-
Doprawdy? - zakrzyknął Gandalf. Oczy mu rozbłysły, uśmiechnął się radośnie. -
Doprawdy? To nowina! Lecz nie niespodzianka. To dobrze! Bardzo dobrze! Kamień
zdjęliście mi z serca. Mówcie, co jeszcze wiecie! Usiądźcie przy mnie i
opowiedzcie całą historię wędrówki.
Przyjaciele
usiedli u jego stóp i Aragorn zaczął opowieść. Przez długi czas Gandalf nie
przerywał mu ani słowem, nie zadał ani jednego pytania. Ręce wsparł o kolana i
przymknął oczy. Kiedy wreszcie Aragorn opowiedział o śmierci Boromira i o jego
ostatniej podróży z biegiem Wielkiej Rzeki, starzec westchnął.
-
Aragornie, mój przyjacielu, nie rzekłeś wszystkiego, co wiesz albo czego się
domyślasz - powiedział cicho. - Biedny Boromir! Nie mogłem dostrzec, co się z
nim stało. Ciężka to była próba dla rycerza i władcy wśród ludzi. Galadriela
ostrzegała mnie, że grozi mu niebezpieczeństwo. Lecz wyszedł z próby mimo wszystko
zwycięsko. To mnie cieszy. Nie na próżno wzięliśmy z sobą na wyprawę młodych
hobbitów, dzięki nim Boromir zwyciężył. Ale ci dwaj nie tylko tę jedną rolę
mieli do spełnienia. Zawędrowali do Fangornu i przybycie ich poruszyło las tak,
jak czasem dwa małe kamyczki spadając mogą poruszyć lawinę. Nawet w tej chwili,
gdy my tu z sobą rozmawiamy, słyszę w oddali pierwsze grzmoty burzy. Lepiej
byłoby dla Sarumana, gdyby nie włóczył się poza swoją wieżą w chwili, gdy
zapora runie!
-
Pod jednym przynajmniej względem wcale się nie zmieniłeś - powiedział Aragorn.
- Mówisz zagadkami!
-
Co takiego? Zagadki? - odparł Gandalf. - Nie! Po prostu mówiłem głośno do
siebie. Prastary zwyczaj kazał zwracać się do najmądrzejszej osoby wśród
obecnych, bo długie wyjaśnienia, których by trzeba udzielać młodym, są nudne.
Roześmiał
się, ale teraz jego śmiech zdawał się ciepły i miły jak blask słońca.
-
Nie jestem już młody, nawet wedle rachunku mojego długowiecznego rodu -
powiedział Aragorn. - czy nie zechcesz wyjawić mi swoich myśli wyraźniej?
-
Cóż ci mam powiedzieć? - rzekł Gandalf i zamyślił się na chwilę. - Przedstawię
ci pokrótce i możliwie najjaśniej, jak w tej chwili wygląda moim zdaniem cała
sprawa. Nieprzyjaciel oczywiście od dawna już wie, że Pierścień jest w drodze i
że niesie go hobbit. Wie także, ilu nas wyruszyło z Rivendell i do jakich
należymy plemion. Lecz dotychczas nie odgadł jeszcze naszych zamierzeń.
Przypuszcza, że wszyscy zdążamy do Minas Tirith, ponieważ tak on sam by
postąpił na naszym miejscu. Rozumie, że byłby to dotkliwy cios dla jego potęgi.
Jest w strachu, bo sądzi, że lada chwila może pojawić się władca
rozporządzający czarem Pierścienia i wyda mu wojnę usiłując zrzucić go z tronu,
żeby zająć jego miejsce. Nie postała mu w głowie myśl, że my pragniemy go
strącić, ale wcale nie chcemy zastąpić go kimś innym. A w najczarniejszych
nawet snach nie zaświtało mu podejrzenie, że chcemy zniszczyć Pierścień. W tym,
jak łatwo dostrzeżesz, jest nasza szansa i cała nadzieja. Bo wyobrażając sobie,
że grozi mu wojna, sam ją rozpętał, przekonany, że nie ma czasu do stracenia.
Wszak ten, kto na wojnie pierwszy uderzy dostatecznie mocno, może już nie
potrzebować zadawać drugiego ciosu. Dlatego Nieprzyjaciel wysyła do boju swoje
z dawna przygotowane siły wcześniej, niż planował. Ale przechytrzył! Gdyby użył
wszystkich sił do obrony Mordoru i zamknął tym sposobem wstęp do swego kraju,
gdyby całej swej podstępnej sztuki użył do ścigania Pierścienia - wówczas nie
byłoby dla nas nadziei. I Pierścień, i powiernik Pierścienia wkrótce by wpadli
w jego ręce. Lecz on, zamiast pilnować własnego kraju, oko ma utkwione w
oddali, a przede wszystkim zwraca je na Minas Tirith. Lada dzień całą potęgą
spadnie na ten gród jak burza.
Już
wie, że jego wysłańcy, którzy mieli wciągnąć naszą drużynę w zasadzkę, ponieśli
klęskę. Nie znaleźli Pierścienia. Nie uprowadzili też żadnego hobbita jako
zakładnika. Gdyby tego dokonali, byłaby to dla nas klęska, nawet może
ostateczna zguba. Nie zatruwajmy jednak sobie serc myślą o próbach, którym w
Czarnej Wieży poddano by przyjaźń i wierność hobbitów, gdyby wpadli w niewolę.
jak dotąd Nieprzyjacielowi nie udało się urzeczywistnić swoich planów. Dzięki
Sarumanowi.
-
A więc Saruman nie jest zdrajcą? - spytał Gimli.
-
jest zdrajcą i to podwójnym - odparł Gandalf. - Czy to nie dziwne? Z wszystkich
przeciwności, na jakie się ostatnio natykaliśmy, zdrada Isengardu zdawała się
najbardziej złowróżbna. Saruman, nawet gdyby go oceniać jak zwykłego wodza i
władcę, zgromadził znaczną potęgę. Zagraża Rohanowi i uniemożliwia Rohirrimom
pójście na pomoc sąsiadom z Minas Tirith w momencie, gdy do ich stolicy zbliża
się niebezpieczeństwo od wschodu. Lecz broń zdrady zawsze jest obosieczna.
Saruman skrycie marzy o zdobyciu Pierścienia na własny użytek, a przynajmniej o
porwaniu hobbitów dla swoich nikczemnych celów. I tak się stało, że wysiłki obu
naszych wrogów dały tylko jeden nieoczekiwany wynik: Merry i Pippin w
zdumiewająco szybkim czasie znaleźli się w puszczy Fangornu, do której nigdy by
innym sposobem nie trafili!
Poza
tym zrodziły się w umyśle obu wrogów wątpliwości, zakłócające ich plany.
Jeźdźcy Rohanu postarali się, żeby ani jeden świadek bitwy nie wrócił do
Mordoru, lecz Czarny Władca wie, że w Emyn Muil wzięto do niewoli dwóch
hobbitów i że powleczono ich w stronę Isengardu wbrew woli jego służalców.
Niebezpieczeństwo grozi mu nie tylko ze strony Minas Tirith, lecz także od
Isengardu. Jeżeli Minas Tirith padnie, źle będzie z Sarumanem.
-
Szkoda tylko, że pomiędzy nimi dwoma są nasi przyjaciele - rzekł Gimli. - Gdyby
Isengardu nie dzielił od Mordoru żaden kraj, niechby się te dwie potęgi tłukły
z sobą. Moglibyśmy przyglądać się temu spokojnie i czekać.
-
Zwycięzca wyszedłby z walki silniejszy niż kiedykolwiek i wolny od wątpliwości
- odparł Gandalf. - Ale Isengard nie może toczyć wojny z Mordorem, jeżeli
Saruman nie zdobędzie przedtem Pierścienia. A już teraz nam wiadomo, że go
nigdy nie zdobędzie. On jednak nie wie jeszcze, co mu grozi. O wielu rzeczach
nie wie. Tak pilno było mu położyć rękę na zdobyczy, że zamiast czekać w domu,
wybrał się na spotkanie swoich wysłanników, chcąc też wyśledzić, czy wierni
spełniają jego rozkazy. Przybył za późno, bitwa skończyła się, zanim tu dotarł,
i nic już nie było do uratowania. Nie zostawał tutaj długo. Czytam w jego
myślach i znam jego rozterkę. W lesie Saruman źle się czuje. Przypuszcza, że
Rohirrimowie wycięli w pień i spalili po bitwie wszystko, nikogo i niczego nie
oszczędzając. Ale nie wie, czy orkowie uprowadzili z sobą jeńców. Nie wie też o
kłótni miedzy swoimi sługami a orkami z Mordoru. Nie wie również o Skrzydlatym
Wysłanniku.
-
Skrzydlaty Wysłannik! - zawołał Legolas. - Puściłem w niego strzałę z łuku
Galadrieli nad Sarn Gebir i strąciłem go z nieba. Bardzo nas przeraził. Co to
za nowe straszydło?
-
Nie dosięgniesz go żadną strzałą - odparł Gandalf. - Przeszyłeś tylko jego
wierzchowca. Dobrze zrobiłeś, lecz jeździec wkrótce otrzymał nowego. Był to
bowiem Nazgul, jeden z Dziewięciu, którzy teraz dosiadają skrzydlatych koni.
Niebawem groza tych skrzydeł padnie cieniem na ostatnie zastępy naszych
przyjaciół i przesłoni im słońce. Dotychczas wszakże nie pozwolono Skrzydlatym
przekroczyć Wielkiej Rzeki, toteż Saruman nie wie o nowej postaci, jaką
przybrały upiory Pierścienia. Wszystkie jego myśli skupiają się na Pierścieniu.
czy był wśród bitwy? czy go znaleziono? Co się stanie, jeśli zdobędzie go i
pozna jego moc Theoden, władca Riddermarchii? Tego niebezpieczeństwa
najbardziej się lęka, toteż pospieszył z powrotem do Isengardu, żeby podwoić
czy nawet potroić siły, które przygotowuje do napaści na Rohan. A tymczasem
inne niebezpieczeństwo grozi mu tuż, pod jego progiem, lecz Saruman go nie
widzi, zaprzątnięty swymi knowaniami. Zapomniał o Drzewcu.
-
Znowu mówisz do siebie - rzekł Aragorn z uśmiechem. - Nie znam żadnego Drzewca.
Zaczynam już rozumieć podwójną zdradę Sarumana, ale wciąż jeszcze nie pojmuję,
jaki pożytek wyniknął ze zjawienia się w lesie Fangornu dwóch hobbitów, prócz
tego, że nas to zmusiło do uciążliwego i daremnego pościgu.
-
Chwileczkę! - krzyknął Gimli. - Pozwól, że najpierw spytam o coś innego. Czy to
ciebie, Gandalfie, czy też Sarumana widzieliśmy wczorajszej nocy?
-
Mnie z pewnością nie widzieliście - odparł Gandalf. - A zatem trzeba się
domyślać, że był to Saruman. jesteśmy, jak się okazuje, tak podobni do siebie,
że muszę ci przebaczyć nawet tój zamach na mój kapelusz.
-
Nie mówmy już o tym! - rzekł Gimli. - Cieszę się, że wówczas, w nocy, to nie
byłeś ty.
Gandalf
roześmiał się znowu.
-
Tak, mój zacny krasnoludzie - powiedział - wielka to pociecha przekonać się, że
nie we wszystkim się omyliliśmy. Wiem o tym aż nadto dobrze. Oczywiście, ani
przez chwilę nie miałem ci za złe nieżyczliwego powitania. Jakżebym mógł się
gniewać, skoro sam tyle razy powtarzałem przyjaciołom, żeby nawet własnym rękom
nie ufali, kiedy mają do czynienia z Nieprzyjacielem. Nie martw się, Gimli,
synu Gloina! Może kiedyś ujrzysz nas obu razem i wówczas odróżnisz mnie od
Sarumana.
-
Ale co się dzieje z hobbitami? - wpadł mu w słowa Legolas. - Przewędrowaliśmy
kawał świata szukając ich, a ty, Gandalfie, wiesz, jak się zdaje, gdzie
przebywają Merry i Pippin. Powiedz wreszcie!
-
Są wśród entów, z Drzewcem - odparł Gandalf.
-
Wśród entów! - wykrzyknął Aragorn. - A więc prawdę mówią stare baśnie o
mieszkańcach leśnych ostępów, olbrzymich pasterzach drzew! Czy entowie po dziś
dzień żyją na świecie? Myślałem, że to wspomnienia z dawnych dni, a może tylko
legenda Rohanu.
-
Legenda Rohanu! - zawołał Legolas. - Jakże! Przecież każdy elf w Dzikich
Krajach zna pieśni o starych onodrimach i odwiecznym ich kłopocie. Lecz nawet
wśród elfów żyją oni jedynie we wspomnieniu. Poczułbym się znów
młodzieniaszkiem, gdybym spotkał onodrima chodzącego po ziemi. Drzewiec to
nazwa Fangornu przetłumaczona na Wspólną Mowę, a ty, Gandalfie, mówisz jakby
nie o tej puszczy, ale o jakiejś osobie. Któż to taki?
-
Nie, to za trudne pytanie! - odparł Gandalf. - Wiem o nim bardzo mało, ale
nawet ta znikoma cząstka jego pradawnej i rozwlekłej historii wymagałaby tak
długiej opowieści, że nie ma na nią dzisiaj czasu. Drzewiec to Fangorn, opiekun
tej puszczy, najstarszy nie tylko z entów, ale z wszystkich istot chodzących
jeszcze pod słońcem Śródziemia. Mam nadzieję, Legolasie, że się z nim kiedyś
spotkasz. Merry i Pippin mieli szczęście, natknęli się na niego tutaj, na tym
właśnie miejscu. Było to przed dwoma dniami. Drzewiec zabrał ich obu do swojej
siedziby, leżącej u korzeni gór. Często przychodzi na tę skałkę, zwłaszcza gdy
nurtuje go jakiś niepokój albo gdy zaalarmują go wieści z szerokiego świata.
Widziałem cztery dni temu, jak przechadzał się wśród drzew; pewnie zauważył
mnie nawzajem, bo przystanął; nie zagadałem jednak do niego, bo uginałem się
pod brzemieniem ciężkich myśli i byłem bardzo wyczerpany po walce z Okiem
Mordoru. On też nie zawołał mnie po imieniu.
-
Może on też wziął cię za Sarumana - powiedział Gimli. - Mówisz o nim jak o
przyjacielu, a ja myślałem, że Fangorn jest groźny.
-
Groźny! - wykrzyknął Gandalf. - ja także jestem groźny, nawet bardzo. Z nikim
groźniejszym ode mnie nigdy się nie spotkacie, chyba że staniecie przed
obliczem Czarnego Władcy. Aragorn jest groźny i Legolas jest groźny. Otoczony
jesteś niebezpiecznymi istotami, Gimli, synu Gloina, a sam również na swój
sposób jesteś groźny. Las Fangorn z pewnością jest niebezpieczny, tym bardziej
dla tych, którzy wymachują zbyt pochopnie toporkiem. Sam Drzewiec też jest
groźny, ale zarazem mądry i łagodny. Dziś wszakże jego powolny, z dawna
wzbierający gniew kipi i przelewa się przez brzegi, wypełniając cały las.
Przybycie hobbitów i wieści przez nich przyniesione stały się kroplą, która
przepełniła miarę, wkrótce fala tego gniewu popłynie jak rzeka; lecz nurt jej
skieruje się przeciw Sarumanowi i siekierom Isengardu. Lada chwila zdarzy się
coś, czego nie widziano w Śródziemiu od dawnych dni: entowie zbudzą się i
przekonają, że mają dość jeszcze w sobie siły.
-
Cóż zatem zrobią? - spytał Legolas ze zdumieniem.
-
Nie wiem - odparł Gandalf. - Myślę, że oni sami tego również nie wiedzą.
Chciałbym zgadnąć.
I
Czarodziej umilkł pochylając w zamyśleniu głowę.
Przyjaciele patrzyli na niego.
Spomiędzy płynących po niebie chmur promień słońca padł prosto na jego ręce,
spoczywające na kolanach i odwrócone dłońmi do góry; wydawało się, że pełne są
światła, jak miska po wręby napełniona wodą. Wreszcie podniósł wzrok i spojrzał
ku słońcu.
-
Południe blisko - rzekł. - Wkrótce musimy wyruszyć.
-
Czy pójdziemy na poszukiwanie hobbitów i Drzewca? - spytał Aragorn.
-
Nie - odparł Gandalf. - Nie tam wiedzie nasza droga. Przemawiałem słowami
nadziei. Lecz tylko nadziei. A nadzieja to jeszcze nie zwycięstwo. Wojna wisi
nad nami i nad wszystkimi naszymi przyjaciółmi. Jedynie użycie Pierścienia
dałoby nam pewność zwycięstwa. Przytłacza mnie troska i lęk, bo wiele trzeba
będzie zniszczyć, a może też wszystko utracić. Jestem Gandalf, Gandalf Biały,
lecz Czarny jest jeszcze potężniejszy ode mnie.
Wstał
i osłaniając oczy popatrzył na wschód, jak gdyby widział w oddali coś, czego
żaden z jego towarzyszy nie mógł dostrzec. Potrząsnął głową.
-
Nie! - rzekł z cicha. - Znalazł się już poza naszym zasięgiem. Z tego
przynajmniej powinniśmy być radzi. Nie najdzie nas już pokusa, by użyć
Pierścienia. Pójdziemy stawić czoło niebezpieczeństwu, a choć jest ono wielkie,
możemy się pocieszać, że gorsze, śmiertelne niebezpieczeństwo odsunęło się od
nas.
Odwrócił
głowę.
-
Nie żałuj wyboru, którego dokonałeś w dolinie Emyn Muil, Aragornie, synu
Arathorna! - powiedział. - Nie nazywaj też tego pościgu daremnym. Wśród
rozterki wybierałeś drogę, która wydała ci się słuszna. Dobrze zrobiłeś i
wysiłek twój został uwieńczony powodzeniem. Bo dzięki temu spotkaliśmy się w
porę, inaczej zaś mogło się to stać poniewczasie. Lecz teraz obowiązek wobec
hobbitów jest już wypełniony. Dałeś słowo Eomerowi, ono wytycza kierunek twojej
dalszej drogi. Pójdziesz do Edoras, odwiedzisz Theodena w jego Złotym Dworze.
Tam bowiem jesteś potrzebny. Anduril musi błysnąć światłem w bitwie, na którą z
dawna czeka. W Rohanie toczy się wojna, a gorsze jeszcze od wojny zło osaczyło
Theodena.
-
A więc nie zobaczymy naszych młodych, wesołych hobbitów? - spytał Legolas.
-
tego nie powiedziałem - odparł Gandlaf. - Kto wie? Miejcie trochę cierpliwości.
Idźcie, gdzie was wzywa obowiązek, i zachowajcie nadzieję. W drogę, do Edoras!
Ja też tam się wybieram.
-
Daleka to droga dla pieszych, ciężka zarówno dla młodych, jak dla starych -
rzekł Aragorn. - Obawiam się, że bitwa będzie skończona, zanim dotrę na plac
boju.
-
Zobaczymy, zobaczymy - powiedział Gandalf. - Czy zechcesz wędrować razem ze
mną?
-
Możemy razem wyruszyć - odparł Aragorn -
lecz nie wątpię, że mnie wyprzedzisz, jesli taka będzie twoja wola! -
Wstał i przez długą chwilę wpatrywał się w Gandalfa. Stali tak twarzą w twarz,
a Legolas i Gimli w milczeniu przyglądali się tej scenie. Okryty szarym
płaszczem Aragorn, syn Arathorna, wysoki, poważny niczym kamienny posąg, z ręką
na głowicy miecza, wyglądał jak król, który z mgieł morza wstąpił na brzeg
pośledniejszego ludzkiego plemienia. Naprzeciw niego starzec w bieli świecącej
teraz tak, jakby ją od wnętrza prześwietlał blask, zgarbiony i sędziwy, a
przecież władający siłą potężniejszą niż władza królów.
-
Czy prawdę rzekłem, Gandalfie, że możesz znaleźć się wszędzie, gdzie zechcesz,
prędzej niż ja? - spytał wreszcie Aragorn. - A powiem ci więcej: tyś jest
naszym wodzem i chorążym. Czarny Władca ma Dziewięciu. My - tylko jednego, lecz
możniejszego od nich: Białego Jeźdźca. Przeszedł on przez płomienie otchłani i
nieprzyjaciele muszą drżeć przed nim. Pójdziemy, dokądkolwiek nas poprowadzi.
-
Tak, wszyscy pójdziemy za tobą - rzekł Legolas. - lecz przedtem, Gandalfie,
zdjąłbyś mi kamień z serca, gdybyś opowiedział, co stało się z tobą w Morii.
czy zechcesz nam to powiedzieć? Czy zechcesz przynajmniej wyznać przyjaciołom,
jakim sposobem zostałeś wyzwolony?
-
Zbyt już długo tutaj zabawiłem - odparł Gandalf. - czas nagli. lecz nawet
gdybyśmy mieli cały rok na rozmowę, nie powiedziałbym wam wszystkiego.
-
Powiedz tyle, ile chcesz i na ile pozwoli czas! - odezwał się Gimli. - Proszę
cię, Gandalfie, powiedz, jak rozprawiłeś się z Balrogiem?
-
Nie wymawiaj jego imienia! - zawołał Gandalf i na moment cień bólu przesłonił
mu twarz. Milczał i zdawał się stary jak sama śmierć. - Długo, długo spadałem w
dół - powiedział wreszcie, a mówił z wolna, jakby z wysiłkiem odnajdywał w
pamięci przeszłość. - Długo spadałem, on zaś spadał wraz ze mną. jego płomień
owiewał mnie, przepalał. Potem obaj zanurzyliśmy się w głęboką wodę i otoczyły
nas ciemności. Woda była zimna jak nurt śmierci, zmroziła niemal moje serce.
- Głęboka jest otchłań, nad którą wznosi się
most Durina, i nikt jej nie zmierzył - powiedział Gimli.
-
A jednak otchłań ma dno, gdzie nie sięga ani światło, ani wiedza - rzekł
Gandalf. - Tam się znalazłem, u kamiennych podstaw ziemi. On był wciąż ze mną.
jego ogień zgasł, lecz on sam przemienił się w oślizłą poczwarę, silniejszą niż
wąż dusiciel.
Walczyliśmy
z sobą tam, w podziemiu życia, gdzie nie liczy czasu. On wciąż mnie trzymał w
uścisku, a ja wciąż odpychałem go, aż w końcu uciekł w tunel ciemności. Tych
korytarzy nie budowało plemię Durinowe, wiedz o tym, Gimli, synu Gloina.
Głęboko, głęboko pod najgłębszymi pieczarami krasnoludów drążą ziemię
bezimienne stwory. nawet Saruman ich nie zna. Starsze są niż on. Ja tamtędy
przeszedłem, lecz nie chcę zaćmiewać światła dnia ich opisem. na dnie rozpaczy
mój wróg był mi jedyną nadzieją, za nim więc biegłem chwyciwszy się jego stóp.
Tak wywiódł mnie w końcu z powrotem tajemnymi ścieżkami Khazad-dumu, bo on znał
je wszystkie aż nazbyt dobrze. Wspinaliśmy się wciąż pod górę i dotarliśmy do
Nieskończonych Schodów.
-
Od dawna ślad ich zaginął - rzekł Gimli. - Wielu twierdziło, że nigdy ich nie
zbudowano, że nigdy ich nie zbudowano, że istnieją jedynie w legendzie, inni
zaś powiadali, że były, ale zostały zniszczone.
-
Zbudowano je i nie są zniszczone - odparł Gandalf. - Wznoszą się od najniższych
lochów aż po najwyższy szczyt, prowadzą ślimakiem, wielu tysiącami
nieprzerwanych stopni, na Wieżę Durina, wyrzeźbioną w żywej skale Zirak-zigila,
na ośnieżonym wierzchołku Srebrnej Góry.
Tam,
w ścianie Kelebdila jest okno, a przed nim wąska półka, zawieszone w powietrzu
orle gniazdo górujące nad morzem mgieł. Na szczycie słońce świeciło jaskrawym
blaskiem, niżej jednak chmury przesłaniały świat. Skoczył przez to okno, ja za
nim, ale w tejże chwili on znowu stanął w ogniu. Nie mieliśmy tam świadka,
gdyby nie to, przez wieki śpiewano by pieśni o tej bitwie na szczycie. - Nagle
Gandalf roześmiał się. - Cóż jednak opowiadałaby pieśń? Kto widziałby nas z
daleka, pomyślałby, że nad wierzchołkiem góry rozszalała się burza. Słyszałby
grzmoty, widziałby błyskawice rozszczepiające się na Kelebdilu i odskakujące od
skały we wstęgach płomieni. Czyż to nie dosyć? Otoczyły nas kłęby dymu, obłoki
gorącej pary. Siekło nas gęstym gradem. Strąciłem przeciwnika, on zaś spadając
z wysokości rozwalił w gruzy całe zbocze. Wówczas ogarnęła mnie ciemność,
straciłem świadomość i rachunek czasu i błąkałem się długo drogami, o których
wolę nie mówić.
Nagi
zostałem przywrócony światu na krótki tylko czas, póki nie dopełnię swego
zadania. Nagi leżałem na szczycie Kelebdila. Wieża rozpadła się za mną w proch,
okno zniknęło. Osmalone od ognia i pokruszone skały zawaliły przejście schodów.
Byłem sam, zapomniany, bez ratunku porzucony na kamiennym wierzchołku świata.
Patrzałem w niebo, po którym przesuwały się gwiazdy, a każdy dzień trwał tutaj
wieki. Z dołu dochodził mnie stłumiony głos wszystkich krajów ziemi: wiosennych
przebudzeń i śmierci, pieśni i płaczu, a także wiekuisty jęk obciążonych nad
miarę kamieni. Aż wreszcie odnalazł mnie po raz drugi Gwaihir, Władca Wichrów,
i znów zdjął mnie z wyżyn, by ponieść w świat.
-
Widać sądzone mi być zawsze twoim brzemieniem, przyjacielu, który zjawiasz się
w najgorszej godzinie! - rzekłem.
-
Wtedy byłeś brzemieniem - odparł - lecz nie dziś. Stałeś się lekki jak pióro
łabędzie w moich szponach. Słońce przez ciebie prześwieca. Doprawdy, nie sądzę,
abym ci był potrzebny. Gdybym cię upuścił, pofrunąłbyś z wiatrem.
-
Lepiej mnie nie upuszczaj! - szepnąłem przerażony, bo już we mnie wstępowało
nowe życie. - nieś mnie do Lothlorien.
-
Tak właśnie rozkazała mi pani Galadriela, ona to bowiem przysłała mnie po
ciebie - odparł.
Tym
sposobem przybyłem do Karas Galaghon, lecz już po waszym odejściu. Zagojono tam
moje rany i odziano w biel. Dawałem rady i słuchałem rad. Potem wędrowałem
dziwnymi drogami aż do tej puszczy. Każdemu z was przynoszę z Lothlorien
wieści. Aragornowi kazano mi powtórzyć takie oto słowa:
Gdzież to Dunedainowie, o, Elessarze?
Któż twoim krewnym w wędrówkę iść
każe?
To, co zgubione, już z mgły się
wyłania,
Z północy jedzie już szara Kompania.
Dla ciebie mroczna ścieżyna,
sąsiedzie;
Trup strzeże drogi, co ku morzu
wiedzie.
A
Legolasowi poleciła Galadriela rzec tak:
O, Legolasie, dobrze żyłeś w lesie
W ciągłej radości. Teraz morza strzeż
się!
Gdy krzyk usłyszysz mewy o wieczorze,
Serce twe nigdy nie spocznie już w
borze!
Gandalf
umilkł i przymknął oczy.
-
A więc dla mnie nie przyniosłeś nic od niej? - rzekł Gimli spuszczając głowę.
-
Zagadkowe są jej słowa - powiedział Legolas. - Niewiele z nich odgadnąć mogą
ci, dla których są przeznaczone.
-
Mała to dla mnie pociecha - rzekł Gimli.
-
Jakże? - odparł Legolas. - Czy chciałbyś, żeby otwarcie mówiła o twojej
śmierci?
-
Tak, jeśliby nic innego nie miała do powiedzenia.
-
O co wam chodzi? - odezwał się Gandalf odmykając oczy. - Zdaje mi się, że
rozumiem, co chciała przez to rzec. Wybacz, Gimli! Rozważałem na nowo słowa
Galadrieli. Ale mam jeszcze coś dla ciebie i nie jest to ani zagadka, ani
smutna przepowiednia.
"Gimlego,
syna Gloina - mówiła - pozdrów ode mnie. Wszędzie, gdziekolwiek jest, moje
myśli biegną za nim. Niech jednak pamięta zawsze uważnie obejrzeć drzewo, zanim
na nie podniesie swój toporek".
-
W szczęśliwą godzinę powróciłeś do nas, Gandalfie! - wykrzyknął krasnolud
skacząc i podśpiewując głośno w swoim dziwnym krasnoludzkim języku. - Dalejże!
dalej! - wołał wymachując toporkiem. - Skoro głowa Gandalfa jest święta i
nietykalna, poszukajmy innej, którą by mi wolno było rozłupać.
-
Niedaleko trzeba będzie szukać - rzekł Gandalf wstając. - W drogę! Za długo
święcimy to przyjacielskie spotkanie. Nie wolno już więcej tracić ani chwili.
Owinął
się w łachmany starego płaszcza i ruszył pierwszy. Za nim trzej przyjaciele
zbiegli z wysokiej półki, a potem spiesznym krokiem poszli przez las w dół, ku
brzegom Rzeki Entów. Nie rozmawiali z sobą, póki nie stanęli w trawie na skraju
Fangornu. Koni nie było nigdzie ani śladu.
-
A więc nie wróciły! - rzekł Legolas. - Ciężki nas czeka marsz.
-
Nie pójdę pieszo. Czas nagli - odparł Gandalf. Podniósł głowę i gwizdnął
przeciągle, a tak czysto i donośnie, że trzej towarzysze zdumieli się słysząc
tę młodzieńczą nutę z ust siwobrodego starca. Po trzykroć powtórzył gwizd, aż
od stepów doleciało wraz ze wschodnim wiatrem nikłe jeszcze w oddali rżenie
konia. Czekali w podziwie. Wkrótce usłyszeli tętent kopyt, zrazu tak stłumiony
jak lekkie drganie ziemi, dosłyszalne jedynie dla uszu Aragorna, gdy je
przytykał do trawy, potem coraz głośniejsze, wyraźniejsze, a szybkie w rytmie.
-
Koni jest kilka - rzekł Aragorn.
-
Pewnie! - odparł Gandalf. - Za wielu nas na jednego.
-
Trzy! - rzekł Legolas wpatrując się w step. - Spójrzcie, jak mkną z wichrem,
Hasufel, a przy nim mój przyjaciel Arod. Ale na przedzie cwałuje inny jeszcze
koń, ogromny. Nie spotkałem jeszcze w życiu takiego rumaka.
-
I nie zobaczysz drugiego - powiedział Gandalf. - To Gryf. Przywódca Mearasów,
książąt wśród koni. Nawet Theoden, król Rohanu, nigdy lepszego rumaka nie
widział. Błyszczy jak srebro, a mknie gładko jak żywy strumień. Po mnie
przybywa, to wierzchowiec Białego Jeźdźca. Z nim razem ruszę na wojnę.
Nim
Czarodziej skończył te słowa, ogromny rumak już zaczął wspinać się ku nim po
stoku wzgórza. Sierść migotała srebrem, grzywa powiewała w pędzie. Dwa inne
konie szły jego śladem. Na widok Gandalfa Gryf zwolnił kroku i zarżał głośno.
Lekkim truchtem podbiegł i schylając dumną głowę przylgnął nozdrzami do szyi
starca. Gandalf pogłaskał go.
-
Daleko stąd do Rivendell, przyjacielu! - rzekł. - Mądrze jednak zrobiłeś, żeś
się pospieszył. A teraz już razem ruszymy dalej w ten świat i nie rozstaniemy
się więcej!
Zaraz
też zbliżyły się dwa pozostałe konie i przystanęły, jakby czekając na rozkazy.
-
Udamy się co prędzej do Meduseld, na dwór waszego władcy Theodena - zwrócił się
do nich Gandalf z powagą. Konie skinęły głowami. - Nie ma czasu do stracenia,
więc, jeśli się zgadzacie, ruszymy natychmiast. prosimy was o pośpiech. Hasufel
poniesie Aragorna, Arod zaś - Legolasa. Gimlego wezmę przed siebie, Gryf zechce
łaskawie dźwigać nas obu. Teraz tylko napijemy się wody przed drogą.
-
Zaczynam rozumieć tajemnicę wczorajszej nocy - rzekł Legolas skacząc lekko na
grzbiet Aroda. - Nie wiem, czy konie nasze zbiegły w popłochu, czy nie, ale to
pewne, że spotkały Gryfa, swego przywódcę, i powitały go radośnie. Czy
wiedziałeś, że on jest w pobliżu, Gandalfie?
-
Tak, wiedziałem - odparł Czarodziej. - Przyzywałem go myślą i prosiłem o
pośpiech. Wczoraj bowiem był jeszcze daleko stąd, na południu. Oby mnie tam jak
najprędzej zaniósł znowu!
Powiedział
coś do wierzchowca i Gryf ruszył z miejsca galopem, lecz miarkując krok wedle
możliwości swoich dwóch towarzyszy. W pewnej chwili skręcił nagle i wybierając
miejsce, gdzie brzegi były niższe, przeszedł w bród rzekę, potem zaś
poprowadził kawalkadę na południe, krajem płaskim, bezdrzewnym i otwartym. Jak
okiem sięgnąć trawa szarą falą kołysała się na wietrze. Żaden ślad nie znaczył
drogi ani szlaku, lecz Gryf nie błądził i nie wahał się ani sekundy.
-
Kierujemy się na przełaj prosto ku dworowi Theodena u podnóży Białych Gór -
rzekł Gandalf. - W ten sposób najszybciej tam staniemy. Grunt jest pewniejszy
we Wschodnim Emnecie, kędy wiedzie główny północny szlak przecinający rzekę,
ale Gryf zna drogę przez wszystkie moczary i zapadliska.
Mknęli
tak długie godziny wśród łąk i rzecznych zalewów. W wielu miejscach trawa rosła
tak bujnie, że sięgała jeźdźcom nad kolana, a wierzchowce zdawały się płynąć w
szarozielonym morzu. Natykali się czasem na ukryte w zieleni stawy, na rozległe
łany trzcin szumiących nad zdradzieckimi bagnami, lecz Gryf znajdował wszędzie
bezpieczną ścieżkę, a dwa konie szły za nim trop w trop. Z wolna słońce chyliło
się na niebie ku zachodowi. Przez chwilę jeźdźcy widzieli je w wielkiej dali
nad rozległym stepem jak czerwony płomień zapadający w trawę. Tuż nad
widnokręgiem zbocza gór zapaliły się czerwienią. Dymy wzbiły się od ziemi
przesłaniając tarczę słoneczną krwawą łuną , jakby zachodząc za krawędź ziemi,
słońce podpaliło stepową trawę.
-
Tam jest Brama Rohanu - rzekł Gandalf. - Niemal dokładnie na zachód od nas. Za
nią leży Isengard.
-
Widzę ogromne dymy - powiedział Legolas. - Co to może oznaczać?
-
Bitwę i wojnę! - odparł Gandalf. - Naprzód!
Rozdział 6
Król
ze Złotego Dworu
C |
wałowali,
a tymczasem słońce zaszło, zmrok zapadł z wolna i nadciągnęła noc. Kiedy się
wreszcie zatrzymali i zeskoczyli z siodeł, nawet Aragorn ciało miał odrętwiałe
i był znużony. Gandalf jednak ledwie przez parę godzin pozwolił im odpoczywać.
Gimli i Legolas usnęli, Aragorn leżał wyciągnięty na wznak, lecz Gandalf stał,
oparty na lasce, i wpatrywał się w ciemności, to na wschód, to na zachód. Cisza
panowała dokoła, nie pokazała się i nie odezwała żadna żywa dusza. Kiedy
wędrowcy wstali znowu, chmury długimi pasmami przekreślały niebo sunąc z
chłodnym podmuchem wiatru. Przy zimnej poświacie księżyca mknęli dalej równie
szybko jak w blasku dnia.
Godziny płynęły, a jeźdźcy pędzili
wciąż naprzód. Gimli zdrzemnął się i byłby spadł z konia, gdyby Gandalf nie
chwycił go w porę i nie potrząsnął. Dwa konie mimo zmęczenia ambitnie
dotrzymywały kroku niezmordowanemu przywódcy, który pomykał przed nimi jak
ledwie dostrzegalny szary cień. Tak przebyli wiele mil. Wreszcie księżyc skrył
się na zachodzie w chmurach.
Dmuchnęło przejmującym chłodem.
Powoli ciemność na wschodzie bladła przybierając zimną, szarą barwę. czerwone
słupy blasku wystrzeliły zza czarnych ścian odległych wzgórz Emyn Muil. Świt
wstawał jasny, pogodny, wiatr dmuchał w poprzek ich ścieżki, trawy chyliły się
z szelestem. nagle Gryf stanął i zarżał. Gandalf wyciągnął rękę.
-
Patrzcie! - zawołał. Wędrowcy podnieśli zmęczone oczy. Przed nimi piętrzyły się
Góry Południa, ubielone szczyty, poznaczone czarnymi smugami. Zieleń łąk
sięgała wzgórz, które skupiły się u stóp gór, a potem rozbiegała się w mnóstwo
dolin, jeszcze w tej chwili zamglonych i mrocznych, nie tkniętych światłem
brzasku, wciskających się kręto między wzgórza. Tuż przed wędrowcami najszersza
z nich otwierała się jak wydłużona zatoka wśród gór. W głębi majaczył zwalisty
masyw górski, nad którym wystrzelał jeden tylko wysoki szczyt. W wylocie tej
zatoki jakby na warcie sterczał samotny pagórek. U jego stóp wił się srebrną
nitką potok spływający doliną; grzbiet pagórka łowił już złoty blask dalekiego
jeszcze słońca.
-
Mów, Legolasie - rzekł Gandalf. - Mów, co widzisz przed nami.
Legolas
osłonił oczy od poziomych promieni wschodu.
-
Widzę biały potok spływający ze śnieżnych pól - powiedział. - Tam gdzie wychyla
się z cieni doliny, od wschodniej strony zielenieje pagórek. Otacza go fosa i
najeżony cierniem żywopłot. Wewnątrz ogrodzenia widzę dachy domów, a pośrodku,
na zielonej terasie, dumny, wysoki, ogromny dwór, siedzibę ludzi. Jeśli mnie
wzrok nie myli, ten dwór kryty jest złotem. Blask od niego bije szeroko w krąg.
Złote są także słupy u jego bram. Czuwają tam ludzie w błyszczących zbrojach,
lecz wszyscy inni śpią jeszcze.
-
Dziedziniec wokół dworu zwie się Edoras - rzekł Gandalf - z Złoty Dwór to
Meduseld. Mieszka w nim Theoden, syn Thengla, król Rohanu. Przybywamy wraz ze
świtem. Droga teraz przed nami prosta i widna. Musimy jednak posuwać się
ostrożnie, bo w tych stronach trwa wojna, a Rohirrimowie, hodowcy i mistrzowie
koni, nie śpią wbrew pozorom. Radzę, niech żaden z was nie dobywa oręża ani nie
odzywa się wyniośle, póki nie staniemy przed tronem Theodena.
Ranek
świecił już jasno i ptaki śpiewały, gdy zajechali nad potok. Bystrym nurtem
toczył się na równinę, a opłynąwszy pagórek skręcał szerokim łukiem i przecinał
drogę wędrowcom, kierując się ku wschodowi, żeby gdzieś w oddali zasilić Rzekę
Entów, duszącą się wśród trzcin i sitowia na moczarach. Kraj zielenił się
dokoła, na wilgotnych łąkach i trawiastych brzegach potoku gęsto rosły wierzby.
Tu, na południu, końce wierzbowych gałązek już zabarwiały się czerwienią w
przeczuciu bliskiej wiosny. Przez potok prowadził bród łącząc niskie brzegi
stratowane końskimi kopytami. Jeźdźcy przeprawili się i na drugim brzegu
trafili na szeroką wyżłobioną drogę, która wiodła pod górę.
U stóp obronnego wzgórza droga
biegła w cieniu wyniosłych zielonych kopców. Ich zachodnie stoki zdawały się
oprószone śniegiem, tak gęsto kwitły na nich niezliczone drobne, podobne do
gwiazdeczek kwiaty.
-
Spójrzcie! - powiedział Gandalf. - Jak piękne są jasne oczy tych kwiatów wśród
trawy. Nazwano je niezapominki, simbelmyne w języku tutejszych ludzi, bo kwitną
przez cały rok na miejscu, gdzie spoczywają zmarli. Wiedzcie, że znaleźliśmy
się wśród kurhanów, w których śpią przodkowie Theodena.
-
Siedem kopców po lewej i dziewięć z prawej strony - rzekł Aragorn. - Wiele
pokoleń ludzkich przeminęło, odkąd zbudowano Złoty Dwór.
-
Pięćset razy czerwone liście opadły z drzew w mojej ojczystej Mrocznej Puszczy
od tamtych dni - powiedział Legolas - lecz nam ten czas zdaje się jedną
chwilką.
-
Ale dla Rohirrimów to okres tak długi - rzekł Aragorn - że po dniach budowy
zostały tylko wspomnienia w pieśni, a lata poprzednie giną we mgle przeszłości.
Dziś ten kraj nazywają swoją ojczyzną, ziemią rodzinną, a mową też różnią się
już bardzo od swoich pobratymców z północy.
I
zaczął nucić jakąś pieśń w języku nie znanym elfowi i krasnoludowi. Słuchali go
jednak chętnie, bo melodia była piękna.
-
Domyślam się, że to język Rohirrimów - rzekł Legolas - bo przypomina ten kraj,
gdzieniegdzie bujny i rozkołysany, a gdzieniegdzie surowy i poważny jak góry.
Nie mogę jednak zgadnąć, co mówi ta pieśń, czuję tylko, że nabrzmiała jest od
smutku śmiertelnych ludzi.
-
Przetłumaczę ją na Wspólną Mowę - odparł Aragorn - jak zdołam najwierniej.
Gdzież teraz jeździec i koń?
Gdzież róg, co graniem wiódł w pole?
Gdzież jest kolczuga i hełm
I włos rozwiany na czole?
O, gdzie jest harfa i dłoń,
Gdzie ogień złotoczerwony,
Gdzie jest czas wiosny i żniw,
Gdzie zboża dojrzałe i plony?
Wszystko minęło jak deszcz,
Jak w polu wiatr porywisty,
Na zachód odeszły dni
Za góry mroczne i mgliste...
Któż będzie zbierał dym
Martwego lasu, co zgorzał,
Lub patrzał na przepływ lat,
Co przybywają od morza?
Ułożył
tę pieśń przed wiekami zapomniany poeta Rohanu, wspominając, jak smukły i
piękny był Eorl Młody, gdy przybył tu z północy. Jego wierzchowiec miał
skrzydła u nóg, a nazywał się Felarof, ojciec koni. Po dziś dzień śpiewają o
tym ludzie wieczorami.
Tak mówił im Aragorn, a tymczasem
wyjechali spomiędzy milczących kurhanów. Droga zwinięta na kształt ślimaka
prowadziła teraz po zielonym zboczu na wzgórze, aż wreszcie stanęli przed
szeroką, wystawioną na wiatr od stepów bramą Edorasu. Zaraz też obskoczyli ich
ludzie w błyszczących zbrojach i włóczniami zagrodzili wjazd.
-
Stójcie, nieznani cudzoziemcy! - krzyknęli w języku Rohanu; po czym zaczęli się
dopytywać o imiona i cel podróży. W oczach ich można było wyczytać podziw, lecz
niezbyt przyjazny. Szczególnie na Gandalfa spoglądali podejrzliwie.
-
Rozumiem waszą mowę - powiedział w tym samym języku Gandalf. - Ale mało kto ją
zna wśród obcoplemieńców. Jeśli pragniecie odpowiedzi, dlaczego nie używacie
Wspólnej Mowy, jak jest w zwyczaju na całym zachodzie?
-
Król Theoden rozkazał nie otwierać bram nikomu, kto nie zna naszego języka i
nie ejst nam przyjacielem - odparł jeden z wartowników. - Niechętnie witamy w
tych dniach wojny gości spoza własnego plemienia, chyba że przybywają z
Mundburga, z Gondoru. Kim jesteście, że tak beztrosko podróżujecie przez step w
dziwacznych strojach, na wierzchowcach podobnych do naszych koni? Od dawna
trzymamy tu straż i wypatrzyliśmy was z daleka. Nigdy jeszcze nie widziano tu
jeźdźców tak niezwykłych ani konia wspanialszego niż ten, którego dosiadasz.
Jeżeli oczu nam nie omamił jakiś czar, jest to jeden z Mearasów. Możeś ty
czarodziej, szpieg Sarumana albo widmo przez niego nasłane? Mów, a żywo!
-
Nie jesteśmy widmami - odezwał się Aragorn - i oczy was nie mylą. To są konie z
waszych stadnin, pewnie je poznałeś, nim jeszcze zacząłeś nas wypytywać.
Złodziej wszakże nie wracałby z koniem do stajni właściciela. Oto Hasufel i
Arod, wierzchowce, których użyczył nam ledwie przed dwoma dniami Eomer, Trzeci
Marszałek Rohanu. Odprowadzamy je tak, jak przyrzekliśmy. Czy Eomer nie wrócił
z wyprawy i nie zapowiedział naszego przybycia?
Wartownik
zmieszał się wyraźnie.
-
Nic wam o Eomerze powiedzieć nie mogę - rzekł. - Jeżeli prawdę mówicie, król z
pewnością będzie coś o tym wiedział. Może wasze przybycie nie jest całkiem
nieoczekiwane. Przed dwoma dniami wieczorem Smoczy Język był tutaj i oznajmił,
że z woli Theodena żaden obcoplemieniec nie śmie odtąd przestąpić tej bramy.
-
Smoczy Język? - spytał Gandalf uważnie patrząc na wartownika. - Ani słowa
więcej! Nie do niego, ale do władcy Rohanu mam sprawę. I to pilną! Czy zechcesz
iść sam, czy też poślesz kogoś, aby o tym królowi oznajmić?
Oczy
Gandalfa błyszczały, gdy pochyliwszy się, spod ściągniętych brwi zaglądał
pilnie w twarz Rohirrima.
-
Pójdę sam - odparł tamten po namyśle. - Ale jakie imiona mam oznajmić królowi?
Co mu o was powiedzieć? Zdajesz się stary i znużony, a jednak groźny i srogi,
wbrew pozorom.
-
Dobrześ przyjrzał się i słusznie osądził - rzekł Czarodziej. - Jestem Gandalf.
Wracam. I zważ: odprowadzam królowi konia. To Gryf Wielki, którego niczyja ręka
prócz mojej nie okiełza. Ze mną jest Aragorn, syn Arathorna, spadkobierca
królów, który dąży do Mundburga. A oto Legolas, elf, i Gimli, krasnolud - nasi
przyjaciele. Idź i powiedz swemu panu, że stanęliśmy u jego bram i pragniemy z
nim rozmowy, jeśli dopuści nas na swój dwór.
-
Niezwykłe wymieniłeś imiona! Powtórzę je wszakże mojemu władcy. Zobaczymy, co
na to król powie! - odparł wartownik. - Czekajcie na mnie, przyniosę wam
odpowiedź, jaką Theoden uzna za właściwą. Nie obiecujcie sobie za wiele. czasy
mamy teraz surowe.
I
odszedł szybkim krokiem, pozostawiając obcych pod czujną strażą swoich
towarzyszy.
Wrócił po chwili.
-
Chodźcie ze mną - rzekł. - Theoden pozwolił was wpuścić, lecz wszelką broń,
nawet kije, macie złożyć u progu. Odźwierny wam ją przechowa.
Posępne
wrota otwarły się wreszcie. Wędrowcy weszli przez nie gęsiego, w ślad za
przewodnikiem. Znaleźli się na szerokiej ulicy wybrukowanej ciosanym kamieniem,
wznoszącej się wciąż pod górę, niekiedy ślimakiem, a niekiedy kilku stopniami
starannie zbudowanych schodów. Minęli mnóstwo drewnianych domów i ciemnych
drzwi. Równolegle do ulicy perlił się i szumiał jasny potok, ujęty w kamienne
koryto. W końcu dotarli na szczyt wzgórza. Wysoki pomost górował nad zieloną
terasą, u której stóp, spod kamienia wyrzeźbionego w kształt końskiej głowy,
tryskało wesołe źródełko. Woda ściekała z niego do wielkiego zbiornika, a dalej
do potoku. Przez terasę wiodły schody szerokie i ogromne, a na ostatnim stopniu
stały z dwóch stron wykute w kamieniu ławy. Siedzieli tam królewscy strażnicy
trzymając na kolanach obnażone miecze. Złociste włosy mieli splecione w
warkocze. Słońce grało w ich zielonych tarczach i w jasnych, polerowanych
pancerzach. Gdy się podnieśli z ław, wędrowcy ujrzeli mężów tak rosłych, jak
rzadko bywają śmiertelnicy.
-
Drzwi są tu na wprost - rzekł przewodnik. - Ja muszę wracać do bramy na służbę.
Żegnajcie! Oby was król raczył przyjąć łaskawie.
Zawrócił
i odszedł spiesznie. Wędrowcy wstępowali po ogromnych stopniach pod okiem
straży. Gwardziści króla patrzyli na nich z góry bez słowa, póki Gandalf nie
stanął na kamiennym tarasie u szczytu schodów. Wówczas niespodzianie pozdrowili
go chórem dźwięcznych głosów w swoim rodzinnym języku.
-
Witajcie, przybysze z dalekich stron - powiedzieli zwracając miecze rękojeścią
do gości na znak pokojowych zamiarów. Zielone drogocenne kamienie zamigotały w
słońcu. Potem jeden z gwardzistów wystąpił z szeregu i odezwał się we Wspólnej
Mowie:
-
Jestem odźwiernym Theodena - rzekł. - Nazywam się Hama. Proszę, odłóżcie
wszelki oręż, nim wejdziecie do pałacu.
Pierwszy
Legolas złożył w jego ręce swój sztylet o srebrnym trzonku, kołczan i łuk.
-
Strzeż pilnie mojej broni - powiedział - bo pochodzi ona ze Złotego Lasu i
dostałem ją w darze od Pani z Lorien.
Zdumienie
błysnęło w oczach odźwiernego. Pospiesznie odstawił broń pod mur, jak gdyby
bojąc się jej dotykać.
-
Obiecuję ci, że jej tu nikt nie ruszy - rzekł.
Aragorn
wahał się przez chwilę.
-
Wola moja wzdraga się - rzekł - przed odłożeniem miecza i powierzeniem Andurila
w ręce innego człowieka.
-
Taka jest wola Theodena - powiedział Hama.
-
Nie mam pewniości, czy wola Theodena, syna Thengla, jakkolwiek jest on władcą
Rohanu, powinna przeważać nad wolą Aragorna, syna Arathorna, dziedzica Elendila
z Gondoru.
-
Stoisz przed domem Theodena, nie zaś Aragorna, nawet gdyby ów Aragorn był
królem Gondoru i zasiadał na stolicy Denethora - odparł Hama, szybko stając
przed drzwiami i zagradzając drogę. Miecz zwrócił teraz ostrzem ku gościom.
-
Jałowy spór - wmieszał się Gandalf. - Żądanie Theodena jest zgoła niepotrzebne,
lecz daremnie próbowałbym sie sprzeciwiać. Wola króla, słuszna czy nie,
rozstrzyga w jego własnym pałacu.
-
Prawda - rzekł Aragorn - i chętnie spełniłbym życzenie gospodarza, choćby nim
był drwal w swoim szałasie, gdybym nosił u pasa inny miecz. Lecz to jest
Anduril.
-
jakkolwiek zwie się twój oręż, odłóż go tutaj - powiedział Hama - jeśli nie
chcesz walczyć sam jeden przeciw wszystkim mężom w Edoras.
-
Nie walczyłby sam jeden - odezwał się Gimli przesuwając palcem po ostrzu
toporka i groźnie spoglądając na odźwiernego, jakby to było młode drzewko,
które nadaje się do ścięcia. - Nie sam by walczył!
-
Spokój, spokój! - rzekł Gandalf. - Jesteśmy wszyscy tu przyjaciółmi. A
przynajmniej powinniśmy być przyjaciółmi. Kłótnią nic nie zyskamy, tylko
ucieszymy Mordor. Ja w każdym razie oddaję swój miecz, strzeż go, mości Hamo,
dobrze, bo to Glamdring, wykuty przez elfy bardzo dawno temu. A teraz przepuść
mnie. Dalejże, Aragornie!
Z
wolna Aragorn odpiął pas i sam odstawił swój miecz pod ścianę.
-
Zostawiam Andurila tutaj - rzekł - lecz nie waż się, Hamo, dotknąć go ani też
nie pozwól, by go tknął ktokolwiek. W pochwie przez elfy sporządzonej kryje się
bowiem ostrze, które było złamane i zostało na nowo przekute. Ongi wykuł je
Telchar w zamierzchłej przeszłości. Prócz spadkobiercy Elendila każdy, kto by jego
miecza dobył, padnie rażony śmiercią.
Odźwierny
cofnął się o krok i ze zdumieniem spojrzał na Aragorna.
-
Rzekłby kto, że przybyłeś z niepamiętnych czasów na skrzydłach legendy -
powiedział. - Będzie, jak rozkazujesz.
-
Ano, w towarzystwie Andurila może i mój toporek bez wstydu odpocząć - mruknął
Gimli i położył oręż na ziemi. - Zrobiliśmy wszystko, czego od nas żądałeś.
Prowadź teraz do swego króla!
Lecz
odźwierny jeszcze się wahał.
-
Masz laskę - zwrócił się do Gandalfa. - Wybacz, ale kij także musisz zostawić
pod drzwiami.
-
Od rzeczy gadasz! - odparł Gandalf. - Co innego przezorność, a co innego
grubiaństwo. Jestem stary. Jeśli nie pozwolisz mi wspierać się na lasce, siądę
tutaj i poczekam, aby Theoden raczył do mnie wyjść na pogawędkę.
Aragorn
zaśmiał się.
-
Każdy ma jakiś skarb, który zanadto miłuje, by go powierzyć w cudze ręce. czy
każecie starcowi wyzbyć się jedynej podpory? Pozwólcie nam wreszcie wejść.
-
Laska w ręku czarodzieja to pewnie coś więcej niż tylko podpora starości -
odparł Hama. Uważnie przyjrzał się jesionowej różdżce, na której opierał się
Gandalf. - Lecz w przypadku wątpliwym wolno uczciwemu człowiekowi powodować się
własnym sądem. Wierzę, że jesteście nam przyjaciółmi, godnymi zaufania gośćmi,
którzy nie żywią złych zamiarów. Wejdźcie!
Gwardziści
odsunęli ciężkie rygle i pchnęli drzwi, które otworzyły się z wolna, ze
zgrzytem zawiasów. Goście weszli. Wnętrze wydało się ciemne i gorące w
porównaniu z jasnością i świeżością pagórka. Sień była długa, obszerna, pełna
cieni i półświateł. Potężne filary wspierały wysoki strop. lecz tu i ówdzie
snopy słonecznego blasku padały z okien zwróconych na wschód i umieszczonych w
górze pod szerokimi okapami. Przez wycięty w stropie otwór smużki dymu wzbijały
się ku blademu błękitowi nieba. Gdy oczy przybyszów nawykły do półmroku,
dostrzegli, że posadzka ułożona jest z różnobarwnych kamieni i że znaki
runiczne oraz dziwne napisy wiją się po niej u ich stóp. Zauważyli, że filary
są bogato rzeźbione i lśnią matowym złotem mieniąc się przygaszonymi kolorami.
Na ścianach wisiały rozpięte ogromne tkaniny, przedstawiające postacie z
dawnych legend, niektóre spłowiałe ze starości, a niektóre zatarte w mroku.
Lecz jeden z tych obrazów jaśniał w pełnym słonecznym blasku; wyobrażał on
młodego rycerza na białym koniu. Młodzieniec dął w wielki róg, a złote włosy
rozwiewał mu wiatr. Koń miał głowę podniesioną, czerwone nozdrza, szeroko
rozdęte, węszyły w oddali bitwę. Pienista zielona i biała woda sięgała mu
burzliwą falą do kolan.
-
Patrzcie! To Eorl Młody! - rzekł Aragorn. - Tak wyglądał, gdy wyruszał z
północy, aby stoczyć bitwę nad Kelebrantem.
Czterej
przyjaciele szli dalej. Minęli ogień płonący pośrodku sali na wydłużonym
kamiennym palenisku. Pod przeciwległą ścianą domu, za ogniskiem, na wprost
wychodzących na północ drzwi, trzy szerokie stopnie prowadziły na wzniesienie.
Tam, we wspaniałym złoconym fotelu siedział starzec, tak zgarbiony pod
brzemieniem lat, że wyglądał niemal jak karzeł. Długie siwe włosy splecione w
grube warkocze opadały spod wąskiej złotej przepaski otaczającej mu skronie.
Osadzony pośrodku czoła lśnił jeden jedyny biały diament. Broda biała jak śnieg
sięgała do kolan starca. Oczy tylko świeciły jeszcze żywym blaskiem i
roziskrzyły się, kiedy władca spojrzał na przybyszy. Za jego fotelem stała
kobieta w białej sukni. U nóg, na stopniach wzniesienia przysiadł chudy
człowiek; twarz miał bladą i chytrą, a powieki opuchnięte.
Chwilę trwała cisza. Starzec nie
drgnął nawet w swoim fotelu. W końcu odezwał się Gandalf:
-
Witaj, Theodenie, synu Thengla! Wróciłem. Albowiem burza nadciąga i wszyscy
przyjaciele powinni trzymać się w gromadzie, żeby każdego z osobna nie powaliła
wichura.
Starzec
z wolna dźwignął się na nogi, ciężko oparty na krótkiej czarnej lasce z białą
kościaną gałką. teraz dopiero ci, co widzieli go po raz pierwszy, przekonali
się, że mimo przygarbienia, Theoden jest mężem olbrzymiego wzrostu, a za młodu
musiał zadziwiać wspaniałą postawą.
-
Witaj - rzekł. - Może oczekiwałeś, że powitam cię radośnie. Jeśli wszakże mam
być szczery, twoje odwiedziny są wątpliwą radością dla tego domu, mistrzu
Gandalfie. Zawsze jesteś zwiastunem nieszczęść. Troski ciągną za tobą jak
kruki, a za każdym twoim zjawieniem gorsze. Nie będę cię łudził: gdym usłyszał,
że Gryf wrócił z pustym siodłem, ucieszyłem się z odzyskania rumaka, lecz
jeszcze bardziej ze zguby jeźdźca. A gdy Eomer przyniósł wiadomość, że ty,
Gandalfie, odszedłeś wreszcie do swej wiekuistej ojczyzny, nie płakałem po
tobie. Lecz wieści z daleka rzadko się sprawdzają. Oto znów jesteś tutaj! I przynosisz,
jak można się spodziewać, nowiny jeszcze bardziej złowróżbne niż poprzednio.
Czemuż miałbym się cieszyć z twego widoku, Gandalfie, zwiastunie burzy?
Odpowiedz!
I
powolnym ruchem król opadł znów na swój fotel.
-
Słuszne są twoje słowa, panie! - odezwał się blady dworzanin siedzący na
stopniach u nóg króla. - Ledwie pięć dni upłynęło od żałobnej wieści, że na
polach Zachodniej Marchii poległ twój syn, Theodred, prawa ręka króla i Drugi
Marszałek Rohanu. Eomerowi nie sposób zaufać. Gdyby on tu rządził, niewielu
zostałoby obrońców w murach twojej stolicy. A właśnie z Gondoru doszły nas
ostrzeżenia, że Czarny Władca gotuje napaść od wschodu. W takiej to godzinie
ten włóczęga zjawia się znów u nas. Jakże możemy witać cię chętnym sercem,
zwiastunie nieszczęścia? Lathspell - takie dałem ci imię: Zła Nowina. Zły to
gość, który złe wieści przynosi.
Zaśmiał
się szyderczo i podnosząc na moment ciężkie powieki błysnął ku obcoplemieńcom
ponurymi czarnymi oczyma.
-
Uchodzisz za mędrca, Smoczy Języku, i niewątpliwie jesteś wielką podporą
królowi - odparł Gandalf cichym głosem. - Ale można być zwiastunem złych wieści
na różne sposoby. Można być ich sprawcą albo też przyjacielem, który w
szczęściu opuszcza, lecz w potrzebie zjawia się z pomocą.
-
Tak - odparł Smoczy Język - jest również trzecia odmiana. Są ci, co ogryzają
kości, mieszają się do cudzych spraw, drapieżcy, tuczący się na wojnach. Jaką
pomoc dałeś nam kiedykolwiek, kruku? Jaką dzisiaj przynosisz? Kiedy byłeś tu
ostatnim razem, szukałeś u nas pomocy dla siebie. Król pozwolił ci wybrać
konia, byleś stąd odjechał. Ku powszechnemu oburzeniu ośmieliłeś się wybrać
Gryfa. Króla bardzo dotknęło to zuchwalstwo. Lecz niejeden z nas sądził, że
warto zapłacić każdą cenę, żeby tylko pozbyć się ciebie. Pewny jestem, że i tym
razem wyjdzie to samo szydło z worka i zażądasz od nas pomocy zamiast jej nam
udzielić. Czy przyprowadziłeś wojowników? Czy masz konie, miecze, włócznie? To
bowiem byłaby pomoc i tego nam dziś potrzeba. Ale któż z tobą przyszedł? Trzech
obdartusów w szarych łachmanach, a ty bardziej jeszcze niż oni wyglądasz na
żebraka!
-
Widzę, Theodenie, synu Thengla, że ostatnimi czasy grzeczność staniała na twym
dworze - rzekł Gandalf. - Czy wartownik, którego od bramy przysłałem, nie
powiedział ci imion moich towarzyszy? Rzadko władcy Rohanu podejmowali w swoim
domu równie godnych gości. Oręż, który zostawiliśmy na twoim progu, wart jest
czci najmożniejszego nawet śmiertelnika. Moi przyjaciele noszą płaszcze szare,
bo tak ich okryły elfy, aby mogli przemknąć przez cienie straszliwych
niebezpieczeństw i dotrzeć aż do tej sali.
-
A więc prawdę mówił Eomer, że jesteście sojusznikami czarownicy ze Złotego
Lasu? - rzekł Smoczy Język. - Nie dziwi mnie to wcale, bo sieci zdrady zawsze
motano w Dwimordenie. Gimli postąpił krok naprzód, lecz ręka Gandalfa spadła na
jego ramię i powstrzymała go w miejscu. Krasnolud stanął jak skamieniały.
W Dwimordenie, w Lorienie
Rzadko ludzkie błądzą cienie,
Rzadko człowiek widzi blask,
Który lśni tam cały czas.
Galadrielo, patrz, przejrzysta
Woda w studni twej i czysta.
Biała gwiazda w białej dłoni.
Niezniszczalny, niesplamiony,
Liść i kraj - o piękne ziemie
W Dwimordenie, w Lorienie,
Ponad ludzkie rozumienie!
Gandalf
prześpiewał z cicha, lecz wyraźnie tę pieśń. nagle przeobraził się cały.
Odrzucił łachman płaszcza, wyprostował się, nie korzystając już z podpory
laski, i przemówił dźwięcznym, zimnym głosem:
-
Mądry człowiek mówi tylko o tym, na czym się zna, Grimo, synu Galmoda. Tyś
odezwał się jak bezrozumny gad. Milcz lepiej, trzymaj za zębami swój jadowity
język. Nie po to przeszedłem przez ogień i wodę, żeby w oczekiwaniu na grom
bawić się sporem z kłamliwym sługusem.
Podniósł
laskę. Zahuczał grzmot. Słońce we wschodnich oknach zgasło i noc wypełniła
salę. Ogień na palenisku zbladł i zszarzał na popiół. W mroku nie było widać
nic prócz postaci Gandalfa, smukłej i białej, górującej nad poczerniałym
ogniskiem. Głos Smoczego Języka zasyczał w ciemnościach:
-
Czyż nie radziłem ci, królu, byś zabronił mu wejść z laską? Dureń Hama zdradził
nas!
Błysnęło,
jakby piorun rozszczepił strop. Potem zaległa znów cisza. Smoczy Język przypadł
twarzą do ziemi.
-
Czy teraz zechcesz mnie wysłuchać, Theodenie, synu Thengla? - spytał Gandalf. -
Czy przyszedłem prosić was o pomoc? - Podniósł laskę i wskazał nią okno w
stropie. Na niebie mrok jakby się rozpraszał i wysoko w górze przeświecała już
plama pogodnego błękitu. - Ciemności nie ogarnęły całego świata. Nabierz ducha,
władco Rohanu, bo lepszej pomocy próżno byś szukał. Nie mam rad dla tych,
którzy zrozpaczyli o ratunku. Ale tobie chcę udzielić rady i przynoszę ci słowa
otuchy. Czy chcesz je usłyszeć? Nie dla wszystkich uszu są przeznaczone. Błagam
cię, wyjdź ze mną przed próg i spójrz na swój kraj. Zbyt długo już ślęczysz w
mroku dając posłuch kłamliwym wiadomościom i przewrotnym podszeptom.
Z
wolna Theoden dźwigał się z fotela. Nikłe światło znów rozjaśniło salę. Kobieta
w białej sukni pospieszyła do boku króla i ujęła go pod ramię, gdy starzec
chwiejnym krokiem zstępował ze wzniesienia, a potem szedł przez salę ku
drzwiom. Smoczy Język wciąż leżał na podłodze. Gdy zbliżyli się do drzwi,
Gandalf zapukał w nie.
-
Otwórzcie! - krzyknął. - Król idzie!
Drzwi
otworzyły się, a powiew świeżego powietrza ze świstem wtargnął do wnętrza.
Wiatr dął na pagórku.
-
Odeślij, panie, swoją przyboczną straż na niższe stopnie schodów - rzekł
Gandalf. - A ty, pani, zachciej nas zostawić samych z królem. Obiecuję ci
czuwać nad nim.
-
Idź, Eowino, córko mej siostry! - powiedział sędziwy król. - Czas trwogi już
przeminął.
Kobieta
zawróciła wolnym krokiem do pałacu. W progu obejrzała się raz jeszcze. Oczy
miała poważne i zadumane, a na króla patrzała ze spokojną litością. Była bardzo
piękna, włosy spływały na jej ramiona jak rzeka złota. W białej sukni
przepasanej srebrem wydawała się smukła i wiotka, lecz zarazem mocna jak stal i
dumna, jak przystało córce królów. Tak się zdarzyło, że Aragorn w pełnym
świetle dnia zobaczył Eowinę, księżniczkę Rohanu, piękną i chłodną jak poranek
wczesnej wiosny, nie rozkwitłą jeszcze pełnią kobiecej urody. I w tej samej
chwili ona dostrzegła Aragorna; spadkobierca królewskiego rodu, mądry mądrością
wielu zim, chwałę swoją krył pod szarym płaszczem, lecz Eowina ją wyczuła. na
sekundę jakby skamieniała w bezruchu, lecz zaraz ocknęła się, odwróciła i szybko
odeszła.
-
A teraz, królu - rzekł Gandalf - spójrz na swój kraj! Odetchnij znowu świeżym
powietrzem!
Z
podsienia na szczycie wysokiego tarasu otwierał się ponad potokiem widok na
zielony step Rohanu ginący w szarej dali. Skośne smugi deszczu, smaganego
wiatrem, łączyły niebo z ziemią. Od zachodu ciągnęły ciemne chmury i gdzieś
daleko wśród niewidocznych szczytów co chwila migotały błyskawice. lecz wiatr
już się zmienił, wiał teraz od północy i burza, która nadeszła od wschodu,
cofała się na południe, ku morzu. Nagle przez rozdarte chmury przebił się snop
słonecznych promieni. Deszcz roziskrzył się jak srebro, a rzeka w oddali
rozbłysła jak lustrzana tafla.
-
Tutaj nie jest tak ciemno - rzekł Thoeden.
-
Nie jest ciemno - odparł Gandalf - a wiek nie przytłacza twoich ramion tak, jak
niektórzy chcieliby ci wmówić. Odrzuć laskę!
Czarna
laska z brzękiem wypadła z ręki króla na kamienie. Theoden prostował się z
wolna, jak ktoś, kto odrętwiał dźwigając przez długi czas zbyt ciężkie brzemię.
Stał teraz prosty i wysoki, a gdy spojrzał w otwarte niebo, oczy jego były znów
błękitne.
-
Ponury sen dręczył mnie ostatnimi czasy - powiedział - lecz w tej chwili jakbym
się zbudził nareszcie. szkoda, żeś nie przyszedł wcześniej, Gandalfie. Lękam
się bowiem, że jest już za późno i że przybyłeś po to tylko, by ujrzeć ostatnie
dni mojego rodu. Nie będzie już stał długo ten wyniosły dwór, który wzniósł
Brego, syn Eorla. Ogień zniszczy nasze górskie gniazdo. Cóż jeszcze można
zdziałać?
-
Bardzo wiele - odparł Gandalf. - Przede wszystkim przywołaj Eomera. Bo chyba
trafnie odgadłem, że uwięziłeś go za radą Grimy, którego wszyscy prócz ciebie
zwą Smoczym Językiem?
-
Tak jest - rzekł Theoden. - Eomer zbuntował się przeciw moim rozkazom i w moim
domu groził Grimie śmiercią.
-
A przecież można kochać ciebie nie kochając Smoczego Języka i jego rad - rzekł
Gandalf.
-
Może masz słuszność. Zrobię, czego sobie życzysz. Zawołaj tu Hamę. Skoro okazał
się niegodny zaufania jako odźwierny, niech będzie gońcem. Winowajca sprowadzi
drugiego winowajcę na sąd - rzekł Theoden; chociaż mówił to surowym głosem,
uśmiechnął się do Gandalfa, a w tym uśmiechu sieć smutnych zmarszczek na jego
twarzy wygładziła się i zniknęła bezpowrotnie.
Gdy Hama przywołany pobiegł wypełnić
zlecenie, Gandalf zaprowadził Theodena na kamienną ławę, a sam siadł przy nim
na najwyższym stopniu schodów. Aragorn i jego towarzysze stali opodal.
-
Nie starczy czasu, żeby powiedzieć ci wszystko, o czym powinieneś usłyszeć -
rzekł Gandlaf. - Jeśli wszakże nie łudzi mnie nadzieja, wkrótce będę mógł z
tobą pomówić obszerniej. Wiedz, królu, że grozi ci niebezpieczeństwo
straszniejsze niż koszmary, którymi Smoczy Język osnuł twoje sny. Lecz teraz
już nie spisz. Żyjesz! Dwa kraje - Gondor i Rohan - nie są osamotnione. Siła
nieprzyjaciela przerasta nasze wyobrażenie, a jednak przyświeca nam nadzieja, o
której on nic nie wie.
Gandalf
zaczął mówić szybko, głosem tak ściszonym, że nikt prócz króla nie słyszał jego
słów. Lecz w miarę jak Czarodziej mówił, oczy Theodena zapalały się coraz
żywszym blaskiem, aż wreszcie król wstał w całej okazałości ogromnego wzrostu,
żeby z Gandalfem u boku spojrzeć z wyżyny ku wschodowi.
-
Tak jest - rzekł Gandalf głosem już teraz doniosłym i wyraźnym - w tej stronie,
gdzie czai się najstraszniejsza groźba, świta także nadzieja. Los waży się na
wątłej nitce. Ale nadzieja istnieje i nie zgaśnie, jeżeli przynajmniej przez
krótki jeszcze czas oprzemy się podbojowi.
Wszyscy
zwrócili oczy na wschód. Ponad rozległymi otwartymi polami, tam, dalej niż
sięgał wzrok, trwoga i nadzieja niosły ich myśli, aż za posępny wał gór, do
krainy Cieni. Gdzie był w tej chwili powiernik Pierścienia? Jakże wątła była ta
niteczka, na której zawisł los! Legolasowi, kiedy wytężył swoje bystre oczy
elfa, wydało się, że dostrzega jasny błysk: odbicie słońca na szczycie odległej
Wieży Czat - Minas Tirith. A jeszcze dalej, nieskończenie dalekie, a przecież
bardzo bliskie niebezpieczeństwo: nikły język płomienia.
Theoden usiadł ciężko, jakby
znużenie jeszcze wciąż walczyło w nim z wolą Gandalfa. Podniósł oczy na swój
wspaniały dom.
-
Szkoda - powiedział - że złe dni nastały za mojego właśnie życia i wtedy
dopiero, kiedy się zestarzałem i oczekiwałem zasłużonego odpoczynku. Szkoda
mężnego Boromira! Młodzi giną, a zostają uwiędli starcy.
Ścisnął
kolana pomarszczonymi rękami.
-
Twoje palce przypomną sobie dawną siłę, jeśli dotkną znowu rękojeści miecza -
powiedział Gandalf.
Theoden
wstał i sięgnął ręką do boku, lecz u jego pasa nie było miecza.
-
Gdzież ten Grima schował mój miecz? - mruknął do siebie.
-
Weź mój, ukochany królu! - odezwał się jasny głos. - ten miecz zawsze tobie
tylko służył!
Dwaj
mężowie cicho weszli po schodach i stali już o parę zaledwie stopni od szczytu.
Jednym z nich był Eomer. Nie miał na głowie hełmu ani pancerza na piersi, lecz
w ręku trzymał obnażony miecz. Przykląkł i podał go rękojeścią naprzód swojemu
władcy.
-
Jakże się to stało? - spytał surowo Theoden. Zwrócił się do Eomera, a przybysze
patrzyli zdumieni na króla, tak stał się wysoki, dumny i prosty. Gdzie podział
się zgrzybiały starzec, którego tak niedawno widzieli skulonego w fotelu albo
ciężko wspierającego się na lasce?
-
Moja to sprawa - odparł drżąc Hama. - Zrozumiałem, że Eomer ma być uwolniony. Z
nadmiaru radości może zbłądziłem. Lecz skoro odzyskuje wolność, a jest
marszałkiem Rohanu, zwróciłem mu jego miecz, o który mnie prosił.
-
Po to, żeby go złożyć u twoich stóp, królu - rzekł Eomer.
Przez
chwilę trwało milczenie. Theoden z góry spoglądał na klęczącego przed nim
rycerza. Nikt się nie poruszył.
-
Królu, czy nie weźmiesz tego miecza? - spytał Gandalf.
Theoden
powoli wyciągnął rękę. Kiedy palce jego dotknęły rękojeści, patrzącym wydało
się, że widzą, jak nowa siła wypełnia zwiędłe ramię. nagle król podniósł miecz
do góry i zakręcił nim młyńca, aż sypnęły się skry i powietrze zafurkotało.
Krzyknął głośno. czystym, dźwięcznym głosem rozbrzmiała w języku Rohirrimów
pobudka do broni:
Wstańcie, jeźdźcy Theodena!
czas drogi nadszedł, chmurzy się
wschód,
Siodłajcie konie, dmijcie w rogi!
Naprzód, Eorla plemię!
Gwardziście
myśląc, że to ich król wzywa, pędem wbiegli po schodach. Ze zdumieniem
spojrzeli na swego władcę i jak jeden mąż dobyli mieczy, żeby je złożyć u jego
nóg.
-
Prowadź, królu! - krzyknęli.
-
Westu Theoden hal! - zawołał Eomer. - Co za radość ujrzeć cię znowu w pełni
sił, panie! Nikt już teraz nie ośmieli się gadać, że Gandalf nie przynosi nic
prócz trosk.
-
Weź swój miecz, Eomerze, synu mojej siostry - powiedział król. - A ty, Hamo,
poszukaj mojego. Grima wziął go na przechowanie. Jego też tutaj przyprowadź.
Gandalfie, mówiłeś, że masz dla mnie radę, jeśli zechcę ją od ciebie przyjąć.
Jakaż twoja rada?
-
Jużeś jej posłuchał - odparł Gandalf - skoro zaufałeś Eomerowi, zamiast wierzyć
tamtemu przewrotnemu doradcy. Odrzuciłeś żal i strach. Postanowiłeś działać.
Wszystkich mężów zdolnych dosiąść konia wypraw niezwłocznie na zachód, jak
radził Eomer. Trzeba zażegnać groźbę ze strony Sarumana, póki czas. Jeżeli to
się nie uda - zginiemy. Jeżeli się uda, stawimy z kolei czoło następnemu
zadaniu. Ci, co zostaną, kobiety, dzieci i starcy, niech uciekają stąd do
obronnych grodów, które masz w górach. Są pewnie przygotowani na ciężkie
godziny, jakie się teraz zbliżają. Powinni wziąć z sobą zapasy żywności, lecz
nie wolno odkładać ucieczki ani też obciążać się skarbami, czy to bogatymi, czy
też skromnymi. Gra idzie o życie.
-
Rada zdaje się dobra - odparł Theoden. - Ogłoście, niech lud zbiera się do
drogi. lecz wy, moi goście... Prawdę rzekłeś, Gandalfie, że grzeczność staniała
na moim dworze. Jechaliście całą noc, a teraz zbliża się już południe. Nie
pokrzepiliście się snem ani jadłem! Każę natychmiast przygotować gospodę,
musicie przespać się i najeść.
-
Nie, królu - rzekł Aragorn. - Jeszcze nie pora nam odpoczywać. Wojownicy Rohanu
siadają na koń, z nimi będzie nasz topór, łuk i miecz. Nie po to przynieśliśmy
broń, aby próżnowała pod ścianą twego domu, władco Rohanu. Przyrzekłem
Eomerowi, że u jego boku dobędę miecza we wspólnej walce.
-
Teraz zaprawdę mamy nadzieję zwycięstwa - rzekł Eomer.
-
Nadzieję mamy - powiedział Gandalf. - Ale Isengard jest potężny. Inne też
niebezpieczeństwa zbliżają się ku nam. Nie zwlekaj, Theodenie, po naszym
odjeździe zaraz poprowadź swój lud do Warowni Dunharrow, w góry.
-
Nie, Gandalfie! - odparł król. - Nie znasz, jak widzę, siły swoich leków.
Inaczej się stanie. Wyruszę razem z moimi wojownikami do walki i polegnę w
boju, jeśli tak być musi. Lepszym wówczas zasnę snem.
-
A więc nawet gdyby Rohan poniósł klęskę, pieśń ją okryje chwałą - rzekł
Aragorn. Zbrojni mężowie stojący opodal dobyli broni krzycząc:
-
Król z nami! Naprzód, synowie Eorla!
-
Ale nie powinieneś zostawiać ludu bez broni i bez pasterza - rzekł Gandalf. -
Któż go poprowadzi i kto będzie nim rządził?
-
Pomyślę o wyborze swojego zastępcy, nim wyruszę - odparł Theoden. - Oto idzie
mój doradca.
Właśnie
z pałacu wracał Hama, a za nim, skulony między dwoma eskortującymi go ludźmi,
Grima Smoczy Język. Był bardzo blady. Wychodząc na słońce zmrużył oczy. Hama
ukląkł i podał Theodenowi długi miecz w pochwie ze złotymi okuciami i wysadzanej
drogocennymi zielonymi kamieniami.
-
Oto, królu, Herugrim, twój starożytny oręż - powiedział. - Znalazłem go w
skrzyni Grimy. Wzdragał się oddać mi klucze. Jest tam wiele innych rzeczy,
które różnym osobom zginęły.
-
Kłamiesz! - zawołał Smoczy Język. - Król sam oddał mi swój miecz na
przechowanie.
-
A więc dzisiaj żąda zwrotu - rzekł Theoden. - Czy ci to nie w smak?
-
Cóż znowu, królu! - odparł Smoczy Język. - Dbam o ciebie i twoje sprawy jak
najtroskliwiej. Lecz nie przeceniaj swoich sił. Zdaj na kogoś innego zabawianie
tych niemiłych gości. Za chwilę podadzą obiad. Czy nie raczysz zasiąść do
stołu?
-
Raczę - rzekł Theoden. - I wraz ze mną zasiądą goście. Wojsko dziś rusza w
pole. Niech heroldowie otrąbią pobudkę. Wezwać wszystkich, kto żyw w grodzie. Mężczyźni,
młodzi chłopcy, ktokolwiek zdolny jest do noszenia broni, a ma wierzchowca,
niech stawi się konno u bramy przed drugą godziną popołudnia.
-
Królu miłościwy! - krzyknął Smoczy Język. - Sprawdzają się moje obawy. ten
czarodziej opętał cię. czyż nikt nie zostanie do obrony Złotego Dworu twoich
przodków i skarbca? Nikt nie będzie strzegł bezpieczeństwa króla Rohanu?
-
Jeśli to opętanie - odparł Theoden - więcej w nim zdrowia niż w twoich
podszeptach. Gdybym twoich leków dłużej zażywał, wkrótce bym pewnie chodził na
czworakach jak zwierz. Nie, nikt nie zostanie, nawet Grima. Grima pójdzie
także. Żywo! Może zdążysz jeszcze oczyścić z rdzy twój miecz.
-
Litości, panie! - jęknął Smoczy Język przypadając do ziemi. - Zmiłuj się nade
mną! W twojej służbie strawiłem wszystkie siły. Nie oddalaj mnie od siebie.
Niechże chociaż ja stoję u twego boku, gdy wszyscy cię opuszczą. Nie odtrącaj
swego Grimy!
-
Mam nad tobą litość - rzekł Theoden - i nie oddalam cię od mego boku. Ja bowiem
ruszam wraz z moim wojskiem w pole. Wzywam cię, żebyś jechał ze mną i w ten
sposób dał dowód wierności.
Smoczy
Język powiódł wzrokiem po twarzach obecnych. Oczy jego miały taki wyraz, jak
ślepia zaszczutego zwierzęcia, gdy szuka wyłomu w pierścieniu osaczających go
łowców. Długim bladym językiem oblizał wargi.
-
Można było spodziewać się takiego postanowienia po dostojnym dziedzicu Eorla,
mimo jego sędziwych lat - rzekł. - Lecz ci, którzy prawdziwie go miłują,
powinni by szczędzić jego starości. Widzę jednak, że za późno przyszedłem. Inni
doradcy, których śmierć mojego króla tak jak mnie nie zasmuci, już go
przeciągnęli na swoją stronę. Skoro nie mogę odrobić tego, co tamci zrobili,
wysłuchaj, królu, chociaż jednej mojej prośby. Zostaw w grodzie zastępcę, który
zna twoje zamysły i szanuje twoją wolę. Wyznacz godnego namiestnika. Pozwól, by
twój najwierniejszy doradca, Grima, strzegł porządku, póki nie wrócisz - a
błagam los, by dał nam co rychlej ujrzeć cię z powrotem, jakkolwiek zdrowy
rozsądek nie usprawiedliwia tej nadziei.
Eomer
roześmiał się.
-
A jeśli twoja prośba nie wystarczy, żeby uchronić cię od udziału w boju,
szlachetny Grimo, jaki inny mniej zaszczytny urząd raczysz przyjąć? - spytał. -
Może zgodzisz się dźwigać do górskiej warowni wory z mąką, jeżeli oczywiście
znajdzie się ktoś, kto zechce je tobie powierzyć.
-
Nie, Eomerze, nie pojąłeś w pełni myśli czcigodnego Smoczego Języka -
powiedział Gandalf zwracając na zdrajcę przenikliwe spojrzenie. - Smoczy Język
jest odważny i chytry. Igra nawet w tej chwili z niebezpieczeństwem i wygrywa
jeden przynajmniej rzut kości. Już ukradła sporo mojego czasu. Na ziemię,
gadzino! - krzyknął nagle gromkim głosem. - Brzuchem w proch! Gadaj, od jak
dawna służysz Sarumanowi? Jaką ci przyrzekł zapłatę? Kiedy inni mężowie
polegną, tyś miał zostać i wybrać swoją część ze skarbca, a także wziąć sobie
tę, której pożądasz. Zbyt długo przyglądałeś się jej ukradkiem i śledziłeś
każdy jej krok.
Eomer
porwał za miecz.
-
Wiedziałem o tym - wyjąkał. - Dlatego właśnie chciałem go wówczas zabić, nie
pomnąc na prawa królewskiego domu. Są wszakże inne jeszcze powody.
Wystąpił
naprzód, ale Gandalf chwycił go za ramię.
-
Eowina jest już bezpieczna - rzekł. - Lecz ty, Smoczy Języku, robiłeś dla
swojego prawdziwego pana, co było w twojej mocy. Zasłużyłeś na jakąś nagrodę.
Saruman jednak łatwo zapomina o przyrzeczeniach. Radziłbym ci pospieszyć do
niego i przypomnieć mu o nich, bo może nie zechce pamiętać o twoich zasługach.
-
Kłamiesz - powiedział Smoczy Język.
-
Zbyt często słowo to wraca na twoje usta - rzekł Gandalf. - Ja nie kłamię.
Widzisz, Theodenie, tego gada? Nie jest dla ciebie bezpiecznie brać go z sobą
ani też pozostawiać w domu. Najsłuszniej byłoby ściąć mu łeb. Ale nie zawsze
był podłym gadem jak dziś. Kiedyś był człowiekiem i służył ci na swój sposób.
Daj mu konia. Niech natychmiast odjedzie, dokąd zechce. Osądzisz go, królu,
wedle wyboru, jakiego dokona.
-
Słyszysz, Smoczy Języku? - spytał Theoden. - Wybieraj! Jedź ze mną na wojnę, a
podczas bitwy przekonamy się o twojej wierności. Albo też jedź, dokąd chcesz,
lecz jeśli spotkamy się kiedyś znowu, nie będę miał wówczas nad tobą litości.
Smoczy
Język z wolna podniósł się z ziemi. Popatrzył na zebranych spod ciężkich
powiek. Na ostatku spojrzał w twarz Theodena i otworzył usta, jakby chcąc coś
powiedzieć. nagle sprężył się cały. Zamachał rękami. Oczy mu rozbłysły, a tyle
w nich było złośliwości, że wszyscy cofnęli się jak przed gadem. Wyszczerzył
zęby, wciągnął dech ze świstem i niespodziewanie strzyknął śliną tuż pod nogi
króla. Potem odskoczył na bok i puścił się pędem po schodach w dół.
-
Biegnij tam który za nim! - zawołał Theoden. - Przypilnować trzeba, żeby nikomu
krzywdy nie wyrządził, ale nie bijcie go ani nie zatrzymujcie. Dać mu konia,
jeśli zechce.
-
I jeśli któryś koń zechce go nosić - rzekł Eomer.
Jeden
z gwardzistów pobiegł za zdrajcą, inny przyniósł w hełmie wodę, zaczerpniętą ze
studzienki u stóp tarasu, i starannie umył kamienie, splugawione śliną Smoczego
Języka.
-
A teraz proszę do stołu, mili goście - powiedział Theoden. - Zjemy co się da
naprędce.
Wrócili
do Dworu. Z dołu już dochodziły wołania heroldów i głos wojennych rogów. Król
bowiem postanowił wyruszyć, gdy tylko mężowie z grodu i najbliższych osiedli
zdążą się uzbroić i zgromadzić.
Za stołem królewskim zasiedli
czterej goście i Eomer, a usługiwała królowi jego siostrzenica, Eowina. Jedli i
pili pospiesznie. Theoden rozpytywał Gandalfa o Sarumana, inni przysłuchiwali
się w milczeniu.
-
Któż zgadnie, kiedy wylęgła się zdrada? - rzekł Gandalf. - Saruman nie zawsze
był zły. Nie wątpię, że kiedyś żywił szczerą przyjaźń dla Rohanu, a nawet
potem, gdy już w nim serce stygło, sprzyjał wam, ponieważ byliście mu
użyteczni. Lecz już od wielu lat spiskował na waszą zgubę, udając przyjaciela i
cichcem gromadząc siły. Smoczy Język miał wtedy łatwe zadanie, a w Isengardzie
wiedziano o wszystkim, co się u was działo, bo kraj był otwarty, obcoplemieńcy
kręcili się po nim do woli. Smoczy Język wciąż szeptał swoje rady do twego,
królu, ucha i zatruwał twoje myśli, mroził serce, osłabiał ciało, inni zaś widzieli
to, lecz nic nie mogli zrobić, bo ten gad opanował twoją wolę.
Kiedy
uciekłem z Orthanku i ostrzegłem cię, maska opadła z twarzy Sarumana,
przynajmniej w oczach tych, którzy chcieli dostrzec prawdę. odtąd gra Smoczego
Języka stała się niebezpieczna. Usiłował stale powstrzymywać cię od czynu, nie
dopuszczać do skupienia wszystkich sił Rohanu. Zręczny był: usypiał czujność
albo też podsycał strach, zależnie od okoliczności. Czy pamiętasz, jak uparcie
nalegał, żeby ani jednego wojownika nie wysyłać przeciw urojonym groźbom na
północy, skoro bezpośrednie niebezpieczeństwo grozi od wschodu? Wymógł na
tobie, że zabroniłeś Eomerowi ścigania grasujących po stepie orków. gdyby nie
to, że Eomer odmówił posłuchu rozkazom Smoczego Języka, przemawiającego ustami króla,
orkowie dotarliby spokojnie do Isengardu razem ze swoim bezcennym łupem. Nie
była to wprawdzie zdobycz, której Saruman ponad wszystko pożąda, ale bądź co
bądź dwaj członkowie naszej drużyny, uczestnicy tajemnej nadziei, o której
nawet tobie, królu, nie śmiem mówić otwarcie. Czy nie wzdragasz się na myśl o
strasznych mękach, jakie w tej chwili ci dwaj cierpieliby z rąk katów, albo na
myśl o tym, jakie tajemnice wydarłby z nich Saruman, ku naszej nieuchronnej
zgubie?
-
Wiele zawdzięczam Eomerowi - rzekł Theoden. - Człowiek wiernego serca nieraz
miewa krnąbrny język.
-
Dodaj, królu - odparł Gandalf - że prawda miewa skrzywione oblicze, jeśli na
nią patrzą fałszywe oczy.
-
Moje oczy były zaiste niemal ślepe - rzekł Theoden. - Najwięcej jednak
wdzięczności tobie jestem winien, miły gościu. Tym razem znowu zjawiłeś się w
samą porę. Pragnę ci ofiarować jakiś dar, zanim ruszymy w drogę. Wybierz, co
chcesz. Rozporządzaj wszystkim, co mam. jedno tylko zastrzegam: swój miecz.
-
czy zjawiam się w porę, to dopiero przyszłość pokaże - odparł Gandalf. - A co
do podarku, wybieram, królu, to, czego bardzo mi potrzeba: szybkiego i wiernego
wierzchowca. Daj mi Gryfa. Przedtem pożyczyłeś go tylko, jeśli można to nazwać
pożyczką. Teraz jednak pojadę na nim w bój bardzo niebezpieczny, rzucę do gry
srebro przeciw czerni. Nie chciałbym ryzykować czymś, co do mnie nie należy. A
przy tym, jest już między mną a tym koniem więź przyjaźni.
-
Dobrze wybrałeś - rzekł Theoden. - Dam ci go bardzo chętnie. Ale to cenny dar.
Nie ma drugiego takiego konia na świecie. W nim odrodziły się wspaniałe rumaki
z dawnych dni. Lecz żaden z nich nie wróci już więcej. I ciebie, Gandalfie, i
wszystkich gości proszę, by prócz tego wybrali sobie, co wyda im się przydatne
z mojej zbrojowni. Miecz nie potrzebujecie, lecz są u nas hełmy i zbroje
pięknej roboty, które przodkowie moi dostawali w darze od sąsiadów z Gondoru.
Zanim ruszymy, weźcie, co wam się spodoba, i oby wam służyło na szczęście.
Zaraz
też ludzie królewscy przynieśli ze skarbca sprzęt wojenny i ubrali Aragorna
oraz Legolasa w lśniące zbroje. Obaj też wybrali sobie hełmy i krągłe tarcze ze
złotymi guzami, wysadzane zielonymi, czerwonymi i białymi kamieniami. Gandalf
nie wziął zbroi, a Gimli nie potrzebował jej, nawet gdyby się znalazło w Edoras
coś na jego miarę, bo próżno by szukać u ludzi kolczugi lepszej niż krótki
pancerz z łusek, który dla krasnala wykuto pod Samotną Górą na północy. Wybrał
sobie jednak czapkę z żelaza i skóry, dobrze pasującą na jego okrągłą głowę, a
także małą tarczę. Był na niej wymalowany biały koń w galopie na zielonym polu
- godło rodu Eorla.
-
Niech cię osłania skutecznie! - rzekł Theoden. - Zrobiono tę tarczę dla mnie za
życia króla Thengla, kiedy byłem małym chłopcem.
Gimli
skłonił się nisko.
-
Z dumą, królu, będę nosił twoje godło na tarczy - powiedział. - Wolę doprawdy
nosić konia niż go dosiadać. Chętniej polegam na własnych nogach. Może jeszcze
znajdę się w takiej bitwie, gdzie będę mógł walczyć pieszo.
-
Bardzo być może! - odparł Theoden.
Król
wstał, Eowina zaś podeszła do niego z pucharem pełnym wina.
-
Ferthu Theoden hal! - powiedziała. - Przyjmij ten kielich i wypij za pomyślność
wyprawy. Jedź szczęśliwie i wracaj w dobrym zdrowiu!
Gdy
Theoden upił nieco z pucharu, księżniczka Rohanu podawała go kolejno wszystkim
gościom. Przed Aragornem zatrzymała się na długą chwilę i podniosła ku niemu
błyszczące oczy. Aragorn spojrzał z uśmiechem w jej piękną twarz; gdy brał
kielich, ręce ich spotkały się i poczuł, że księżniczka zadrżała.
-
Bądź zdrów, Aragornie, synu Arathorna! - powiedziała.
-
Bądź zdrowa, księżniczko Rohanu! - odparł, lecz twarz mu spochmurniała i
uśmiech zniknął z warg.
Wypili
wszyscy, a potem król ruszył przez sień ku drzwiom. Czekała tam na niego
przyboczna gwardia i heroldowie, a także wszyscy dostojnicy i wodzowie, którzy
podówczas znaleźli się w grodzie lub przybyli z najbliższych okolic.
-
Słuchajcie mnie uważnie! Ruszam w pole i bardzo być może, że będzie to moja
ostatnia wyprawa - rzekł Theoden. - Nie mam dzieci. Jedyny mój syn, Theodred,
poległ. Mianuje tedy swoim dziedzicem Eomera, syna mojej siostry. Gdyby zaś
żaden z nas dwóch nie wrócił, wybierzcie nowego króla wedle własnej woli. dziś
wszakże muszę komuś powierzyć opiekę nad ludem, który tu zostawiam, i
sprawowanie rządów w moim imieniu. Kto z was zostaje?
Żaden
z mężów nie odezwał się na to.
-
Wymieńcie imię tego, kogo chcielibyście widzieć jako mojego namiestnika! Komu
najbardziej ufa lud?
-
Rodowi Eorla - rzekł Hama.
-
Eomera jednak potrzebuję na wyprawie, a zresztą nie zgodziłby się zostać -
odparł król. - On zaś jest ostatnim z rodu.
-
Nie miałem na myśli Eomera - rzekł Hama - i nie jest on ostatnim. Ma przecież
siostrę, Eowinę, córkę Eomunda. To serce nieulękłe i szlachetne. Wszyscy ją
miłują. Niech ona panuje plemieniu Eorla przez czas twojej nieobecności, królu!
-
Tak będzie - odparł Theoden. - Heroldowie ogłoszą zaraz ludowi, że poprowadzi
go księżniczka Eowina.
Po
czym król siadł na ławie przed drzwiami swego złotego domu, Eowina zaś uklękła
i wzięła z jego rąk miecz oraz piękny pancerz.
-
Bądź zdrowa, córko mojej siostry - rzekł Theoden. - W smutnej godzinie żegnamy
się, lecz może jeszcze wrócimy razem do Złotego Dworu. W warowni Dunharrow lud
długo może się bronić, a gdybyśmy przegrali bitwę, tam przyjdą wszyscy, którzy
nie polegną.
-
Nie mów tak, królu! - odpowiedziała. - Każdy dzień będzie mi się zdawał rokiem,
dopóki nie powrócisz.
Ale
mówiąc to spojrzała na Aragorna, który stał obok.
-
Król wróci - rzekł Aragorn. - Nie lękaj się, Eowino. Nie na zachodzie, lecz na
wschodzie los się dopełni.
Z
Gandalfem u boku zszedł król po schodach, a wszyscy za nimi. Wchodząc w bramę
Aragorn obejrzał się raz jeszcze. Na szczycie schodów przed wejściem do
królewskiego domu Eowina stała samotna; miecz trzymała oparty o ziemię, dłonie
położyła na rękojeści. Miała na sobie pancerz i w słońcu jaśniała jak srebrny
posąg.
Gimli szedł w parze z Legolasem, a
topór niósł na ramieniu.
-
Nareszcie ruszamy! - rzekł. - Ludzie nie mogą obejść się bez mnóstwa słów,
zanim wezmą się do czynu. Toporek pali mi się już w ręku. Nie wątpię, że
Rohirrimowie nie próżnują, kiedy już raz przyjdzie do bitwy. Mimo to nie jest
to wojna wedle mojego serca. Jakże dostanę się na pole walki? Wolałbym iść na
własnych nogach, niż trząść się jak worek na siodle Gandalfa.
-
Bezpieczniejsze miejsce niż inne - rzekł Legolas. - Ale Gandalf z pewnością
zgodzi się postwić cię na ziemi, kiedy zacznie się bitwa. Albo też sam Gryf o
tym pomyśli. Topór nie jest odpowiednią bronią dla jeźdźca.
-
A krasnolud nie jest jeźdźcem. Chcę ścinać głowy orkom, a nie golić głowy
ludziom - odparł Gimli poklepując ostrze toporka.
Przed
bramą zastali pokaźny oddział ludzi, starych i młodych, a wszystkich na
koniach. Ponad tysiąc jeźdźców zgromadziło się tutaj. Włócznie jeżyły się jak
młody las. Głośno, wesoło pozdrowili kóla. Ktoś podał mu konia, który się zwał
Śnieżnogrzywy, ktoś inny podprowadził wierzchowce Aragornowi i Legolasowi.
Gimli patrzył na to spode łba, mocno zaniepokojony, lecz Eomer podszedł do
niego wiodąc za uzdę konia.
-
Witaj, Gimli, synu Gloina! - zawołał. - Nie starczyło czasu na lekcje
grzeczności pod twoją rózgą, jakeś mi obiecał. Ale może zgodzisz się odłożyć na
później nasz spór? W każdym razie nigdy już nie odezwę się złym słowem o pani
ze Złotego Lasu, to ci przyrzekam.
-
Zapomnę na razie o moim gniewie, synu Eomunda - odparł Gimli - jeśli wszakże
zobaczysz kiedyś na własne oczy panią Galadrielę, a nie przyznasz, że jest
najpiękniejszą wśród pań tego świata, będzie to kres naszej przyjaźni już na
zawsze.
-
Niech tak będzie! - rzekł Eomer. - Tymczasem jednak przebacz mi, a na dowód, że
nie masz urazy, siądź ze mną razem na konia. Gandalf z królem pojedzie na czele
oddziału, ale Ognisty, mój wierzchowiec, zechce nas dźwigać, byleś się ty na to
zgodził.
-
Dzięki ci, Eomerze - odparł Gimli, szczerze zadowolony. - Chętnie pojadę z
tobą, jeśli Legolas, mój druh, będzie jechał obok.
-
Tak postanowiliśmy - rzekł Eomer. - Legolas pojedzie z lewej, Aragorn z prawej
strony, a nikt nam się nie oprze!
-
Gdzie jest Gryf? - spytał Gandalf.
-
Hasa po stepie - odparło kilku ludzi. - Nikomu nie pozwala się tknąć. Patrzcie,
tam pomyka, nad brodem, jak cień między wierzbami.
Gandalf
gwizdnął i głośno zawołał konia po imieniu; Gryf podniósł głowę i z daleka
odpowiedział rżeniem. Jak strzała puścił się w stronę bramy i oddziału.
-
Gdyby Wiatr Zachodu przybrał widomą postać, nie inaczej by wyglądał - rzekł
Eomer, gdy ogromny rumak stanął przed Czarodziejem.
-
Jak się zdaje, podarunek już sobie wziąłeś - powiedział król. - Ale niech
wszyscy usłyszą! oto mianuję mego gościa, Gandalfa szarego, najmądrzejszego
doradcę, najmilej witanego wędrowca, księciem Rohanu i wodzem Eorlingów, a
godność tę ma piastować, póki nasz ród nie zginie na ziemi. daję mu też w
podarunku Gryfa, księcia wśród koni.
-
Dzięki, królu Theodenie - rzekł Gandalf. nagle odrzucił szary płaszcz, zdjął
kapelusz, skoczył na siodło. Nie miał hełmu ani pancerza. Śnieżne włosy
rozwiały się na wietrze, biała szata błyszczała olśniewająco w słońcu.
-
Patrzcie! Oto Biały Jeździec! - zawołał Aragorn, a wszyscy jęli powtarzać jego
okrzyk.
-
Nasz król i Biały Jeździec! - wołano. - Naprzód, plemię Eorla! Zagrały trąby.
Konie rżały i stawały dęba. Włócznie szczękały o tarcze. Król podniósł rękę.
szum powstał, jakby wicher potężny zerwał się w stepie, i ostatnia armia Rohanu
niby grom runęła naprzód, na zachód.
Długo
jeszcze w oddali na równinie Eowina widziała błysk włóczni, gdy stała bez
ruchu, samotna, przed drzwiami milczącego domu.
Rozdział 7
Helmowy
Jar
S |
łońce
miało się już ku zachodowi, gdy wyruszali z Edoras, i świeciło im prosto w
oczy, zamieniając szerokie stepy Rohanu w jeden ogromny, złocisty obłok. U
podnóży Białych Gór biegł na północo-zachód bity gościniec, tędy więc jechali,
to w górę, to w dół zielonym, falistym krajem, przeprawiając się często w bród
przez małe, lecz bystre strumienie. Daleko po prawej ręce majaczyły Góry
Mgliste, a z każdą przebytą milą zdawały się wyższe i ciemniejsze. Przed
jeźdźcami słońce z wolna zachodziło. Za nimi nadciągał wieczór.
Oddział posuwał się szybko naprzód.
Czas naglił. Bojąc się zajechać na miejsce za późno, pędzili co koń wyskoczy i
popasali z rzadka. Śmigłe i wytrwałe są konie Rohanu. Lecz wiele mil miały do
przebycia. Z Edoras do brodu na Isenie, gdzie spodziewano się zastać królewskie
wojska powstrzymujące napór armii Sarumana, było w locie ptaka ponad
czterdzieści staj.
Ciemności ich już ogarnęły, kiedy
wreszcie zatrzymali się i rozbili obóz. Po pięciu godzinach jazdy znaleźli się
daleko na zachodniej równinie, lecz dobre pół drogi było jeszcze przed nimi.
Rozłożyli się na biwak szerokim kręgiem pod wygwieżdżonym niebem, w poświacie
rosnącego księżyca. Ognisk nie rozpalali, bo czas był na to zbyt niespokojny,
ale wystawili wokół obozowiska straże, a zwiadowcy rozesłani w step przemykali
niby cienie kryjąc się w bruzdach terenu. Noc wlokła się pomału bez zdarzeń i
alarmów. O świcie zagrały rogi, a w godzinę później oddział szedł znów naprzód.
Na niebie nie pokazały się jeszcze
chmury, ale powietrze zdawało się ciężkie; jak na tę porę roku było niezwykle
ciepło. Słońce wzeszło omglone, a w ślad za nim podniosła się z ziemi ku górze
ciemność, jakby wielka burza ciągnęła od wschodu. Daleko na północo-zachodzie u
stóp Gór Mglistych gęstniał drugi wał mroków, cień wypełzający powoli z Doliny
Czarodzieja.
Gandalf cofnął się aż do szeregu, w
którym kłusował Legolas obok Eomera.
-
Masz bystre oczy swojego szlachetnego plemienia, Legolasie - rzekł - na staję
odróżnisz wróbla od łuszczyka. Powiedz mi, czy widzisz coś tam w stronie
Isengardu?
-
Wiele mil nas dzieli - rzekł Legolas wytężając wzrok i osłaniając oczy smukłą
dłonią. - Widzę ciemność. Poruszają się w niej jakieś postacie, ogromne
postacie, ale daleko stąd, na brzegu rzeki. Co to za jedni - powiedzieć nie
mogę. Nie przesłania mi oczu mgła ani chmura, lecz cień, który czyjaś potężna
wola rozpostarła nad okolicą i który posuwa się z wolna z biegiem wody. Wygląda
to jak półmrok wśród tysiąca drzew spływający ze wzgórz.
-
A za nami zbliża się straszna burza Mordoru - powiedział Gandalf. - Czeka nas
ciemna noc.
Drugiego dnia marszu powietrze stało
się jeszcze bardziej duszne. Po południu zaczęły jeźdźców doganiać czarne
chmury, jakby żałobny baldachim, na brzegach skłębiony i nakrapiany skrami
światła. Słońce zaszło krwawo w dymiących oparach. Ostrza włóczni błysnęły ogniście,
kiedy ostatnie promienie rozjarzyły strome ściany Trójroga; teraz bowiem tuż
nad głowami wojowników wystrzelały na tle nieba trzy ostre, poszarpane szczyty
zakańczające od pólnoco-zachodu wysunięte ramię Białych Gór. W ostatnim
czerwonym blasku przednia straż dostrzegła czarny punkt: sylwetkę jeźdźca
pędzącego na spotkanie oddziału. Wstrzymano konie czekając na wieści.
Wojownik zdawał się bardzo znużony;
hełm miał zaklęsły, najwidoczniej od ciosu, a tarczę pękniętą. Z wolna osunął
się z konia i chwilę stał chwytając oddech, zanim przemówił.
-
Czy Eomer jest z wami? - spytał. - Nareszcie przybywacie, lecz za późno i w
zbyt małej sile. Odkąd Theodred padł, wszystko się dla nas na złe obróciło.
Wczoraj odepchnięto nas za Isenę, ponieśliśmy ciężkie straty; wielu naszych
zginęło podczas przeprawy. Dziś w nocy na tamten brzeg nadciągnęły do
nieprzyjacielskiego obozu posiłki. Isengard został chyba pusty. Saruman uzbroił
też dzikich górali i pasterzy z Dunlandu, zza gór; całą tę zgraję rzucił
przeciw nam. Zmiażdżyli nas liczebną przewagą, mur naszych tarcz pękł pod ich
naporem. Erkenbrand z Zachodniej Bruzdy pozbierał niedobitków i z nimi cofa się
do warowni, którą ma w Helmowym Jarze. Reszta wojsk rozpierzchła się po
stepie... Gdzie jest Eomer? Powiedzcie mu, że nie ma po co iść dalej. Niech
lepiej zawróci do Edoras, póki tu nie dopadną go wilki z Isengardu.
Theoden
słuchał dotychczas milcząc, ukryty przed wojownikiem za szeregiem swojej
gwardii, teraz jednak pchnął naprzód konia.
-
Stań przede mną, Keorlu! - rzekł. - Jestem i ja tutaj. Ostatnia armia Eorlingów
wyruszyła w pole. Nie odstąpi bez bitwy.
Twarz
wojownika zajaśniała radością i podziwem. Wyprostował się, potem ukląkł i
wyciągnął miecz, rękojeścią zwrócony do króla.
-
Rozkazuj, królu! - zawołał. - Wybacz! Myślałem...
-
Myślałeś, że zostałem w Meduseld przygięty do ziemi jak stare drzewo pod
zimowym śniegiem. Tak też było naprawdę, kiedy wyjeżdżałeś na wojnę. Ale wiatr
od zachodu potrząsnął gałęziami - rzekł Theoden. - Dajcie temu wojownikowi
wypoczętego konia! W drogę, Erkenbrand czeka na odsiecz.
Gdy
Theoden mówił, Gandalf wysunął się z koniem nieco naprzód i długo wpatrywał się
w stronę Isengardu, na północ, potem zaś na zachód, w chylące się słońce. Teraz
wrócił do oddziału.
-
Jedź, Theodenie! - rzekł. - Kieruj się do Helmowego Jaru. Nie jedź do brodu na
Isenie i nie marudź na otwartym stepie. Ja na czas krótki muszę cię opuścić.
Gryf poniesie mnie tam, gdzie wzywa pilna sprawa. - Zwracając się do Aragorna,
Eomera i całej królewskiej świty, krzyknął: - Strzeżcie króla, póki nie wrócę!
Czekajcie na mnie u Helmowych Wrót. A teraz, bywajcie! Szepnął coś Gryfowi i
ogromny koń runął naprzód jak strzała wypuszczona z łuku. Zanim się wojownicy
spostrzegli, już go nie było, mignął im jak błysk srebra w zachodzącym słońcu,
jak wiatr w trawie, jak cień, co umyka i ginie z oczu. Śnieżnogrzywy chrapnął i
wspiął się, gotów skoczyć za księciem koni, lecz tamtego chyba tylko ptak
mógłby lotem dogonić.
-
Co to ma znaczyć? - spytał któryś z gwardzistów zwracając się do Hamy.
-
Że Gandalf szary bardzo się spieszy - odparł Hama. - Zawsze odchodzi i
przychodzi niespodzianie.
-
Smoczy Język, gdyby tu był, pewnie bez trudu znalazłby wyjaśnienie - rzekł
gwardzista.
-
Na pewno - odparł Hama. - Ale ja wolę zaczekać, aż znów zobaczę Gandalfa.
-
Może będziesz musiał na to długo czekać - rzekł tamten.
Oddział
skręcił więc z drogi prowadzącej do brodu na Isenie i skierował się ku
południowi. Noc zapadła, Rohirrimowie wszakże nie przerwali marszu. Góry były
blisko, lecz wysokie szczyty Trójroga ledwie majaczyły na pociemniałym niebie.
O parę mil dalej, po drugiej stronie Doliny Zachodniej Bruzdy, leżała jakby
zielona, rozległa zatoka, a z niej w głąb gór prowadził wąwóz. Ludzie nazwali
go Helmowym Jarem, od imienia Helma, bohatera dawnych wojen, który to miejsce
obrał sobie ongi na kryjówkę. Jar zwężał się i coraz bardziej stromo wspinał w
górę, biegnąc od północy w cieniu Trójroga aż pod urwiste skały, które
sterczały nad nim z obu stron jak potężne baszty, odcinając go od światła dziennego
zupełnie.
W Helmowych Wrotach, u wejścia do
Jaru, północna skała wysuwała naprzód jakby ostrogę, na niej zaś wznosiły się
wysokie mury z prastarego kamienia, a w ich obrębie stała strzelista wieża.
Ludzie mówili, że w zamierzchłych latach świetności Gondoru królowie morza
zbudowali tę warownię rękoma olbrzymów. Nazywano ją Rogatym Grodem, a kiedy
trąby grały na wieży, echo odbijało głos w Jarze i zdawało się, że to zastępy
dawno zapomnianych rycerzy wyruszają z podgórskich pieczar na wojnę. Ludzie w
owych niepamiętnych czasach zbudowali też mur między Rogatym Grodem a
południowym urwiskiem, zagradzając w ten sposób wstęp do wąwozu. Pod murem
wybito przepust, przez który potok ściekał dalej głębokim korytem, wyżłobionym
pośrodku szerokiego trawiastego klina, łagodnie opadającego od Helmowych Wrót
do Helmowego Szańca, a stąd przez Zieloną Roztokę w dolinę Zachodniej Bruzdy. W
takiej to warowni, w Rogatym Grodzie nad Helmowymi Wrotami, osiadł teraz
Erkenbrand, dziedzic Zachodniej Bruzdy na pograniczu Rohanu. Widząc zaś
gromadzące się nad krajem chmury i rozumiejąc groźbę wojny, doświadczony ten
wojownik naprawił skruszałe mury i umocnił twierdzę.
Jeźdźcy byli w niższej części doliny
i jeszcze nie dotarli do Zielonej Roztoki, kiedy zwiadowcy, wysłani naprzód,
zaalarmowali oddział krzykiem i graniem rogu. Z ciemności świsnęły strzały.
Jeden ze zwiadowców wrócił galopem z wieścią, że wilkołaki buszują po dolinie i
że banda orków wraz z dzikimi ludźmi ciągnie od brodu na Isenie kierując się
wyraźnie na południe, ku Helmowemu Jarowi.
-
Natknęliśmy się na liczne trupy naszych, którzy widać padli wycofując się w tę
stronę - mówił. - Spotkaliśmy także rozbite oddziały, błąkające się bezładnie i
bez dowódcy. Nikt nie umie powiedzieć, co się stało z Erkenbrandem. Zanim
dotrze do Helmowych Wrót, pewnie go orkowie dopadną, jeżeli już wcześniej nie
poległ.
-
Czy nikt nie widział Gandalfa? - spytał Theoden.
-
Owszem. Wielu ludzi widziało starca w bieli, który konno rwał jak wicher przez
step. Niektórzy myślą, że to Saruman. Powiadają, że nim noc zapadła, zniknął z
oczu pędząc w stronę Isengardu. Wcześniej za dnia podobno Smoczy Język w
kompanii orków także pospieszył na północ.
-
Biada Smoczemu Językowi, jeżeli Gandalf go doścignie! - rzekł Theoden. - A więc
opuścili mnie obaj doradcy, dawny i nowy. Teraz jednak nie ma wyboru, trzeba
iść, tak jak Gandalf zalecał, do Helmowych Wrót, choćbyśmy tam mieli nie zastać
Erkenbranda. Czy wiadomo, jakimi siłami ciągnie nieprzyjaciel z północy?
-
Bardzo znacznymi - odparł zwiadowca. - Żołnierzowi, gdy ucieka, zawsze
przeciwnik dwoi się w oczach, lecz wypytywałem mężnych wojowników. Nie można
wątpić, że siły wroga wielokrotnie przewyższają nasze.
-
Tym bardziej więc spieszmy - rzekł Eomer. - Musimy przebić się impetem przez
nieprzyjaciół, jeśli już są między nami a warownią. W Helmowym Jarze są
pieczary, w których setki ludzi mogą przyczaić się w zasadzce, a stamtąd są
tajemne przejścia w góry.
-
Nie należy ufać tajemnym drogom - powiedział król. - Saruman od dawna miał
szpiegów w tym kraju. W każdym jednak razie długo można bronić się w warowni.
Naprzód!
Aragorn
i Legolas jechali teraz razem z Eomerem w przedniej straży. Posuwali się wśród
nocy wciąż na południe, lecz coraz wolniej, w miarę jak ciemności gęstniały, a
droga wspinała się coraz wyżej falistym terenem do podnóży gór. Większych sił
nieprzyjacielskich nie spotkali na szlaku. Parę razy co prawda dostrzegli
wałęsające się mniejsze bandy orków, którzy jednak umykali na widok Rohirrimów
tak, że nie udało się żadnego dosięgnąć ani wziąć języka.
-
Obawiam się - rzekł Eomer - że wiadomość o pochodzie króla na czele oddziału
nie zachowa się długo w tajemnicy przed nieprzyjacielskim wodzem, czy jest nim
sam Saruman, czy też jakiś jego namiestnik.
W
stepie zgiełk wojenny potężniał. Słyszeli już nawet ochrypłe śpiewy. Kiedy
dotarli nad Zieloną Roztokę, obejrzeli się za siebie. Zobaczyli światła
pochodu, niezliczone ogniste punkciki, rozsiane w ciemnościach jak czerwone
kwiaty lub też wijące się krętym sznurem z niziny ku górze. Tu i ówdzie
jaśniały większe ogniska.
-
Ogromna armia ściga nas uparcie - rzekł Aragorn.
-
Niosą z sobą ogień - powiedział Theoden - i palą po drodze wszystko: stogi,
szałasy i drzewa. To bogata dolina, wiele w niej jest ludzkich osiedli.
Nieszczęsny mój lud!
-
A my nie możemy po nocy spaść jak burza z góry na tę bandę! - rzekł Aragorn. -
Boli mnie, że musimy przed nimi uchodzić.
-
Nie będziemy potrzebowali uchodzić daleko - odparł Eomer. - Helmowy Szaniec już
blisko, stara fosa i wały przecinają w poprzek dolinę, o ćwierć mili przed
Wrotami. Tam możemy się zatrzymać i stawić czoło orkom.
-
Nie, za mało nas, żeby bronić Szańca - rzekł Theoden. - Ma on więcej niż milę
długości, a w dodatku przerwa między wałami jest szeroka.
-
Przerwy musi bronić tylna straż, jeśli nieprzyjaciel będzie nam następował na
pięty - powiedział Eomer.
Nie
było na niebie ani gwiazd, ani księżyca, kiedy dojechali do przerwy w wałach,
przez którą spływał z góry potok, a jego brzegiem biegła droga z Rogatego
Grodu. Szaniec zamajaczył przed jeźdźcami znienacka niby olbrzymi cień nad
czarną czeluścią. Gdy oddział zbliżył się, z wałów okrzyknęła go straż.
-
Król Rohanu jedzie do Helmowych Wrót! - zawołał w odpowiedzi Eomer. - Mówi
Eomer, syn Eomunda.
-
Oto pomyślna a niespodziewana nowina! - odparł wartownik. - Pospieszajcie!
Nieprzyjaciel już blisko!
Jeźdźcy
minęli przerwę między wałami i zatrzymali się ponad nią na trawiastym stoku.
Ucieszyła ich wiadomość, że Erkenbrand zostawił dla obrony Helmowych Wrót sporą
załogę, do której potem przyłączyło się jeszcze wielu wojowników spośród
cofających się od brodu oddziałów.
-
Zbierze się chyba tysiąc ludzi zdolnych do walki wręcz - powiedział Gamling,
stary wojownik, dowódca załogi Szańca. - Lecz większość z nich - jak ja -
dźwiga na grzbiecie za wiele zim albo za mało - jak mój wnuk. Czy słyszeliście
coś o Erkenbrandzie? Wczoraj mieliśmy wieści, że ciągnie ku Helmowemu Jarowi
wraz z resztą swojej wyborowej piechoty. Dotychczas jednak nie przybył.
-
Boję się, że go nie zobaczymy - odparł Eomer. - Zwiadowcy nie przynieśli o nim
żadnych wiadomości, a całą dolinę za nami zajął już nieprzyjaciel.
-
Bardzo bym pragnął, żeby Erkenbrand ocalał - rzekł Theoden. - To dzielny
człowiek. W nim odżyło męstwo Helma, zwanego Młotem. Ale nie możemy na niego
tutaj czekać. Trzeba wszystkie nasze siły skupić za murami. Czy w grodzie są
zapasy? Wieziemy z sobą niewiele prowiantu, bo spodziewaliśmy się bitwy w
otwartym polu, a nie oblężenia.
-
W jaskiniach Jaru schroniła się moc ludu z Zachodniej Bruzdy, starców, dzieci i
kobiet - odrzekł Gamling. - Ale zgromadziliśmy także sporo żywności; jest nawet
bydło i pasza dla niego.
-
To się dobrze stało - powiedział Theoden. - orkowie palą i grabią wszystko, co
znajdą w dolinie.
-
Jeżeli się połakomią na nasze mienie przechowywane za Helmowymi Wrotami, drogo
za nie zapłacą - odparł Gamling.
Król
ze swoim oddziałem pojechał dalej. Przed groblą, wzniesioną nad potokiem,
zsiedli z koni. Długą kolumną, gęsiego, przeprowadzili wierzchowce i weszli w
bramę Rogatego Grodu. Tu również powitano ich okrzykami radości i rozbudzonej
na nowo nadziei, bo dzięki przybyciu królewskiego oddziału w warowni znalazło
się dość ludzi, żeby obsadzić zarówno sam gród, jak i zewnętrzny mur obronny.
Oddział Eomera zaraz stanął w
pogotowiu. Król ze świtą został w Rogatym Grodzie, podobnie jak wielu
wojowników z Zachodniej Bruzdy. Eomer jednak rozstawił większą część swoich
ludzi na zewnętrznym murze, w jego baszcie i tuż za nim, ponieważ to miejsce
było najtrudniejsze do obrony, gdyby nieprzyjaciel natarł całą potęgą. Konie
odesłano daleko w głąb Jaru z paru zaledwie ludźmi, żeby nie uszczuplać załogi.
Mur miał dwadzieścia stóp wysokości,
a tak był szeroki, że czterech wojowników mogło w szeregu zmieścić się na jego
szczycie, osłoniętym parapetem, zza którego najroślejszym nawet mężom głowa
tylko wystawała. Tu i ówdzie między kamieniami ziały wąskie szpary strzelnicze.
Z zewnętrznego dziedzińca Rogatego Grodu, a także z tyłu, z Jaru, prowadziły
tutaj schody, lecz od czoła mur był całkiem gładki, a ogromne kamienie ułożone
tak, że nigdzie w spojeniach nie dawały oparcia stopom, u szczytu zaś tworzyły
przewieszkę nad zawrotną przepaścią.
Gimli stał oparty o przedpiersie
muru. Legolas siedział wyżej, na parapecie, z łukiem gotowym do strzału, z
oczyma wpatrzonymi w ciemność.
-
To już wolę - powiedział krasnolud przytupując na kamieniach. - Zawsze serce mi
rośnie, kiedy się znajdę bliżej gór. Skała tu dobra. Ta ziemia ma zdrowe kości.
Poczułem je w nogach, gdy wspinaliśmy się od Szańca. Daj mi rok czasu i setkę
moich braci do pomocy, a zrobię z tego miejsca fortecę, o którą każda armia
rozbije się jak woda.
-
Wierzę ci - odparł Legolas. - No, cóż, jesteś krasnoludem, a to plemię
dziwaków. Mnie się ta okolica wcale nie podoba, a pewnie za dnia także nie wyda
mi się piękniejsza. Ale dodajesz mi otuchy, Gimli, i cieszę się, że stoisz przy
mnie na swoich krzepkich nogach, ze swoim ostrym toporkiem. szkoda, że nie ma z
nami więcej twoich współplemieńców. Jeszcze większa szkoda, że nie ma chociaż
setki wprawnych łuczników z Mrocznej Puszczy. Bardzo by się przydali.
Rohirrimowie na swój sposób nieźle szyją z łuków, ale za mało ich, o wiele za
mało.
-
Dla łuczników za ciemno teraz - rzekł Gimli. - Właściwie pora nadaje się do
spania. Och, spać! Chyba jeszcze nigdy żadnemu krasnoludowi nie chciało się tak
spać, jak mnie w tej chwili. Konna jazda okropnie męczy. Lecz toporek
niecierpliwi się w mojej garści. Niech sie tylko nawinie pod rękę kilka
orkowych karków i niech mam miejsce, żeby się zamachnąć, a zaraz mnie i sen, i
zmęczenie odleci.
Czas wlókł się leniwie. Daleko w
dolinie wciąż płonęły rozproszone ogniska. Isengardczycy posuwali się teraz
wśród ciszy. Światła pochodni wspinały się pod górę niezliczonymi krętymi
sznurami. Nagle od strony Szańca buchnęły wrzaski orków i zapalczywe wojenne
okrzyki ludzi. Ogniste głownie pokazały się nad krawędzią fosy i skupiły gęsto
w przerwie między wałami. Potem rozpierzchły się i zniknęły. Przez pole i
podjazd pod bramy Rogatego Grodu galopem gnali jeźdźcy. To tylna straż, złożona
z wojowników Zachodniej Bruzdy, wracała, odepchnięta, ku swoim.
-
Nieprzyjaciel tuż! - wołali. - Nie mamy już ani jednej strzały w kołczanach,
trupami orków wypełniła się fosa. Lecz nie na długo ich to wstrzyma. Już lezą
na wał jak mrówki. Oduczyliśmy ich przynajmniej świecenia łuczywem.
Minęła
już północ. Niebo było zupełnie czarne, a cisza w dusznym powietrzu zapowiadała
burzę. Nagle oślepiająca błyskawica rozdarła chmury. Piorun rozszczepił się na
szczycie od wschodu. W olśniewającym rozbłysku czuwający zobaczyli całą
przestrzeń między grodem a szańcem, zalaną białym światłem, w którym kipiało i
roiło się mrowie orków: jedni przysadziści, grubi, inni wysocy i chudzi, a
wszyscy w spiczastych hełmach i z czarnymi tarczami. Coraz to nowe setki
wdzierały się przez Szaniec i cisnęły w przerwie wałów. Ciemna fala wzbierała
od skały do skały aż pod mur. Po dolinie przetoczył się grzmot.
I jak deszcz gęste świsnęły nad
murem strzały, ze szczękiem i błyskiem padając na kamienie. Niejedna trafiła w
żywy cel. Rozpoczął się szturm na Helmowy Jar, lecz z twierdzy nie odezwał się
żaden głos i nie odpowiedziano strzałami.
Napastnicy zatrzymali się zbici z
tropu milczącą grozą skał i murów. Raz za razem znów błyskawica rozświetlała
ciemności. Orkowie wrzasnęli, wywijając dzidami i szablami; nowy rój strzał
sypnął się na obrońców muru, których błyskawica ukazała oczom napastników.
Wojownicy z pękł jak gdyby piorunem rozcięty, oni sami, odepchnięci potężnie,
padali na miejscu trupem albo walili się z urwiska w dół, w kamienne koryto potoku.
Łucznicy orków chwilę jeszcze strzelali na oślep, potem uciekli także.
Eomer i Aragorn na moment zatrzymali
się pod bramą. Grzmot huczał teraz gdzieś bardzo daleko. Błyskawice jeszcze
migotały nad odległymi górami południa. Przenikliwy wiatr dął od północy.
Chmury poszarpane płynęły szybko, spośród nich wyjrzały już gwiazdy. nad
wzgórzami od strony Zielonej Roztoki pokazał się księżyc i lśnił żółty na
zmytym przez burzę niebie.
-
Zjawiliśmy sie w samą porę - rzekł Aragorn przyglądając się bramie. Ogromne
zawiasy i żelazne zasuwy były poskręcane i wygięte, belki w wielu miejscach
pękły.
-
Nie możemy jednak zostać tu poza murami, żeby ich bronić - powiedział Eomer. -
Patrz! - Wskazał groblę. Tłum orków i dzikich ludzi już gromadził się znowu na
drugim brzegu potoku. Gwizdnęły strzały i kilka z nich upadło na kamienie wokół
rycerzy. - Chodźmy stąd! Trzeba od wnętrza podeprzeć i wzmocnić bramę głazami i
belkami. Chodźmy!
Odwrócili
się i pobiegli. W tej samej chwili kilkunastu orków, którzy przyczaili się pośród
trupów, nagle zerwało się na nogi i milczkiem, chyłkiem puściło się za
rycerzami w pogoń. Dwaj rzucili się na ziemię zahaczając znienacka nogi Eomera;
padł i w okamgnieniu nakryli go swymi ciałami. Lecz nagle drobna, ciemna
figurka wyskoczyła z cienia, gdzie kryła się nie dostrzeżona przez nikogo, i
rozległ się gardłowy okrzyk: "Baruk Khazad! Khazad ai-menu!" Śmignął
w powietrzu toporek. Potoczyły się dwie orkowe głowy. Reszta napastników
pierzchła. Eomer dźwigał się już z ziemi, kiedy Aragorn, zawróciwszy, biegł mu
na ratunek.
Zamknięto furtkę, umocniono bramę od
wewnętrznej strony żelaznymi sztabami i kamieniami. Gdy wszyscy znaleźli się
bezpiecznie za murem, Eomer rzekł:
-
Dziękuję ci, Gimli, synu Gloina! Nie wiedziałem wcale, że brałeś udział w tej naszej
wycieczce. Często jednak gość nie zaproszony okazuje się najcenniejszym
towarzyszem. Jakim sposobem znalazłeś się tak w porę na miejscu?
-
Poszedłem za wami, żeby rozczmuchać się ze snu - odparł Gimli - ale kiedy
zobaczyłem dzikusów z gór, wydali mi się za wielcy dla mnie, więc przysiadłem
na kamieniu i przyglądałem się robocie waszych mieczy.
-
Nie wiem, jak ci odpłacę - rzekł Eomer.
-
Trafi się może niejedna sposobność, zanim noc przeminie - zaśmiał się
krasnolud. - Bardzo jestem rad. Dotychczas, od wyjścia z Morii, mój toporek nic
nie rąbał prócz drew.
- D |
wóch!
- oznajmił Gimli klepiąc ostrze toporka. Wrócił właśnie na dawne miejsce pod
parapetem zewnętrznego muru.
-
Dwóch? - odparł Legolas. - Ja się lepiej spisałem; teraz jednak muszę poszukać
strzał, bo kołczan mam pusty. Myślę, że położyłem co najmniej dwudziestu. Ale
to ledwie kilka listków, a został cały las!
Niebo rozwidniało się szybko, a
zachodzący księżyc świecił jasno. Lecz światło niosło z sobą niewiele nadziei
dla rycerzy Rohanu. Szeregi nieprzyjaciół nie zmalały, przeciwnie, urosły, od
doliny zaś przez przerwę w wałach cisnęły się wciąż nowe posiłki. Wycieczka na
skałę dała obrońcom tylko krótką chwilę wytchnienia. Teraz napastnicy
szturmowali do bramy ze zdwojoną furią. Pod zewnętrznym murem tłum
Isengardczyków kipiał jak morze. Orkowie i dzicy górale roili się u podnóży
kamiennej ściany na całej jej długości. Liny opatrzone hakami zarzucali na
parapet tak szybko, że obrońcy nie mogli nadążyć z odcinaniem ich, setki
wysokich drabin przystawiano jednocześnie do muru. Wiele z nich strącono, lecz
na miejsce każdej, która runęła strzaskana, wyrastała nowa, orkowie zaś
wspinali się zwinnie jak małpy z ciemnych lasów południa. U stóp muru zwał
trupów, rannych i pogruchotanego drewna piętrzył się jak ławica żwiru na
morskim brzegu po burzy. Straszliwe te zaspy rosły coraz wyżej i wciąż
przybywało napastników.
Znużenie ogarnęło obrońców. Zużyli
już wszystkie strzały, kołczany mieli puste, miecze wyszczerbione, tarcze
spękane. Trzykroć Aragorn i Eomer podrywali ich do boju, trzykroć Anduril
rozpłomieniał się w desperackim natarciu, trzykroć odparto nieprzyjaciół od
muru.
Nagle z głębi Jaru buchnął wrzask.
Orkowie jak szczury wpełzli przez przepust, którym pod murem spływał potok.
Zgromadzeni w cieniu urwisk czekali na chwilę, gdy walka pod szczytem muru
rozgorzała najbardziej i gdy tam skupiła się cała czujność i wszystkie siły
obrony. Wtedy dopiero wyskoczyli z ukrycia. Część bandy wdarła się w głąb Jaru,
gdzie były spędzone konie, i rzuciła się na pilnujących stadniny koniuchów.
Jednym susem Gimli skoczył w dół i
dziki okrzyk: "Khazad! Khazad!" echem odbił się wśród skał. Topór
miał tam wkrótce dość roboty.
-
Hej! Hej! - krzyknął Gimli. - Orkowie za murem! Hej! Bywaj, Legolasie! Starczy
ich tutaj dla nas obu. Khazad ai-menu! Na głos krasnoluda, wzbjający się ponad
zgiełk bitwy, stary Gamling spojrzał z baszty Rogatego Grodu.
-
Orkowie w Jarze! - krzyknął. - Helm! Helm! Naprzód, plemię Helma!
I
z tym okrzykiem pędził po schodach ze skały, a za nim biegli wojownicy z
Zachodniej Bruzdy.
Natarli z furią i tak niespodzianie,
że orkowie załamali się pod ich naporem. Zepchnięci i osaczeni w
najciaśniejszym kącie Jaru napastnicy ginęli od mieczy lub z wrzaskiem umykali
w boczne przesmyki, gdzie czekała ich śmierć z rąk straży, strzegących
tajemnych pieczar.
-
Dwudziesty pierwszy! - zawołał Gimli i zamachem obu rąk położył ostatniego orka
trupem u swoich nóg. - A więc prześcignąłem cię, mości elfie!
-
Trzeba zatkać tę szczurzą dziurę - rzekł Gamling. - Podobno krasnoludy są
mistrzami, gdy chodzi o budowle z kamieni. pomóż nam, mistrzu Gimli.
-
Nie używamy co prawda do ciosania skał wojennych toporów ani też własnych
paznokci - odparł Gimli. - Ale zrobię, co się da.
Zgarnęli
głazy i odłamki skalne, jakie się nawinęły pod rękę, i pod kierunkiem Gimlego
ludzie z Zachodniej Bruzdy zatkali wewnętrzny wylot przełomu, zostawiając tylko
wąską szparę. Potok, który wezbrał po deszczu, kipiał i bulgotał, zdławiony w
ciasnej szczelinie, i z wolna rozlewał się zimnym stawem pomiędzy dwoma
urwiskami.
-
W górze będzie suszej - rzekł Gimli. - Chodź, Gamlingu, zobaczymy, co się
dzieje na murach.
Wspiął
się po schodach; zastał na szczycie muru Legolasa wraz z Aragornem i Eomerem.
Elf trzymał swój długi sztylet. Chwilowo panował tu spokój, napastnicy, po
nieudanej próbie przedarcia się przez przełom potoku, zaniechali na razie
szturmu.
-
Dwudziestu jeden - oznajmił Gimli.
-
Wspaniale! - odparł Legolas. - Ale ja tymczasem doliczyłem już do dwóch
tuzinów. walka tutaj szła na noże.
Eomer
i Aragorn znużeni opierali się o miecze. W oddali, po lewej stronie, zgiełk
bitwy toczonej na skale wzmógł się znowu. Lecz Rogaty Gród trwał niezłomnie,
jak wyspa pośród morza. Bramy jego leżały strzaskane, ale przez barykady z kłód
i głazów nie przedostał się ani jeden nieprzyjacielski żołnierz.
Aragorn popatrzył w blade gwiazdy i
w księżyc, który zniżył się teraz nad zachodnie stoki zamykające dolinę.
-
Ta noc dłuży się jak lata - rzekł. - Kiedyż nareszcie wstanie dzień?
-
Świt już blisko - powiedział Gamling, który również wszedł na mur - ale wątpię,
czy nam to pomoże.
-
Jednakże świt zawsze jest nadzieją człowieka - rzekł Aragorn.
-
Służalcy Isengardu, półorkowie czy gobliny, nikczemne stwory, które sobie
Saruman wyhodował, nie ulękną się słońca - powiedział Gamling. - Nie boją się
go także dzicy górale. Czy nie słyszycie ich głosów?
-
Słyszę - rzekł Eomer - lecz brzmią w moich uszach jak skrzek ptasi albo ryk
zwierzęcy.
-
A przecież wielu żołnierzy Sarumana wykrzykuje w języku Dunlandczyków - odparł
Gamling. - Znam ich mowę. To dawny język ludzki, uzywany ongi w zachodnich
dolinach Riddermarchii. Posłuchajcie! Nienawidzą nas i cieszą się, bo nasza
zguba wydaje im się nieuchronna. "Król! - wrzeszczą. - Król! Weźmiemy do
niewoli ich króla! Śmierć Forgoilom! Śmierć słomianym łbom! Śmierć zbójom z
północy!" To przezwiska, które nam nadali. Po pięciu wiekach nie
zapomnieli i nie przebaczyli, że władcy Gondoru oddali Riddermarchię Eorlowi
Młodemu i zawarli z nim przymierze. Saruman rozjątrzył starą nienawiść. To lud
dziki, jeśli go podburzyć. Nie ustąpią ani o zmierzchu, ani o świcie, dopóki
nie wezmą Theodena do niewoli lub nie polegną sami.
-
Mimo wszystko świt przyniesie mi nadzieję - powiedział Aragorn. Jeszcze nie
skończył mówić, gdy nagle zagrzmiały trąby. Huk się rozległ, błysnęły
płomienie, wzbił się obłok dymu. Woda z Helmowego Potoku sycząc i pieniąc się
runęła przez przełom: tama puściła, w murze ziała ogromna dziura. Chmara
czarnych orków już przez nią cisnęła się do Jaru.
-
Oto diabelska sztuczka Sarumana! - krzyknął Aragorn. - Podpełzali znów do
przepustu, kiedy my tu z sobą rozmawialiśmy, i podpalili ognie Orthanku tuż u
naszych stóp. Elendil! Elendil! - zawołał biegnąc ku wyłomowi. Lecz w tym samym
okamgnieniu sto drabin wysunęło się nad parapet muru. Górą i dołem zalał go
ostatni szturm jak czarna fala zatapiająca piaszczystą wydmę. Furia ataku
zmiotła obrońców. Jedni cofali się coraz głębiej w Jar, znacząc odwrót gęstym
trupem własnym i nieprzyjacielskim, broniąc każdej piędzi i zmierzając ku
tajnym pieczarom. Inni wyrąbywali sobie drogę do twierdzy.
Z Jaru na Skałę aż pod bramę
Rogatego Grodu wiodły szerokie schody. Aragorn stał na jednym z najniższych
stopni. W jego ręku błyszczał Anduril i przez cały czas jakaś groza tego miecza
wstrzymywała nieprzyjaciół, aby Rohirrimowie, którzy zdołali dotrzeć do
schodów, mogli wspiąć się pod bramę. Wyżej nieco nad Aragornem przykląkł
Legolas. Naciągnął łuk, lecz została mu jedna strzała; wychylony naprzód
czekał, gotów ustrzelić pierwszego orka, który ośmieli się zbliżyć do schodów.
-
Wszyscy, którzy tu doszli żywi, są już bezpieczni za murem twierdzy, Aragornie!
- zawołał. - Chodź i ty na górę!
Aragorn
odwrócił się i zaczął biec po schodach, lecz był straszliwie zmęczony i potknął
się w biegu. Natychmiast skorzystał z tego nieprzyjaciel. Orkowie z wrzaskiem
skoczyli ku rycerzowi, żeby go pochwycić. Pierwszy padł z ostatnią strzałą
Legolasa w gardle, inni jednak przesadzili jednym susem trupa i biegli dalej.
Nagle zepchnięty z góry ogromny głaz runął na schody i napastnicy stoczyli się
w głąb Jaru. Aragorn dopadł bramy i zatrzasnął ją za sobą.
-
Zły obrót bierze bitwa, przyjaciele - rzekł ocierając ramieniem pot z czoła.
-
Zły, ale nie beznadziejny - odparł Legolas - póki ty jesteś wśród nas. A gdzie
podział się Gimli?
-
Nie wiem - rzekł Aragorn. - Widziałem go ostatni raz, jak walczył w Jarze za
murem, lecz potem nieprzyjaciel nas rozdzielił.
-
Niestety! Smutna to nowina! - powiedział Legolas.
-
Gimli jest silny i dzielny - odparł Aragorn. - Miejmy nadzieję, że ucieknie do
pieczar. tam byłby na razie bezpieczny. Bezpieczniejszy niż my. Schron
podziemny przypadnie krasnoludowi do serca.
-
Tą nadzieją muszę się pocieszać - rzekł Legolas. - Wolałbym jednak, żeby obrał
tę samą co my drogę. Chciałem powiedzieć mu, że mam już trzydziestu dziewięciu
orków na swoim rachunku.
-
Jeżeli przedrze się do pieczar, pewnie po drodze odzyska nad tobą przewagę -
zaśmiał się Aragorn. - Nie widziałem, by ktoś lepiej władał toporkiem od tego
krasnoluda.
-
Muszę poszukać strzał - rzekł Legolas. - Oby wreszcie przeminęła ta noc! Przy
świetle dziennym celniej strzela się z łuku.
Aragorn
poszedł do zamku. Ku wielkiej rozpaczy dowiedział się, że Eomera nie ma w
grodzie.
-
Nie, nie wrócił na skałę - rzekł Aragornowi jeden z wojowników z Zachodniej
Bruzdy. - Ostatni raz widziałem go, jak zbierał wokół siebie ludzi i walczył u
wylotu Jaru. Byli z nim Gamling i krasnolud, ja jednak nie zdołałem się tam
przedrzeć.
Aragorn
minął wewnętrzny dziedziniec i wszedł po schodach do komnaty mieszczącej się
wysoko w wieży. Na tle okna odcinała się ciemna sylwetka króla, który stąd
patrzał w dolinę.
-
Jakie wieści przynosisz, Aragornie? - zapytał.
-
Mur zewnętrzny wzięty, wszyscy obrońcy zepchnięci, wielu jednak zdołało
schronić się do Grodu.
-
Czy Eomer jest tutaj?
-
Nie, królu, lecz znaczna część twoich wojowników cofnęła się w głąb Jaru.
Podobno między nimi był Eomer. W ciasnych przesmykach mogą powstrzymać
nieprzyjaciela i dotrzeć do pieczar. Jaką tam znajdą nadzieję ratunku, nie
wiem.
-
Lepszą niż my tutaj. Mówiono mi, że w pieczarach są zgromadzone duże zapasy.
Powietrze też jest zdrowe, bo dochodzi z góry, przez kominy otwarte wysoko w
skałach. Nikt nie wedrze się do tych podziemi, jeśli wstępu bronią mężni
ludzie. Mogą wytrwać bardzo długo.
-
Orkowie jednak przynieśli z Orthanku diabelskie sztuki - rzekł Aragorn. - Mają
ogień, co rozsadza skały: tym właśnie sposobem zdobyli zewnętrzny mur. Jeżeli
nie zdołają wedrzeć się do pieczar, gotowi zamknąć ich wylot i zamurować ludzi
w podziemiu. Ale teraz musimy wytężyć wszystkie siły ku własnej obronie.
-
Duszę się w tym więzieniu - rzekł król. - Gdybym mógł z włócznią u siodła
ruszyć na czele moich wojowników w pole, może odnalazłbym radość walki i
skończył chwalebnie żywot. Ale tutaj nie na wiele się przydaję.
-
Tutaj, królu, jesteś przynajmniej chroniony murami najpotężniejszej twierdzy
Rohanu - odparł Aragorn. - Więcej masz nadziei, że się obronisz w Rogatym
Grodzie, niż w Edoras czy nawet w górach, w Warowni Dunharrow.
-
Podobno nigdy jeszcze nieprzyjaciel nie zdobył Rogatego Grodu szturmem - rzekł
Theoden - ale dziś dręczy mnie zwątpienie. Świat zmienia się, a to, co ongi
było potęgą, teraz może okazać się słabe. Jaka baszta oprze się tak wielkiej
liczbie napastników i tak zuchwałej nienawiści? Gdybym był wiedział, jak bardzo
Isengard wzmógł swoje siły, może nie spieszyłbym tak pochopnie na ich
spotkanie, mimo wszystkich czarów Gandalfa. Jego rady teraz wydają się mniej
dobre, niż były w blasku poranku.
-
Nie sądź, królu, mądrości Gandalfa, póki nie skończy się rozprawa - rzekł
Aragorn.
-
Koniec zapewne już niedaleki - odparł Theoden. - Ale nie chcę skończyć tutaj
jak stary borsuk w pułapce. Śnieżnogrzywy, Hasufel i wierzchowce moich
gwardzistów są w grodzie, na zewnętrznym dziedzińcu. O świcie zwołam ludzi
głosem Helmowego rogu i wyjadę za mury, do bitwy. Czy pojedziesz ze mną,
Aragornie, synu Arathorna? Może sobie przerąbiemy drogę, a może znajdziemy
śmierć godną pieśni... jeżeli zostanie na tej ziemi ktoś, kto by o nas mógł
śpiewać w przyszłości.
-
Pojadę z tobą, królu - rzekł Aragorn.
Pożegnał
Theodena i wrócił na mury, obszedł je w krąg dodając ducha wojownikom i
wspierając obrońców tam, gdzie orkowie atakowali najzażarciej. Towarzyszył mu
Legolas. Ogniste wybuchy ustawicznie wstrząsały kamiennym murem. Zewsząd na
jego szczyt zarzucano haki, przystawiano drabiny. Nieprzyjaciel co chwila
wdzierał się na przedmurze, lecz za każdym razem obrońcy strącali go na skały.
Wreszcie Aragorn stanął ponad główną
bramą, nie zważając na nieprzyjacielskie strzały. Wpatrując się przed siebie
dostrzegł, że na wschodzie niebo zaczyna blednąć. Podniósł nie uzbrojoną rękę
zwracając ją dłonią do napastników na znak, że chce parlamentować. Orkowie
odpowiedzieli szyderczym wrzaskiem.
-
Zleź na dół! Zleź! - wołali. - Jeżeli chcesz z nami gadać, zleź tutaj! A
przyprowadź ze sobą króla! My jesteśmy waleczni Uruk-hai. Wywleczemy go z nory,
jeżeli sam nie wyjdzie. Przyprowadź króla, niech się nie wymiguje!
-
Króla wola, czy wyjdzie, czy zostanie na zamku - odparł Aragorn.
-
Po coś tu przyszedł, jeśli tak? - pytali. - Czego tam wypatrujesz? czy chcesz
nas policzyć? My jesteśmy waleczni Uruk-hai!
-
Wypatruję świtu - rzekł Aragorn.
-
A cóż wam świt pomoże? - szydzili. - My jesteśmy waleczni Uruk-hai, nie
przerywamy walki we dnie, w pogodę ani podczas burzy. Przyszliśmy zabijać w
świetle słońca tak samo jak przy księżycu. Cóż wam pomoże świt?
-
Nikt nie wie, co mu nowy dzień przyniesie - rzekł Aragorn. - Odstąpcie, zanim
wstanie dzień waszej zguby.
-
Złaź albo zestrzelimy cię z muru! - wrzasnęli. - Nie chcemy takiego
parlamentariusza. Nie masz nic do powiedzenia.
-
Owszem, powiem wam coś jeszcze - rzekł Aragorn. - Nigdy w dziejach żaden
nieprzyjaciel nie zdobył Rogatego Grodu. Odstąpcie, jeżeli nie chcecie wyginąć
do nogi. Anie jeden nie ujdzie z życiem, żeby zanieść na północ wieść o klęsce.
Nie wiecie nawet, co wam grozi.
A
kiedy tak Aragorn stał na gruzach bramy, samotny wobec zgrai nieprzyjaciół,
biło od niego tyle siły i majestatu, że niejeden dziki góral umilkł i oglądał
się przez ramię na dolinę albo podnosił zaniepokojone oczy w niebo. Orkowie
jednak śmieli się głośno. Grad pocisków i strzał śmignął w górę ku szczytowi
muru. Aragorn zeskoczył na dziedziniec.
Huk się rozległ i buchnęły
płomienie. Sklepienie bramy, na którym przed chwilą jeszcze stał rycerz, pękło
i runęło strzaskane w proch i pył. jakby piorun rozniósł barykadę. Aragorn
pobiegł do królewskiej wieży.
Lecz w tym samym momencie, gdy
runęła brama, orkowie zaś z wrzaskiem gotowali się do nowego natarcia, w dole
za ich plecami szept się zerwał niby szelest nadciągającego wiatru i rósł z
każdą sekundą, aż wybuchnął krzykiem mnóstwa głosów, obwieszczających o świcie
niezwykłą nowinę. Orkowie na skale, słysząc ten trwożny zgiełk, zawahali się i
obejrzeli za siebie. Nagle ze szczytu wieży nieoczekiwany i straszliwy
rozbrzmiał głos wielkiego rogu Helma.
Na ten głos zadrżeli wszyscy. Wielu
orków rzuciło się na twarze zatykając uszy szponiastymi łapami. Z głębi Jaru
odpowiedziały echa, granie rogu powtarzało się zwielokrotnione, jakby na każdym
urwisku, na każdym szczycie stał wspaniały herold. Obrońcy spojrzeli z murów ku
wieży i słuchali w podziwie, echa bowiem nie milkły. Muzyka rogów wciąż
rozlegała się wśród gór, coraz bliższa, coraz głośniejsza, jakby jeden drugiemu
odpowiadał bojowym, śmiałym wezwaniem.
-
Helm! Helm! - krzyknęli Rohirrimowie. - Helm się zbudził i wraca do boju! Helm
walczy za króla Theodena.
Wśród
tych okrzyków zjawił się król na koniu białym jak śnieg, ze złotą tarczą i
długą włócznią. Po jego prawej ręce jechał Aragorn, spadkobierca Elendila, za
nimi - dostojni rycerze rodu Eorla Młodego. Niebo się rozjaśniło. Noc
pierzchła.
-
Naprzód, plemię Eorla!
Natarli
z krzykiem i wielkim zgiełkiem. Jak grzmot rwali od bramy, przez groblę, jak
wicher rozgarniający trawę zmiatali ze swojej drogi zastępy Isengardu. Z głębi
Jaru buchnęły gromkie głosy wojowników, którzy wybiegli teraz z pieczar i
spychali przed sobą nieprzyjacielską zgraję. Z grodu wysypywali się wszyscy
mężczyźni, którzy dotychczas zostawali w jego murach. A rogi wciąż grały i echo
niosło się wśród gór.
Król ze swoją świtą gnał naprzód.
Dowódcy i szeregowi padali albo uciekali przerażeni. Ani ork, ani człowiek
żaden nie stawił im czoła. Plecy nadstawili na miecze i włócznie jeźdźców,
twarze zwrócili ku dolinie. Uciekali z wrzaskiem i jękiem, bo wraz z wstającym
nowym dniem strach padł na nich i niepojęte dziwy.
Tak wjechał król Theoden przez
Helmowe Wrota i utorował sobie przejście aż do starego Szańca. Cały oddział
zatrzymał się tutaj. Dzień wokół rozwidniał się już na dobre. Snopy słonecznych
promieni biły znad wzgórz na wschodzie i rozbłyskiwały w ostrzach włóczni.
Rycerze milczeli i z siodeł spoglądali na Zieloną Roztokę. Kraj się odmienił.
Gdzie przedtem zieleniła się dolina, trawiastymi zboczami wspinając się ku
podnóżom gór, teraz czerniał las. Ogromne drzew, nagie i milczące, splątane
gąszczem gałęzi, stały w niezliczonych szeregach i wznosiły sędziwe korony. Ich
kręte korzenie kryły się w bujnej trawie. Pod nimi panował mrok. Szaniec od tego
bezimiennego lasu dzieliło niecałe pół mili otwartego pola. tam teraz zbiły się
w popłochu dumne zastępy Sarumana, zamknięte między groźnym królem a grozą
drzew. Ściągnęli spod Helmowych Wrót, cała przestrzeń powyżej Szańca była
wolna, oni jednak skupili się jak rój czarnych much na tym małym skrawku ziemi.
daremnie próbowali czołgać się i wspinać na zbocza Roztoki szukając drogi
ucieczki. Od wschodu zbocza były niedostępne i kamieniste, od zachodu zbliżała
się ich zguba.
Nagle na grzbiecie wzgórza ukazał się
jeździec w bieli, lśniący w promieniach wschodzącego słońca. Na dalszych
niskich pagórkach zagrały rogi. Za jeźdźcem wydłużonymi stokami w dół schodziło
tysiąc pieszych wojowników; miecze trzymali w ręku. Między nimi szedł mąż
wysokiego wzrostu, potężnej budowy. Pancerz miał czerwony. Gdy zbliżył się nad
krawędź doliny, przytknął do ust wielki czarny róg. Rozległa się dźwięczna,
silna nuta.
-
Erkenbrand! - krzyknęli Rohirrimowie. - Erkenbrand!
-
Patrzcie! Biały Jeździec! - zawołał Aragorn. - Gandalf wraca!
-
Mithrandir! Mithrandir! - krzyknął Legolas. - To czary nie lada. Chodźmy,
chciałbym przyjrzeć się temu lasowi, zanim czar przeminie.
Tłum
żołnierzy Isengardu zahuczał, zafalował, w rozterce zwracając się to ku
jednemu, to ku drugiemu niebezpieczeństwu. Z wieży znów odezwał się głos rogu.
Z góry, od przerwy między szańcami, ruszył do natarcia oddział króla. Z góry,
od strony wzgórz, pędził na czele swoich Erkenbrand, dziedzic Zachodniej
Bruzdy. Z krawędzi Roztoki skoczył Gryf, jak kozica pewnie mknąc wśód gór.
Dosiadał go Biały Jeździec, a na jego widok szaleństwo ogarnęło
nieprzyjacielskie szeregi. Dzicy górale padali przed nim na twarz. Orkowie z
wyciem i wrzaskiem ciskali na ziemię szable i dzidy. Gnali jak czarny dym
pędzony gwałtownym wiatrem. Z jękiem wpadali w cień drzew. Ani jeden już
stamtąd nie wyszedł.
Rozdział 8
Droga
do Isengardu
T |
ak
się stało, że w blasku pogodnego ranka król Theoden i Gandalf, Biały Jeździec,
znowu spotkali się na zielonej trawie nad Helmowym Potokiem. Byli też z nimi Aragorn,
syn Arathorna, elf Legolas, Erkenbrand z Zachodniej Bruzdy i dostojnicy Złotego
Dworu. Otaczali ich tłumnie Rohirrimowie, jeźdźcy Riddermarchii; zdumienie było
silniejsze jeszcze niż radość zwycięstwa, toteż wszystkie oczy zwracały się na
las.
Nagle rozległy się głośne okrzyki i
od strony Szańca ukazała się gromada tych spośród obrońców muru, którzy
zepchnięci przez nieprzyjaciela wycofali się przedtem w głąb Jaru. Szedł więc
Gamling Stary i Eomer, syn Eomunda, a z nimi Gimli, krasnolud. Nie miał hełmu
na głowie, przewiązanej zakrwawionym opatrunkiem, ale głos jego dźwięczał
donośnie i mocno.
-
Czterdziestu dwóch, mości Legolasie! - wołał. - Niestety! Toporek mi się
wyszczerbił. Czterdziesty drugi miał na szyi żelazny kołnierz. A co ty powiesz?
-
Masz o jeden punkt przewagę nade mną - odparł Legolas. - lecz chętnie ci
użyczam zwycięstwa, bo cieszę się bardzo, że wracasz na własnych nogach.
-
Witaj, Eomerze, synu mojej siostry! - rzekł Theoden. - Wielka jest moja radość,
że cie oglądam w dobrym zdrowiu!
-
Witaj, królu! - rzekł Eomer. - Ciemna noc przeminęła, dzień jasny znów świeci.
Dziwne ten dzień przyniósł nowiny! - Obejrzał się i ze zdumieniem popatrzał
najpierw na las, a potem na Gandalfa. - A więc i tym razem zjawiłeś się w
godzinie najcięższej próby i nieoczekiwanie! - rzekł.
-
Nieoczekiwanie? - powtórzył Gandalf. - Obiecałem przecież, że wrócę i że się na
tym miejscu spotkamy.
-
Nie wyznaczyłeś jednak godziny i nie zapowiedziałeś, jakim sposobem wrócisz.
Osobliwe przyprowadzasz posiłki. Wielki z ciebie czarodziej, Gandalfie Biały.
-
Może to prawda. Ale jeszcze nie pokazałem siły moich czarów. Jak dotąd dałem
wam tylko dobrą radę w chwili niebezpieczeństwa i posłużyłem się chyżością
Gryfa. Więcej dokonało wasze własne męstwo, a także krzepkie nogi wojowników z
Zachodniej Bruzdy, którzy maszerowali przez całą noc.
Teraz
już wszyscy patrzyli na Gandalfa z tym większym zdumieniem. Ten i ów spode łba
zerkał na las i przecierał ręką czoła, jakby podejrzewając, że oczy go mylą.
Gandalf roześmiał się wesoło.
-
O te drzewa wam chodzi? - rzekł. - Ależ tak, widzę je równie wyraźnie jak wy!
Nie są jednak moim dziełem. To sprawa od Rady Mędrców niezależna. Stało się
lepiej, niż sobie ułożyłem i niż mogłem się spodziewać.
-
Czyj zatem czar to sprawił, jeżeli nie twój? - spytał Theoden. - Na pewno nie
Sarumana. czyżby istniał jeszcze potężniejszy czarodziej, o którym do tej pory
nic nie wiedzieliśmy?
-
Nie czar tutaj działał, lecz siła od wszystkich czarów starsza - odparł
Gandalf. - Siła, która na ziemi istniała, zanim pierwszy elf zaśpiewał i
pierwszy młot zadzwonił.
Nim kopano żelazo, zanim drzewo
ścięto,
Gdy pagórek był młody pod młodym
miesiącem,
Zanim Pierścień wykuto, wywołano biedę
-
To chodził po lesie lat temu tysiące.
-
Jakież jest rozwiązanie tej zagadki? - spytał Theoden.
-
Jeżeli chcesz je poznać, jedź ze mną do Isengardu - odparł Gandalf.
-
Do Isengardu? - zakrzyknęli wszyscy.
-
Tak - rzekł Gandalf. - Wracam do Isengardu, a kto zechce, niech jedzie ze mną.
Napatrzymy się tam pewnie dziwów.
-
nawet gdybym wszystkich rozproszonych zgromadził i wszystkich rannych uzdrowił,
nie ma w Rohanie dość wojowników, żeby porwać się na warownię Sarumana -
powiedział Theoden.
-
A jednak ja wybieram się do Isengardu - rzekł Gandalf. - nie zabawię tam długo.
Czeka mnie droga na wschód. Wyglądajcie mnie w Edoras, zanim księżyc się
odmieni.
-
Nie! - odparł Theoden. - W czarnej godzinie przed świtem poddawałem się
zwątpieniu, lecz teraz nie myślę rozłączać się z tobą. Pojedziemy razem, skoro
tak radzisz.
-
Chcę rozmówić się z Sarumanem możliwie najrychlej - rzekł Gandalf - ponieważ
zaś tobie, królu, wyrządził on wiele zła, przystoi, abyś też był obecny przy
tej rozmowie. Kiedy najwcześniej mógłbyś wyruszyć i jak szybko zdołasz jechać?
-
Ludzie są zmęczeni po bitwie - odparł król - a ja także. Odbyłem długi marsz i
mało spałem. Niestety! Mój sędziwy wiek nie jest tylko złudzeniem ani skutkiem
podszeptów Smoczego Języka. Starość to choroba, z której całkowicie żaden
znachor nie uleczy, nawet ty, Gandalfie.
-
Pozwólmy więc wszystkim, którzy chcą ze mną jechać, odpocząć teraz - rzekł
Gandalf. - Ruszymy dopiero o zmierzchu. Tak będzie nawet lepiej, bo powinniśmy
od tej chwili wszystkie nasze ruchy i posunięcia zachowywać w jak
najściślejszej tajemnicy. Nie zabieraj ze sobą wielu wojowników, Theodenie.
Jedziemy rokować, a nie walczyć!
Król
wybrawszy kilku jeźdźców, którzy z bitwy wyszli nietknięci i mieli ścigłe
konie, rozesłał ich po wszystkich dolinach Riddermarchii z wieścią o
zwycięstwie oraz z wezwaniem, aby mężczyźni, starzy zarówno jak młodzi, zewsząd
pospieszyli do Edoras. Tam bowiem nazajutrz po pełni księżyca odbędzie się pod
przewodem władcy Riddermarchii wspólna narada wszystkich mężów zdolnych do
dźwigania broni. W podróż do Isengardu postanowił król wziąć z sobą Eomera i
dwudziestu przybocznych jeźdźców. Gandalfowi mieli towarzyszyć Aragorn, legolas
i Gimli. Mimo ran krasnolud za nic nie chciał pozostać w obozie.
-
Cios był dość słaby - oznajmił - a zresztą czapka mnie chroniła. Czegoś więcej
trzeba niż takie draśnięcie, żeby mnie powstrzymać.
-
Opatrzę ci tę ranę, nim ruszymy w drogę - rzekł Aragorn.
Na
razie król wrócił do Rogatego Grodu i przespał się snem prawdziwie spokojnym,
jakiego od wielu lat nie zaznał; wojownicy, którzy mieli jechać z królem do
Isengardu, zażywali również spoczynku; inni, z wyjątkiem rannych, musieli wziąć
się do najcięższej roboty, mnóstwo bowiem poległych leżało na polu albo w
Jarze.
Z orków żaden nie został żywy,
trupów ich niepodobna było zliczyć. lecz wielu dzikich górali poddało się zwycięzcom;
ci bali się okropnie i błagali o łaskę. Rohirrimowie odebrali im broń i
zapędzili do pracy.
-
Pomóżcie naprawić zło, do którego się przyczyniliście - powiedział Erkenbrand -
a potem złożycie przysięgę, że nigdy więcej nie przekroczycie zbrojnie brodu na
Isenie ani też nie dacie się zaciągnąć w szeregi wrogów ludzi. Pod tym
warunkiem odzyskacie wolność i wrócicie do swojego kraju. Saruman was oszukał.
Wielu z was śmiercią przypłaciło wiarę w jego obietnice; wiedzcie, że gdyby
nawet on odniósł zwycięstwo, nie lepszą wzięlibyście zapłatę.
Ludzie
z Dunlandu dziwili się niezmiernie, bo Saruman mówił im, że Rohirrimowie są
okrutni i żywcem palą jeńców.
Pośrodku pola u stóp Rogatego Grodu
usypano dwa kurhany, pod którymi złożono zwłoki wszystkich poległych obrońców,
po jednej stronie jeźdźców ze wschodnich dolin, po drugiej - wojowników z
Zachodniej Bruzdy. W osobnej mogile w cieniu warowni spoczął Hama, dowódca
królewskiej gwardii. Padł on w boju u bramy. Ciała orków zgromadzono w stosy z
dala od ludzkich grobów, opodaj skraju lasu. Rohirrimowie bardzo się trapili,
bo nie było sposobu ani pochować, ani spalić tak wielkiej ilości padliny. Drew
na stos mieli mało, a nikt nie ośmieliłby się tknąć siekierą niezwykłych drzew,
nawet gdyby Gandalf nie ostrzegł, że skaleczenie choćby najmniejszej gałązki
grozi srogim niebezpieczeństwem.
-
Zostawmy orków - rzekł Gandalf. - Może jutro znajdzie się na to rada.
Po południu królewska kompania
zaczęła przygotowywać się do drogi. Wtedy też odbyły się uroczystości pogrzebowe.
Theoden z wielkim żalem żegnał Hamę i sam rzucił pierwszą grudę ziemi na jego
mogiłę.
-
Ciężką krzywdę wyrządził Saruman mnie i całemu krajowi - rzekł. - Będę o tym
pamiętał, gdy się z nim spotkamy.
Słońce
już się zniżyło nad wzgórza po zachodniej stronie Roztoki, gdy wreszcie Theoden
z Gandalfem i świtą ruszył spod Szańca. Za nimi zebrały się liczne zastępy
jeźdźców, a także gromada ludzi z Zachodniej Bruzdy, starców, młodzieży, kobiet
i dzieci, ukrywających się podczas bitwy w pieczarach. Chór czystych głosów
odśpiewał pieśń zwycięstwa, potem zaś wszyscy ucichli i czekali, co się dalej
stanie, z trwogą spoglądając na tajemnicze drzewa. Jeźdźcy pojechali pod las i
zatrzymali się, konie bowiem zarówno jak ludzie wzdrygały się wejść w jego
cień. Drzewa stały szare i groźne, osnute cieniem czy może mgłą. Końce długich,
powłóczystych gałęzi zwisały jak chciwe palce, korzenie sterczały z ziemi niby
odnóża dziwacznych potworów, a pod nimi ziały ciemne jamy. Gandalf jednak
ruszył pierwszy prowadząc cały oddział. W miejscu, gdzie droga z Rogatego Grodu
wchodziła w las, otwarła się przed jeźdźcami jakby olbrzymia brama pod
sklepieniem grubych konarów. Gandalf wjechał w nią, inni za nim. Ze zdumieniem
przekonali się, że droga biegnie dalej wśród drzew, obok niej płynie Helmowy
Potok, a nad nią niebo świeci złotym blaskiem. lecz po obu stronach mrok już
zalegał galerie lasu, a w ich głębi panowały nieprzeniknione ciemności. Jeźdźcy
słyszeli stamtąd trzask i szum gałęzi, i jakieś dalekie krzyki, gwar bez słów i
gniewne pomruki. Nigdzie jednak nie było widać orków ani żadnej żywej duszy.
Legolas i Gimli jechali teraz na jednym koniu i trzymali się jak najbliżej
Gandalfa, ponieważ krasnolud bał się lasu.
-
Gorąco tutaj - rzekł Legolas do Gandalfa. - Kipi dokoła srogi gniew. czy nie
czujesz, jak powietrze pulsuje ci w uszach?
-
Czuję - odparł Gandalf.
-
Co się stało z tymi łajdakami orkami? - spytał Legolas.
-
tego, jak mi się zdaje, nikt się nigdy nie dowie - odparł Gandalf.
Chwilę
posuwali się w milczeniu, Legolas jednak wciąż rozglądał się na boki i chętnie
by przystanął, żeby posłuchać głosów z lasu, ale Gimli mu na to nie pozwalał.
-
W życiu nie widziałem tak dziwnych drzew - powiedział elf - a przecież wiele
dębów znałem od żołędzia aż do spróchniałej starości. Chciałbym między nimi
powłóczyć się swobodnie; mają głos, z czasem pewnie bym się nauczył rozumieć
ich myśli.
-
Nie! Nie! - zawołał Gimli. - Wyjedźmy stąd co prędzej. Ja rozumiem już teraz
ich myśli: nienawidzą wszelkich stworzeń chodzących na dwóch nogach. Mówią o
miażdżeniu i duszeniu.
-
Mylisz się, wcale nie wszelkich dwunogów nienawidzą - odparł Legolas - lecz
tylko orków. Nie znają bowiem elfów ani ludzi, pochodząc z bardzo daleka, z
głębin dolin Fangornu. Bo widzisz, Gimli, domyślam się, że właśnie stamtąd
przyszły.
-
A więc jest to najniebezpieczniejszy z wszystkich lasów Śródziemia - rzekł
Gimli. - Wdzięczny jestem za to, czego dokonały, ale ich nie kocham. Może tobie
wydają się cudowne, ja jednak widziałem w tym kraju większy dziw, piękniejszą
rzecz niż puszcz i gaje całego świata. Serce mam jeszcze pełne zachwytu. Cóż za
dziwacy z tych Dużych Ludzi! Mają tu jeden z cudów północy, a co mówią o nim?
Pieczary! Dla nich to po prostu: pieczary! Schron podczas wojny i skład na
paszę! Czy nie widziałeś, mój poczciwy Legolasie, jak ogromne i wspaniałe są
pieczary w Helmowym Jarze? Gdyby o tym na świecie wiedziano, krasnoludy
pielgrzymowałyby tutaj tłumnie, żeby je chociaż zobaczyć. Tak! Płacilibyśmy
szczerym złotem za jedno krótkie spojrzenie!
-
Ja bym dużo zapłacił, żeby ich nie oglądać - rzekł Legolas - a gdybym tam
zabłądził, ofiarowałbym podwójną cenę, byle się stamtąd wydostać.
-
Nie widziałeś ich, dlatego wybaczę ci te żarty - odparł Gimli. - Ale mówisz
głupstwa. Czyż nie jest piękny pałac, w którym mieszka twój król, pod górą w
Mrocznej Puszczy, i który krasnoludowie przed wiekami pomagali wam budować? A
to po prostu nędzna buda w porównaniu z tutejszymi jaskiniami! Są tu olbrzymie
sale, rozbrzmiewające wieczną muzyką wody, która kropliście ścieka do jezior tak
pięknych, jak Kheled-zaram w blasku gwiazd. W dodatku, Legolasie, gdy zapalono
łuczywa i ludzie szli po piaszczystym dnie pod dzwoniącymi od ech stropami,
drogie kamienie, kryształy i żyły bezcennego złota zalśniły na gładkich
ścianach. Światło prześwieca przez bryły marmuru mieniące się perłowo,
przeźroczyste jak żywe ręce królowej Galadrieli. Legolasie, tam są kolumny
białe i szafranowe, i różowe jak jutrzenka, żłobione i wygięte w kształty z
marzeń sennych. Wyrastają z różnokolorowej posadzki na spotkanie błyszczących
sopli, które zwisają od stropu niby skrzydła, sznury, zasłony delikatne jak
zamarznięty obłok, włócznie, sztandary, wieżyczki napowietrznych zamków. Ich
obraz odbija się w cichych jeziorach; z ciemnych wód, pokrytych szkłem lodu,
wyziera migocąca blaskami kraina, jakiej nawet Durin w najpiękniejszym śnie
pewnie by nie wymarzył, sięgająca alejami i krużgankami w głąb, do ciemnych
czeluści, gdzie nigdy nie dosięga światło. Nagle - plum! - spada srebrna
kropla, w kręgach zmarszczek na zwierciadle wieże gną się i chwieją jak
wodorosty i korale w morskiej grocie. nadchodzi wieczór, obraz blednie i
gaśnie, łuczywa przechodzą do następnej komnaty, ukazuje się inny sen.
Otwierają się coraz to nowe komory, sale, kopuły, schody, kręte ścieżki prowadzą
wciąż dalej, aż do serca gór. Pieczary! Pieczary Helmowego Jaru! Szczęśliwy
los, który mnie do nich przywiódł! Płakałem, kiedy musiałem je opuścić.
-
Skoro to dla ciebie taka radość, życzę ci, Gimli, żebyś wrócił cały z wojny i
znów te jaskinie zobaczył - rzekł elf. - Ale nie opowiadaj o nich wszystkim
swoim współplemieńcom! Sądząc z twoich słów, niewiele dla nich na świecie
zostało roboty. Może tutejsi ludzie mądrze robią, że nie rozgłaszają wieści o
tych cudach; przecież jedna rodzina pracowitych krasnoludów uzbrojonych w młoty
i dłuta więcej może zburzyć, niż plemię ludzkie zbudowało przez wieki.
-
Nie, nie rozumiesz nas - odparł Gimli. - Nie ma krasnoluda, którego by nie
wzruszyło to piękno. Żaden z synów Durina nie zmieniłby tych pieczar w
kamieniołomy ani w kopalnie kruszcu, choćby kryły się w nich najcenniejsze
brylanty i złoto. Czy ściąłbyś kwitnący wiosną gaj na opał? Nie zburzylibyśmy
tego kamiennego grodu, roztoczylibyśmy nad nim opiekę. Może czasem, bardzo
ostrożnie, stuknęlibyśmy młotkiem i odłupali małą drzazgę skały tu czy tam, aż
w ciągu długich lat powstałyby tym sposobem nowe korytarze, otwarłyby się nowe
komnaty, dziś jeszcze tonące w ciemnościach tak, że ledwie można się domyślać
ich istnienia, kiedy za jakąś szczeliną w ścianie wyczuwa się zionącą pustkę. A
światło, Legolasie! Wprowadzilibyśmy tam światło, zrobilibyśmy takie lampy,
jakie ongi świeciły w Khazad-dum. Moglibyśmy, gdybyśmy zechcieli, wypędzić noc,
która tam zalega od dnia narodzin gór.
-
Wzruszasz mnie, Gimli - rzekł Legolas. - Nigdy jeszcze nie słyszałem z twoich
ust takich słów. Niemal żałuję, że nie widziałem pieczar w Helmowym Jarze.
Słuchaj! Zawrzyjmy umowę. Jeżeli obaj żywi wyjdziemy z niebezpiecznych przygód,
które nas jeszcze czekają, będziemy jakiś czas wędrowali razem po świecie. Ty
zwiedzisz ze mną Fangorn, a potem ja z tobą pójdę obejrzeć tamte podziemia.
-
Gdyby to ode mnie zależało, wybrałbym inną drogę - odparł Gimli - ale dobrze,
przecierpię Fangorn, jeżeli obiecasz mi, że wrócimy do pieczar i będziesz je
razem ze mną podziwiał.
-
Obiecuję! - rzekł Legolas. - Niestety! Na razie musimy porzucić zarówno
pieczary, jak las. Spójrz! Wyjeżdżamy już spośród drzew. Gandalfie, jak daleko
stąd do Isengardu?
-
Dla Sarumanowych kruków około piętnastu staj - odparł Gandalf. - Pięć od wylotu
Zielonej Roztoki do brodów, a potem dziesięć od rzeki do bram Isengardu. Ale
nie będziemy dzisiejszej nocy odbywali całej tej drogi.
-
Co zobaczymy, gdy znajdziemy się u celu? - spytał Gimli. - Ty może wiesz, ale
ja na próżno usiłuję zgadnąć.
-
Na pewno i ja tego nie wiem - odparł Czarodziej. - Byłem tam wczoraj o
zmierzchu, wiele jednak mogło się zmienić od tego czasu. Mimo wszystko myślę,
że nie pożałujecie tej podróży i nie wyda wam się daremna... chociaż
musieliście dla niej porzucić Błyszczące Pieczary Aglarondu.
Wreszcie
wyjechali spośród drzew i stwierdzili, że są na dnie Roztoki w miejscu, gdzie
droga z Helmowego Jaru rozgałęzia się na wschód - do Edoras - i na północ - do
brodów na Isenie. Nim oddalili się od skraju lasu, Legolas wstrzymał konia i
obejrzał się z żalem za siebie. nagle krzyknął.
-
Tam są jakieś oczy! - zawołał. - Oczy patrzą z mroku, spod gałęzi! Takich oczu
jeszcze nigdy nie widziałem.
Inni
jeźdźcy, zaskoczeni tym okrzykiem, również przystanęli i spojrzeli na las. Legolas
zawrócił wierzchowca, gotów galopować z powrotem.
-
Nie! Nie! - wrzasnął Gimli. - Rób, co chcesz, skoro jesteś szaleńcem, ale
przedtem pozwól mi zsiąść z twego konia. Nie chcę widzieć tych dziwnych oczu.
-
Zostań, Legolasie - rzekł Gandalf. - Nie wracaj do lasu, teraz tam nie wracaj.
Jeszcze nie wybiła twoja godzina.
W
tej samej chwili spomiędzy drzew wysunęły się trzy niezwykłe postacie.
Olbrzymie jak trolle, miały co najmniej dwanaście stóp wzrostu, zdawały się
krzepkie, silne jak młode drzewa, i były ciasno opięte w szaty czy może skórę
szarobrunatnego koloru. Kończyny miały bardzo długie, a palców u rąk mnóstwo,
włosy sztywne i brody szarozielone jak mech. Spoglądały poważnymi oczyma, lecz
wcale nie na jeźdźców; wzrok miały zwrócony ku północy. Nagle podniosły długie
ręce do ust i zaczęły nawoływać dźwięcznie, głosem donośnym jak granie rogu,
ale bardziej melodyjnym i na różne tony. Z oddali odpowiedziały im podobne
głosy; jeźdźcy obrócili się znowu i zobaczyli, że od północy przez trawę
maszeruje więcej takich samych postaci. Zbliżały się szybko, ruchami
przypominały brodzące czaple, lecz stawiając olbrzymie kroki posuwały się
naprzód tak prędko, że czapla nie dogoniłaby ich nawet na skrzydłach. Okrzyk
zdumienia wydarł się z piersi jeźdźców, a ten i ów sięgnął do miecza.
-
Oręż nie będzie wam potrzebny - rzekł Gandalf. - To przecież tylko pasterze.
Nie są naszymi przyjaciółmi, po prostu wcale ich nie obchodzimy.
Łatwo
było w to uwierzyć, bo olbrzymie postacie nie spojrzawszy nawet na konny
oddział weszły w las i zniknęły w jego cieniu.
-
Pasterze! - powiedział Theoden. - A gdzież trzoda? Co to za jedni, Gandalfie?
Mów, bo widać z tego, że ty jeden spośród nas nie po raz pierwszy z nimi się
spotykasz.
-
Pasterze drzew - odparł Gandlaf. - A więc zapomniałeś już bajek, których
słuchałeś w dzieciństwie przy kominku? Dzieci z twojego kraju umiałyby wysnuć
odpowiedź na te pytania z zawiłych wątków legend. Widziałeś, królu, entów,
entów z lasu Fangorn, który przecież w waszym języku nazywa się Lasem Entów. Czy
myślisz, że ta nazwa powstała z samej fantazji? Nie, Theodenie, jest zupełnie
inaczej: to wy, Rohirrimowie, jesteście dla nich tylko przelotną bajką.
Wszystkie lata, które upłynęły od Eorla Młodego do Theodena Sędziwego wydają
się im ledwie chwilą, a wszystkie czyny twojego rodu - błahostką.
Król
milczał.
-
Entowie! - rzekł wreszcie. - Poprzez mroki legendy zaczyna mi świtać
wyjaśnienie zagadki tych drzew. Dziwnych czasów dożyłem. Przez długie lata
hodowaliśmy zwierzęta, uprawiali pola, budowali domy, wyrabiali narzędzia, a
gdy trzeba było pomóc Gondorowi w jego wojnach, siadaliśmy na koń. I to
wydawało nam się życiem ludzi, drogą tego świata. Niewiele troszczyliśmy się o
wszystko, co działo się poza granicami naszego kraju. Mówiły o tych sprawach
nasze pieśni, lecz my zapominaliśmy o nich, a jeżeli uczyliśmy ich nasze
dzieci, robiliśmy to po prostu tak, ze zwyczaju. A dziś pieśni zjawiły się żywe
wśród nas, przyszły ze swojej tajemniczej krainy i w widomej postaci chodzą w
biały dzień po ziemi.
-
Powinieneś cieszyć się z tego, królu Theodenie - rzekł Gandalf. - Dziś bowiem
zagrożone jest nie tylko wasze błahe ludzkie życie, ale również istnienie tych,
których przeczuwaliście jedynie w legendach. Nie jesteście sami, macie
sprzymierzeńców, chociaż ich nie znacie.
-
Zarazem jednak powinienem się smucić - odparł Theoden - jakkolwiek bowiem
rozstrzygną się losy wojny, czyż nie może zakończyć się na tym, że wiele rzeczy
pięknych i dziwnych na zawsze opuści Śródziemie?
-
Może - rzekł Gandalf. - Zła, które Sauron sieje, nie wytępimy całkowicie i nie
zatrzemy doszczętnie jego śladów. W takich czasach kazał nam los żyć, na to nie
ma rady. Ale teraz jedźmy dalej, skoro wybraliśmy drogę.
Odwróciwszy
się więc od Roztoki i lasu, jeźdźcy ruszyli naprzód, ku brodom na Isenie.
Legolas niechętnie pociągnął za oddziałem. Słońce zaszło i skryło się już za
krawędzią ziemi, lecz kiedy wychynęli z cienia gór i spojrzeli na zachód, gdzie
otwierały się Wrota Rohanu, niebo było nad nimi jeszcze czerwone, a pod
żeglującymi górą obłokami płonęło łuną. Na jej tle zobaczyli jeźdźcy chmary
czarnych ptaków. Wiele z nich przeleciało nad nimi z posępnym krzykiem,
wracając do swoich gniazd pomiędzy skały.
-
Drapieżne ptaki miały dużo roboty na pobojowisku - rzekł Eomer.
Posuwali się teraz bez pośpiechu, a
równinę za nimi ogarniał mrok. Księżyc rosnący ku pełni wzeszedł leniwie i w
zimnej, srebrnej poświacie sfalowany step to wznosił się, to opadał jak ogromne
szare morze. Upłynęły już ze cztery godziny, odkąd jeźdźcy ruszyli z rozstaju
dróg, i brody były już bardzo blisko przed nimi. Wydłużone stoki stromo teraz
spadały w dół, ku rzece rozlanej szeroką kamienistą płycizną pomiędzy wysokimi
trawiastymi tarasami. Z wiatrem dolatywało dalekie wycie wilków. Jeźdźcy
posuwali się z ciężkim sercem, bo pamiętali, że wielu Rohirrimów poległo w boju
na tym miejscu.
Droga wrzynała się tu głęboko między
porosłe murawą skarpy przebijając się przez tarasy nad rzeką, a potem wznosząc
się znowu na drugi jej brzeg. Pieszym ułatwiały przeprawę trzy rzędy płaskich kamieni
ułożonych w poprzek nurtu, między nimi zaś były brody dla koni sięgające od obu
brzegów do nagiej wysepki pośrodku rzecznego koryta. Jeźdźcom, gdy zobaczyli z
góry to znajome miejsce, wydało się ono obce. Zwykle bowiem u brodów na
kamieniach szumiała głośno woda, a dzisiaj panowała tu głucha cisza. Łożysko
rzeki niemal zupełnie wyschło, ukazując nagi żwir i piasek.
-
Bardzo tu teraz ponuro - rzekł Eomer. - Jaka straszna choroba wycieńczyła tę
rzekę? Wiele pięknych rzeczy zniszczył Saruman. Czyżby pożarł też Źródła Iseny?
-
Zdaje się, że tak - powiedział Gandalf.
-
Niestety! - rzekł Theoden. - Czy nie możemy ominąć tej drogi, przy której
dzikie zwierzęta i ptaki pożerają ciała tylu szlachetnych wojowników
Riddermarchii?
-
Tędy nasza droga prowadzi - odparł Gandalf. - Bolesna jest śmierć twoich
rycerzy, królu, przekonasz się jednak, że nie pożarły ich zwłok wilki. Ucztują
na ścierwie swoich przyjaciół orków. Taka jest przyjaźń między tymi nikczemnymi
plemionami! Jedźmy! Zjechali nad rzekę, lecz nim się zbliżyli, wilki ucichły i
umknęły. Strach padł na nie, kiedy w blasku księżyca ujrzały Gandalfa na
lśniącym srebrzyście koniu. Jeźdźcy dotarli na wysepkę. Z ciemnych brzegów
śledziły ich łyskające blado wilcze ślepia.
-
Patrzcie - rzekł Gandalf. - działali tutaj wasi przyjaciele.
Pośrodku
wysepki wznosił się kurhan uwieńczony koroną kamieni, najeżony zatkniętymi w
ziemię włóczniami.
-
Tu leżą wszyscy wojownicy Riddermarchii, którzy polegli w pobliżu brodów -
rzekł Gandalf.
-
Niech śpią w spokoju! - powiedział Eomer. - A nawet wówczas, gdy włócznie ich
zbutwieją i zardzewieją, niech ta mogiła strzeże brodu na Isenie.
-
Czy to także twoje dzieło, Gandalfie, drogi przyjacielu? - spytał Theoden. -
Niemałych rzeczy dokonałeś w ciągu wieczora i jednej nocy!
-
Z pomocą Gryfa... i innych - odparł Gandalf. - Szybko jechałem i daleką odbyłem
drogę. Lecz tu, u stóp tej mogiły, chcę ci, królu, powiedzieć coś, co cię
pocieszy. Wielu twoich rycerzy poległo w bitwie u brodów, nie tylu jednak, ilu
pogrzebała pierwsza pogłoska. Więcej ich rozpierzchło się, niż zginęło.
Wszystkich, których zdołałem odszukać, zgromadziłem na nowo; część odesłałem do
Erkenbranda, część wziąłem do tej roboty, której wyniki tutaj oglądasz; ci są
już teraz z powrotem w Edoras. Spory oddział wyprawiłem też stąd już wcześniej,
żeby strzegł twojego dworu. Wiedziałem, że Saruman rzucił wszystkie swoje siły
przeciw tobie i że jego słudzy zaniechali wszelkich innych spraw, aby
pomaszerować na Helmowy Jar. Kraj zdawał się ogołocony z nieprzyjacielskich wojsk,
lecz bałem się, że wilkołaków i rabusiów skusi bezbronny dwór w Meduseld. teraz
myślę, że możesz się tego nie lękać. Gdy wrócisz, twój dom powita cię radośnie.
-
A ja uraduję się nawzajem jego widokiem - odparł Theoden - chociaż niedługo już
pewnie w nim pomieszkam.
Rozstali
się po tych słowach z wysepką i kurhanem, przeprawili przez rzekę i wspięli na
jej drugi brzeg. Ruszyli dalej żwawo, radzi zostawić za sobą ponure brody. Gdy
się oddalali, wycie wilków podniosło się znów wśród nocy.
Od brodów prowadził do Isengardu
stary gościniec. Jakiś czas biegł on wzdłuż rzeki, razem z nią skręcając
najpierw na wschód, a potem na północ. Wkrótce jednak odrywał się od Iseny i
kierował prosto do bram Isengardu, które znajdowały się u stóp górskiej ściany
po zachodniej stronie doliny, kilkanaście mil za jej wylotem. Jeźdźcy trzymali
się gościńca, lecz nie jechali po nim, bo po obu jego bokach grunt był pewny i
równy, na przestrzeni wielu mil porośnięty krótką, sprężystą trawą. Posuwali
się teraz szybciej i około północy niemal pięć staj dzieliło ich już od brodów.
Zatrzymali się tutaj, bo król czuł się znużony. Byli już blisko podnóży Gór
Mglistych, długie ramiona Nan Kurunir wyciągały się jakby na ich spotkanie.
Przed nimi dolina tonęła w ciemnościach, bo księżyc posunął się na zachód i
góry przesłaniały jego światło. Lecz z głębi mrocznej doliny bił szeroki słup
dymu i pary, który wznosząc się nasiąkał blaskiem zachodzącego księżyca i
rozpływał się lśniącymi, czarnymi i srebrnymi kłębami po wygwieżdżonym niebie.
-
Co o tym sądzisz, Gandalfie? - spytał Aragorn. - Można by pomyśleć, że cała
dolina Sarumana płonie.
-
W ostatnich czasach dym stale bije z doliny Sarumana - odezwał się Eomer - lecz
dzisiaj wygląda to inaczej niż zwykle. Kłębią się nad Isengardem opary, a nie
dymy. Saruman gotuje jakieś piekielne sztuki na nasze powitanie. Może to woda
Iseny kipi tak i paruje? To by wyjaśniło, dlaczego rzeka wyschła.
-
Może - odparł Gandalf. - Jutro dowiemy się, co Saruman robi. teraz, póki czas,
odpocznijmy trochę.
Rozbili
obóz nad suchym korytem Iseny. Niektórzy jeźdźcy przespali parę godzin, lecz
wśród nocy zbudził wszystkich okrzyk wartowników. Księżyc zniknął. W górze
świeciły gwiazdy, ale po ziemi pełzła ciemna chmura, ciemniejsza niż mrok nocy,
i toczyła się obu brzegami rzeki ku obozowisku ludzi, sunąc na północ.
-
Nie ruszajcie się z miejsc! - rzekł Gandalf. - Nie dobywajcie broni! Czekajcie,
aż chmura nas wyminie.
Wokół
nich zgęstniała mgła. Nad ich głowami wciąż jeszcze migotały blado gwiazdy.
Lecz po obu stronach obozowiska wyrósł mur nieprzeniknionych ciemności. Oddział
znalazł się w wąskim przesmyku pomiędzy dwiema ruchomymi basztami cienia.
Ludzie słyszeli głosy, szepty i pomruki, jakieś przeciągłe, szeleszczące
westchnienia. Ziemia drżała pod nimi. Zdawało im się, że bardzo już długo
siedzą tak w trwożnym oczekiwaniu, w końcu jednak gwar ucichł, a ciemność
przesunęła się i znikła między ramionami gór.
Daleko na południu, w Rogatym
Grodzie, ludzie usłyszeli o północy hałas, jakby wicher wtargnął w dolinę.
Ziemia drżała. Zlękli się i nikt nie śmiał wyjść z twierdzy na zwiady. Dopiero
rankiem wyjrzeli z Jaru i stanęli osłupiali: wszystkie trupy orków zniknęły, a
po lesie także nie zostało śladu. Tylko trawa na wielkiej przestrzeni, aż w
głąb Jaru, była połamana i stratowana, jakby olbrzymi pasterze paśli tutaj
swoje niezliczone trzody. O milę poniżej Szańca wykopana była w ziemi ogromna
jama i sterczał spiętrzony nad nią wysoki kopiec kamieni. Ludzie domyślali się,
że pochowano tam orków poległych w bitwie; czy w tym grobie znalazły się
również trupy tych, którzy zbiegli do lasu, tego nikt się nie dowiedział, a
żaden człowiek nie odważył się wstąpić na tę kamienną górę. Nazwano ją Wzgórzem
Śmierci i trawa nigdy na niej nie wyrosła. Nigdy też nie zobaczono już drzew w
Zielonej Roztoce. Nocą odeszły i wróciły do odległych dolin Fangornu. Dokonały
zemsty nad orkami.
Król i jego świta nie zmrużyli już
tej nocy oczu, ale nie zobaczyli ani nie usłyszeli więcej dziwów, prócz
jednego: rzeka nagle odzyskała głos. fala wody z szumem spłynęła z góry po
kamieniach i od tej chwili Isena znów pluskała i pieniła się w swoim łożysku
jak dawniej.
O świcie oddział przygotował się do
wymarszu. dzień zajaśniał szary i blady, lecz jeźdźcy nie widzieli wschodu
słońca. Powietrze wokół było duszne od mgły i przesycone jakąś przykrą wonią.
Posuwali się z wolna, teraz już samym gościńcem, szerokim, twardym i dobrze
utrzymanym. Wśród oparów od lewej strony majaczył niewyraźnie długi grzbiet
górski. Znaleźli się już w Nan Kurunir - Dolinie Czarodzieja. Dolinę tę z
trzech stron zamykały góry, jedyny wylot z niej otwierał się na południe.
Niegdyś zieleniła się pięknie, a przecinająca ją przez środek Isena już tutaj,
przed osiągnięciem równiny, była głęboką i potężną rzeką, bo zasilały ją liczne
źródła i strumienie spływające ze zlewanych często deszczem gór. Wszędzie też
ciągnęły się nad jej brzegami żyzne, pogodne ziemie.
Teraz zmieniło się tutaj wszystko.
Pod murami Isengardu zostały spłachetki pól, uprawianych przez niewolników
Sarumana, lecz większą część doliny zarastały chwasty i ciernie. Kolczaste pędy
rozpełzły się po ziemi albo wspinały na krzaki i skarpy nadrzeczne, splatając
się w nastroszone groty, w których gnieździły się drobne zwierzęta. Drzewa tu
nie rosły, ale wśród wybujałej trawy sterczały gdzieniegdzie wypalone lub
zrąbane pniaki, ślad po dawnym lesie. Smutna to była kraina i cisza panowała w
niej zupełna, tylko bystra woda szumiała na kamieniach. Dymy i opary snuły się
ciężkimi kłębami i zalegały po rozpadlinach. Jeźdźcy posuwali się w milczeniu.
Do niejednego serca zakradło się zwątpienie i niejeden zadawał sobie pytanie,
jaki groźny los czeka ich u celu tej podróży. Kilka mil dalej bity gościniec
zmienił się w szeroką ulicę wybrukowaną płaskimi kamieniami, które musiały
obciosywać i układać wprawne ręce. Ani źdźbła trawy nie było widać między
spoistym brukiem. Po obu stronach ciągnęły się głębokie ścieki, którymi
spływała woda. Nagle tuż przed jeźdźcami wyrósł potężny czarny słup. Tkwił na
nim wielki kamień wyrzeźbiony i pomalowany tak, że wyglądał jak długa Biała
Ręka. palce jej wskazywały na północ. Była to zapowiedź, że bramy Isengardu są
tuż przed nimi, więc serca zaciążyły tym bardziej w piersiach jeźdźców, chociaż
oczy ich nie mogły nic dostrzec poprzez mgłę. Od niepamiętnych lat pod
ramieniem górskim w Dolinie Czarodzieja stał gród, nazwany przez ludzi
Isengardem. W znacznej mierze ukształtowały go same góry, a niemało przyczynili
się też ongi do jego zabudowy ludzie z Westernesse, a Saruman, który od dawna
tu zamieszkiwał, również nie próżnował.
Kiedy Saruman stał u szczytu swej
potęgi i uznawany był za przywódcę wszystkich czarodziejów, Isengard wyglądał
tak: olbrzymi pierścień kamienny, spiętrzony jak urwisko, wysuwał się spod
górskiej ściany i zatoczywszy krąg wracał do niej. Wejście było tylko jedno,
przez ogromną sklepioną bramę w ścianie południowej. Brama miała kształt
długiego tunelu wykutego w czarnej skale i zamkniętego z obu końców potężnymi
żelaznymi drzwiami. Drzwi osadzone na ogromnych zawiasach między stalowymi futrynami,
wklinowanymi w kamienną ścianę, można było, gdy odsunięto rygle, otworzyć
lekkim pchnięciem ramienia zupełnie bezszelestnie. kto by przez ten
rozbrzmiewający echem tunel wydostał się na drugą stronę, ujrzałby gładkie,
olbrzymie koło, nieco zaklęsłe, jak wielka, płytka miska. Mierzyło ono w
średnicy około mili. dawnymi czasy było tutaj zielono od sadów, wiły się między
nimi piękne aleje, a liczne potoki spływały z gór do jeziora. Lecz w
późniejszym okresie panowania Sarumana wszelka zieleń zniknęła stąd bez śladu.
Drogi wybrukowano czarnym, twardym kamieniem i obsadzono nie drzewami
owocowymi, lecz rzędami słupów z marmuru, miedzi i żelaza, łącząc je ciężkimi
łańcuchami.
Domy, komnaty, hale i korytarze
wykuto w ścianach górskich od wewnętrznej strony tak, że krągłą kotlinę
otaczały wokół niezliczone okna i drzwi. Mogły się tam pomieścić tysiące
mieszkańców, robotników, sług, jeńców i wojowników, a także wielkie zbrojownie.
W głębokich jamach u podnóży ścian trzymano wilki. Cała kotlina była zryta i
podziurawiona. Daleko w głąb ziemi sięgały szyby, których wyloty nakryto
niskimi kopcami lub kamiennymi kopułami; w księżycowej poświacie Krąg Isengardu
wyglądał jak cmentarzysko, w którego grobach zbudzili się umarli, bo ziemia
drżała ustawicznie. Szyby pochylniami lub kręconymi schodami prowadziły do
głębokich lochów; tam Saruman miał swoje skarbce, składy, arsenały, kuźnie i
wielkie piece. Nieustannie obracały się żelazne koła i stukały młoty. Nocą
pióropusze dymu i pary unosiły się znad szybów, oświetlone od spodu czerwonym,
niebieskim lub jadowicie zielonym blaskiem.
Wszystkie drogi zbiegały się między
łańcuchami w środku kotliny. Piętrzyła się tam wieża przedziwnego kształtu.
Wznieśli ją budowniczowie dawnych wieków, którzy też wyrównali dno kotliny, ale
patrząc na nią wierzyć się nie chciało, że jest dziełem rąk ludzkich; zdawało
się, że wyrosła z kośćca ziemi, gdy w pierwotnych kataklizmach rodziły się
góry. Była to jakby skalna wyspa, czarna i połyskliwa. Składały się na nią
cztery potężne filary z kamiennych wieloboków, spojone z sobą, ale u szczytu
rozchylone na kształt wygiętych rogów i zjeżone wieżyczkami ostrymi jak
włócznie i oszlifowanymi na kantach jak noże. Pomiędzy nimi mieściła się
niewielka płyta z płaskich, gładkich kamieni, pokrytych tajemniczymi napisami;
stojący tu człowiek ujrzałby z wysokości pięciuset stóp całą równinę. Tak
wyglądała cytadela Sarumana, której nazwa, Orthank - może umyślnie, a może
przypadkiem - miała podwójne znaczenie. Orthank znaczy bowiem w języku elfów
Góra-Kieł, a w mowie Rohirrimów - Chytra Głowa.
Ongi był Isengard nie tylko
niezdobytą warownią, lecz również bardzo piękną siedzibą; mieszkali tu
wspaniali rycerze, strzegący zachodniej granicy Gondoru, i mędrcy śledzący
gwiazdy. Saruman jednak z czasem przekształcił to miejsce dostosowując je do
swoich podstępnych zamierzeń. Myślał, że je udoskonalił, mylił się wszakże, bo
chytre sztuki i przemyślne sposoby, dla których poświęcił swoją dawną prawdziwą
mądrość i które uważał za własny pomysł, zostały mu podsunięte z Mordoru. Całe
jego dzieło było tylko zmniejszoną kopią, budowlą dziecka czy pochlebstwem
niewolnika, naśladownictwem olbrzymiej twierdzy, zbrojowni, więzienia,
ognistego kotła, wielkiej potęgi Barad-Duru, Czarnej Wieży, która nie
ścierpiałaby rywala, śmiała się z pochlebstw i czekała spokojnie do czasu,
czując się bezpiecznie w swojej pysze i niezmiernej sile.
Tyle o warowni Sarumana wiedzieli
ludzie z Rohanu, a wiedzieli jedynie z krążących opowieści, bo za pamięci tego
pokolenia nikt z ich rodaków nie przekroczył bramy Isengardu, chyba Smoczy
Język, który tu bywał ukradkiem i nikomu o tym, co widział, nie opowiadał.
Teraz Gandalf pierwszy dotarł do
kamiennego słupa z Białą Ręką i minął go; wtedy dopiero jeźdźcy ze zdumieniem
spostrzegli czerwone paznokcie; ręka nie była już wcale biała, lecz poplamiona
jak gdyby skrzepłą krwią. Gandalf odważnie posuwał się naprzód we mgle, inni,
chociaż niechętnie, jechali za nim. Okolica wyglądała tak, jakby przez nią
przeszła gwałtowna powódź, przy drodze rozlewały się szerokie kałuże, woda
wypełniała wszystkie zagłębienia i ciekła strugami wśród kamieni.
Wreszcie Gandalf zatrzymał się i
skinął na towarzyszy. Przed nimi mgła się rozwiała, świeciło blade słońce.
Minęło już południe. Stanęli u bram Isengardu.
Ale brama leżała na ziemi, wyłamana,
pogięta. Wszędzie wokół rozrzucone w szerokim promieniu lub zwalone na bezładne
kopce poniewierały się kamienie, strzaskane i połupane ostre drzazgi. Ogromny
sklepiony łuk trzymał się jeszcze, lecz za nim otwierała się nie nakryta już
stropem jama; tunel był odsłonięty, a po obu stronach bramy w urwistych
ścianach ziały ogromne wyłomy i szerokie szpary. Baszty zmieniły się w kupy
gruzu. Gdyby Wielkie Morze uniosło się gniewem i runęło z burzą na ścianę gór,
nie dokonałoby większego spustoszenia.
Cały wewnętrzny krąg, zalany
bulgocącą wodą, wyglądał jak kocioł pełen wrzątku, w którym kołyszą się i
miotają przeróżne szczątki, belki, słupy, skrzynie, beczki i rozbite narzędzia.
pogięte, wyłamane filary sterczały rozszczepionymi głowicami z topieli, lecz
drogi były pod wodą. Na pół przesłonięta oparami skalista wysepka majaczyła
jakby w wielkiej dali. Wciąż jeszcze czarna i smukła wieża Orthank stała nie
tknięta przez burzę. Jasna fala lizała jej podnóża.
Król i jego towarzysze patrzyli na
to w osłupieniu. Rozumieli już, że potęga Sarumana legła w gruzach, lecz nie
mogli pojąć, jak się to stało. Kiedy po chwili odwrócili wzrok ku sklepieniu
nad rozbitą bramą, zobaczyli tuż obok olbrzymie rumowisko, a na nim dwie drobne
figurki, wyciągnięte w swobodnych pozach, w szarych płaszczach, ledwie widoczne
na kamieniach. Przy nich stały butelki, miski i talerze, jak gdyby dopiero co
zjedli obfity posiłek i teraz odpoczywali po trudzie. Jeden, jak się zdawało,
spał, drugi, oparty plecami o skalny złom, założywszy nogę na nogę, a ręce pod
głowę, wydmuchiwał z ust długie pasma i małe pierścionki lekkiego, niebieskiego
dymu.
Theoden, Eomer i wszyscy
Rohirrimowie długą chwilę przyglądali im się ze zdumieniem. Był to rzeczywiście
niezwykły obrazek wśród spustoszenia Isengardu. Zanim jednak król zdążył
przemówić, mała osóbka puszczająca kółka dymu spostrzegła nagle jeźdźców,
którzy nieruchomi i milczący wyłaniali się z mgły, i zerwała się na równe nogi.
Był to jak gdyby młodzieniec, lecz wzrostem dwa razy mniejszy, niż bywają
ludzie. Głowę miał odkrytą ukazując bujną kasztanowatą i kędzierzawą czuprynę,
ale spowijał go mocno zniszczony płaszcz tego samego kroju i koloru co
płaszcze, w których przyjaciele Gandalfa przybyli do Edoras. Ukłonił się bardzo
nisko, kładąc dłoń na piersi. Potem, jak gdyby nie spostrzegając wcale
Czarodzieja i jego towarzyszy, zwrócił się do Eomera i Theodena.
-
Witajcie w Isengardzie, dostojni panowie! - powiedział. - Jesteśmy tu
odźwiernymi, Meriadok, syn Saradoka, do usług, a oto mój przyjaciel, którego
niestety, zmogło zmęczenie! - Tu znowu szastnął nogą w ukłonie. - Nazywa się
Peregrin, syn Paladina, z rodu Tuków. Pochodzimy z dalekiej północy. Czcigodny
Saruman jest w domu, ale na razie zajęty rozmową z niejakim Smoczym Językiem.
Gdyby nie to, z pewnością wyszedłby na powitanie tak znakomitych gości.
-
Z pewnością! - zaśmiał się Gandalf. - Czy to Saruman kazał wam pilnować swojej
rozwalonej bramy i wypatrywać gości w krótkich przerwach między jedną a drugą
butelką?
-
Nie, szlachetny panie, ten szczegół uszedł jego uwagi - odparł Merry bardzo
serio. - Był zajęty czym innym. Rozkaz otrzymaliśmy od Drzewca, który przejął
zarząd Isengardu. polecił mi przywitać władcę Rohanu w stosownych słowach.
Zrobiłem to, jak umiałem najlepiej.
-
A nas, swoich druhów, nie witasz wcale? Mnie i Legolasowi nic nie powiesz? -
wybuchnął Gimli, niezdolny już dłużej panować nad sobą. - O łajdaki,
włóczykije, powsinogi kudłate! Ładnie nas urządziliście! Z drugiego końca
świata gnamy przez bagna i puszcze, przez bitwy i śmierć na wasz ratunek. A wy
tu sobie ucztujecie i leżycie brzuchami do góry, a na domiar wszystkiego ćmicie
fajki! Fajki! Skąd wytrzasnęliście fajkowe ziele, nicponie? Tam do licha! Tak
mnie na przemian złość i radość rozpiera, że cud będzie, jeżeli nie pęknę.
-
Z ust mi to wyjąłeś, Gimli - rzekł śmiejąc się Legolas. Z tą różnicą, że ja bym
przede wszystkim spytał, skąd wytrzasnęliście wino?
-
Czego jak czego, ale dowcipu wam przez ten czas nie przybyło - odezwał się
Pippin otwierając jedno oko. - Zastajecie nas na polu chwały, wśród dowodów
zwycięstwa i zdobycznych łupów, a pytacie, jak doszliśmy do tej odrobiny dobrze
zasłużonych pociech.
-
Dobrze zasłużonych? - spytał Gimli. - Trudno mi w to uwierzyć.
Jeźdźcy
śmieli się słuchając tej rozmowy.
-
Nie ma wątpliwości - rzekł Theoden - że jesteśmy świadkami spotkania
kochających się przyjaciół. A więc to są, Gandalfie, twoi zagubieni towarzysze?
Sądzone mi w tych dniach oglądać coraz to nowe dziwy. Wiele ich już widziałem,
odkąd wyruszyłem z domu, a teraz oto mam przed sobą jeszcze jedno plemię znane
tylko z legend. Czy się mylę, czy też jesteście niziołki, a jak u was mówią:
hobbitowie?
-
Hobbici, królu, jeśli łaska - poprawił Pippin.
-
Hobbici? - powtórzył Theoden. - Dziwnie zmieniacie wyrazy, ale ta nazwa brzmi8
dość ładnie. Hobbici! Wszystko, co słyszałem o was, blednie wobec
rzeczywistości.
Merry
ukłonił się. Pippin także wstał i złożył królowi niski ukłon.
-
Łaskawy jesteś dal nas, królu! Bo mam nadzieję, że tak należy sobie twoje słowa
tłumaczyć - rzekł. - Ale mamy nowe dziwo. Przewędrowałem bowiem wiele krajów,
odkąd opuściłem własny, a nie spotkałem ludu, który by znał jakieś opowieści o
hobbitach.
-
Mój lud przybył przed laty z północy - odparł Theoden. - Nie będę cię jednak
zwodził: nie ma wśród nas legend o hobbitach. Mówi się tylko, że gdzieś, bardzo
daleko, za górami i rzekami, żyje plemię niziołków, zamieszkujące nory wykopane
w piaszczystych wydmach. Lecz legendy nie wspominają o wspaniałych czynach tego
plemienia, ponieważ wieść głosi, że nie lubi ono trudzić się i schodzi z oczu
ludziom, umiejąc znikać błyskawicznie, a także zmieniać głos i ćwierkać jak
ptaki. Teraz widzę, że można by znacznie więcej o was powiedzieć.
-
Z pewnością, królu - rzekł Merry.
-
Na przykład - ciągnął Theoden - nikt mi nie mówił, że hobbici puszczają ustami
dym.
-
W tym nic dziwnego - odparł Merry - bo sztukę tę uprawiamy dopiero od kilku
pokoleń. Tobold Hornblower z Longbottom, z Południowej Ćwiartki, pierwszy
wyhodował w swoim ogrodzie prawdziwe fajkowe ziele około roku 1070, według
naszej rachuby czasu. Jakim sposobem stary Toby to ziele zdobył...
-
Nie wiesz nawet, królu, co ci grozi - przerwał Gandalf. - Hobbici gotowi
siedząc na ruinach rozprawiać o uciechach stołu lub rozpamiętywać szczegóły z
życia swoich ojców, dziadków, pra- i prapradziadków oraz dalszych krewniaków aż
do kuzynów dziewiątego stopnia, jeżeli zachęcisz ich do tego nadmierną
cierpliwością. Odłóżmy historię fajkowego ziela do sposobniejszej chwili.
Powiedz mi, Merry, gdzie jest Drzewiec?
-
Daleko stąd po stronie północnej - odparł Merry. - Poszedł napić się wody,
czystej wody. Większość entów jest tam z nim, ale jeszcze nie skończyli roboty.
Merry
wskazał na dymiące jezioro. Patrząc na nie, jeźdźcy usłyszeli odległy łoskot i
turkot, jakby lawina toczyła się ze zbocza gór. Gdzieś w oddali rozlegało się
pohukiwanie, przypominające tryumfalny głos mnóstwa rogów.
-
A więc Orthank został bez straży? - spytał Gandalf.
-
Wystarczyłaby woda - rzekł Merry. - Ale Żwawiec i paru innych entów czuwa. Nie
wszystkie słupy i filary widoczne na równinie wbił tutaj Saruman. Żwawiec, jeśli się nie mylę, stoi pod skałą,
opodal podnóża schodów.
-
Tak, widzę tam wysokiego, siwego enta - powiedział Legolas. - Ramiona trzyma
spuszczone i stoi nieruchomo jak słup.
-
Południe minęło - rzekł Gandalf - a my od świtu nic w ustach nie mieliśmy. Mimo
to chciałbym pogadać z Drzewcem możliwie bez zwłoki. Czy nie zostawił dla mnie
żadnych poleceń, czy też może wywietrzały wam z głowy przy butelce i pełnej
misce?
-
Zostawił - odparł Merry - i właśnie miałem ci to powiedzieć, ale zasypaliście
mnie innymi pytaniami. Kazał oświadczyć, że jeśli król Riddermarchii i Gandalf
zechcą łaskawie pofatygować się pod północną ścianę, zastaną tam Drzewca, który
rad ich powita. Od siebie dodam, że znajdą tam również obiad, i to najlepsze
przysmaki, specjalnie wyszukane i dobrane przez waszego tu obecnego pokornego
sługę - zakończył z ukłonem.
Gandalf
roześmiał się.
-
Od tego należało zacząć! - rzekł. - No, co, Theodenie, czy chcesz jechać ze mną
na spotkanie z Drzewcem? Trzeba okrążyć jezioro, ale nie będzie to daleka
droga. Od Drzewca dowiesz się wielu ciekawych rzeczy. Bo to jest Fangorn,
najstarszy i najdostojniejszy z entów, a z jego ust usłyszysz mowę najstarszych
istot żyjących na świecie.
-
Pojadę z tobą - odparł Theoden. - Do widzenia, hobbici! Chciałbym was ujrzeć w
swoim domu! tam siądziemy sobie wygodnie i opowiecie mi wszystko, co wam serce
podyktuje, o swoich przodkach choćby od stworzenia świata, o Toboldzie Starym i
o jego ziołach. Do widzenia!
Hobbici
skłonili się nisko.
-
A więc to jest król Rohanu! - szepnął Pippin. - Sympatyczny staruszek. Bardzo
grzeczny.
Rozdział 9
Zdobycze
wojenne
G |
andalf
wraz z królem odjechał skręcając na wschód, aby okrążyć pierścień zwalonych murów
Isengardu. Aragorn, Gimli i Legolas zostali przy ruinach bramy. Konie puścili
luzem pozwalając im poszukać sobie trawy, sami zaś usiedli obok hobbitów.
-
Tak, tak! - rzekł Aragorn. - Łowy skończone, spotkaliśmy się wreszcie znowu, i
to w miejscu, do którego żaden z nas nie spodziewał się zawędrować.
-
A skoro wielcy oddalili się, żeby omawiać wielkie sprawy - powiedział Legolas -
my, skromni myśliwi, może postaramy się rozwiązać nasze skromne zagadki.
Odnaleźliśmy wasz trop, który zaprowadził nas do lasu, wiele jednak szczegółów
pozostało niezrozumiałych i bardzo chciałbym je z wami wyjaśnić.
-
My także chcielibyśmy dowiedzieć się o was różnych szczegółów - odparł Merry. -
Co0ś niecoś opowiedział nam stary ent Drzewiec, lecz o wiele za mało.
-
Zachowajmy właściwy porządek - rzekł Legolas. - Ponieważ to my was tropiliśmy,
więc wypada, żebyście wy odpowiedzieli przede wszystkim na nasze pytania.
-
Ale może nie przed obiadem - zauważył Gimli. - Mam rozbitą głowę i południe już
minęło. Słuchajcie, rabusie, wiele bym wam przebaczył, gdybyście nam udzielili
jakiejś cząstki łupów, o których wspominaliście. jadłem i napojem można by
wyrównać część porachunków między nami.
-
Dostaniesz jeść i pić - rzekł Pippin. - czy wolisz, abyśmy ci podali obiad
tutaj, czy też z większymi wygodami w szczątkach Sarumanowej kordegardy, tam,
pod łukiem bramy? My musieliśmy przekąsić pod gołym niebem, żeby nie spuszczać
drogi z oczu.
-
O ile zauważyłem, przymykaliście tu co najmniej jedno oko - odparł Gimli. -
Noga moja nie postanie w żadnym orkowym domu i nie tknę mięsa ani niczego, co
orkowie mieli w łapach.
-
Nikt też od ciebie tego nie wymaga - rzekł Merry. - Czy myślisz, że nam też
orkowie nie obrzydli na resztę życia? W Isengardzie były prócz nich różne inne
plemiona. Saruman zachował resztki rozsądku i nie ufał orkom. Do strzeżenia
bramy trzymał ludzi, wybierając zapewne spośród najwierniejszych sług. Ci mieli
wyjątkowe przywileje i dostawali dobry wikt.
-
A także fajkowe ziele? - spytał Gimli.
-
Nie, chyba nie! - roześmiał się Merry. - To już zupełnie inna historia, którą
usłyszysz dopiero po obiedzie.
-
Chodźmy więc teraz na obiad! - rzekł krasnolud.
Hobbici
poprowadzili przyjaciół pod łukiem bramy przez wielkie drzwi po lewej stronie,
a potem na górę schodami do obszernej komnaty; na wprost wejścia były drugie
drzwi znacznie mniejsze, a pod boczną ścianą palenisko i komin. Komnata, wykuta
w kamieniu, musiała dawniej być ciemna, bo okna jej wychodziły na mroczny
tunel, teraz jednak światło wpadało tutaj przez rozwalony strop. Na kominie
płonęło kilka szczap drzewa.
-
Zapaliłem ogieniek - rzekł Pippin. - Trochę nas pocieszał wśród tej mgły.
Chrustu mieliśmy mało, drewno, które udało się w pobliżu uzbierać, było mokre.
Ale komin ciągnie potężnie. Wylot pewnie ma wysoko miedzy skałami, na szczęście
nie zatkany. Przyda się ten ogień. Zrobię wam kilka grzanek, bo chleb,
niestety, jest czerstwy, sprzed kilku dni.
Aragorn,
Legolas i Gimli siedli przy końcu długiego stołu, a hobbici zniknęli za
zewnętrznymi drzwiami.
-
Spiżarnia mieści się tu na piętrze, więc powódź jej nie zalała - powiedział
Pippin, gdy wrócił obładowany talerzami, miskami, kubkami, nożami i mnóstwem
przeróżnych prowiantów.
-
Nie kręć nosem na te przysmaki, mój Gimli - rzekł Merry. To nie jest żarcie
orków, ale jadło ludzkie, jak by powiedział Drzewiec. Co wolisz, piwo czy wino?
jest bardzo przyzwoita beczułka. A tu solona wieprzowina, pierwszorzędna.
Jeżeli sobie życzysz, mogę przysmażyć parę plasterków boczku. Szkoda, że nie ma
żadnych jarzyn. Dostawy ostatnimi dniami zawiodły. Na wety nic ci nie mogę
zaofiarować prócz masła i miodu do chleba. czy to cię zadowoli?
-
Nawet bardzo - odparł Gimli. - Skreślę z twego długu dość poważną sumkę.
Wkrótce
trzej przyjaciele zabrali się do jadła. Hobbici bezwstydnie pałaszowali drugi
tego dnia obiad.
-
Wypada dotrzymać gościom kompanii - mówili.
-
Niezwykle jesteście dzisiaj uprzejmi - zaśmiał się Legolas. - Ale gdybyśmy nie
przyjechali, pewnie i tak jeden hobbit drugiemu musiałby przez grzeczność
dotrzymać kompanii w powtórnym obiedzie.
-
Może, może. Czemuż by nie? - rzekł Pippin. - W niewoli u orków podle nas
karmiono, a przedtem też od dość dawna skromnie się żyło. Nie pamiętam już,
kiedy ostatni raz najadłem się do syta.
-
Nie widać, żeby wam post zaszkodził - rzekł Aragorn. - Kwitniecie zdrowiem.
-
To prawda - potwierdził Gimli, przyglądając im się znad kubka. - Włosy macie
dwa razy bujniejsze i bardziej kędzierzawe niż przy rozstaniu nad Rzeką, a
nawet przysiągłbym, że obaj urośliście trochę, jeżeli to w ogóle możliwe u
hobbitów w tym wieku. Drzewiec bądź co bądź nie zmorzył was głodem.
-
Nie - odparł Merry - ale entowie tylko piją, a napojami trudno się najeść.
Trunki Drzewca są zapewne bardzo odżywcze, hobbitowi jednak potrzeba czegoś
solidniejszego. Nawet lembasy miło czasem odmienić na inne potrawy.
-
Piliście wodę entów, prawda? - spytał Legolas. - W takim razie oczy Gimlego nie
mylą. Dziwne rzeczy opowiadają stare pieśni o wodzie Fangornu.
-
Dużo dziwnych legend krąży o tym lesie - rzekł Aragorn. - Nigdy tam nie byłem.
Opowiedzcie mi o nim jak najwięcej, a także o entach.
-
Entowie! - rzekł Pippin. - Entowie... no, tak, entowie są bardzo rozmaici. To
jedno. A poza tym mają takie oczy, takie przedziwne oczy! - Próbował coś
jeszcze powiedzieć, zająknął się jednak i umilkł. - Zresztą - dodał -
widzieliście już kilku entów z daleka, przynajmniej oni was dostrzegli i
zawiadomili, że jesteście w drodze do Isengardu; pewnie zobaczycie ich z
bliska, nim stąd odejdziecie. sami sobie wyrobicie o nich pojęcie.
-
Do rzeczy, do rzeczy! - powiedział Gimli. - Zaczynamy opowieść od środka.
Chciałbym ją usłyszeć po kolei, od początku, czyli od niesamowitego dnia, w
którym rozpadła się nasza drużyna.
-
Wszystko opowiemy, jeżeli czasu starczy - rzekł Merry. - Najpierw jednak -
skoro skończyliście obiad - nabijcie fajki i zapalcie. Będzie nam się chociaż
przez chwilę zdawało, że wróciliśmy szczęśliwie do Bree albo do Rivendell.
Wydobył
mały skórzany kapciuch pełen tytoniu.
-
Mamy tego dobrego w bród - powiedział. - Jeżeli chcecie, możecie, odjeżdżając
stąd, zabrać, ile dusza zapragnie. Dziś rano zabawialiśmy się z Pippinem
wyławianiem zalanego powodzią dobytku. Pippin spostrzegł dwie niewielkie
beczułki, które prawdopodobnie woda wypłukała z jakiegoś piwnicznego składu.
Kiedy je otworzyliśmy, okazało się, że jest w nich suszone ziele fajkowe
najprzedniejszego gatunku i w doskonałym stanie.
Gimli
wziął szczyptę na dłoń, roztarł i powąchał.
-
Wydaje się bardzo dobre i pachnie pięknie - rzekł.
-
Jest bardzo dobre! - odparł Merry. - Przecież to liście z Longbottom! Na
beczułkach były znaki firmowe Hornblowerów. Jakim sposobem znalazło się tutaj,
pojęcia nie mam. Pewnie Saruman je sprowadzał na swój osobisty użytek. Nie
przypuszczałem, że wywozi się je do tak odległych krajów. Ale przyda się teraz,
co?
-
Przydałoby się - powiedział Gimli - gdybym miał fajkę. Niestety, zgubiłem ją w
Morii czy może nawet jeszcze wcześniej. Nie ma tam jakiej fajeczki między
waszymi łupami?
-
Obawiam się, że nie ma - odparł Merry. - Nie znaleźliśmy nigdzie tutaj fajki,
nawet w tej kordegardzie. Saruman widać zastrzegł takie zbytki wyłącznie dla
siebie. A wątpię, czy opłaciłoby się zapukać do drzwi Orthanku i poprosić go o
fajeczkę. Nie ma innej rady w tej biedzie, musimy po przyjacielsku podzielić
się tą jedną fajką.
-
Zaraz, zaraz! - powiedział Pippin. Wsunął rękę za pazuchę i wyciągnął
zawieszony na tasiemce mały woreczek z miękkiej skóry. - Trzymam na sercu kilka
swoich skarbów, równie dla mnie cennych jak Pierścień. Oto jeden z nich: moja
stara drewniana fajka. Oto drugi: fajka zapasowa. Niosłem ją przez pół świata,
sam nie wiedząc po co. Bo nie spodziewałem się znaleźć po drodze fajkowego
ziela, kiedy się wyczerpią podróżne zapasy. A jednak przyda się teraz! - I
podał Gimlemu fajeczkę z szeroką, płaską główką. - czy to wyrównuje rachunki
między nami? - spytał.
-
Czy wyrównuje? - krzyknął Gimli. - Najzacniejszy z hobbitów! jestem odtąd twoim
dłużnikiem!
-
Co do mnie, chciałbym wyjść na świeże powietrze i sprawdzić, skąd wiatr wieje i
jak niebo wygląda - rzekł Legolas.
-
Wyjdziemy wszyscy z tobą - powiedział Aragorn.
Wyszli
i rozsiedli się na kupie gruzów przed bramą. Mieli stąd widok daleki w dolinę,
bo mgła już się podnosiła i rozpływała w lekkim wietrzyku.
-
Tu sobie odpoczniemy chociaż chwilę – rzekł Aragorn. – Siądziemy na ruinach i
będziemy gadali, wedle słów Gandalfa, póki on sam zajęty jest gdzie indziej.
Nieczęsto w życiu bywałem tak zmęczony jak dzisiaj.
Owinął
się szarym płaszczem, zakrywając zbroję, i rozprostował swoje długie nogi.
Leżąc na wznak wypuszczał z ust cienki słupek dymu.
-
Patrzcie! – zawołał Pippin. – Strażnik Obieżyświat wrócił!
-
Nigdy was nie opuszczał – odparł Aragorn. – Jestem zarazem Obieżyświatem i
Dunadanem, należę zarówno do Gondoru, jak do północy.
Przez
długą chwilę w milczeniu ćmili fajki, a słońce oświetlało ich skośnymi
promieniami, które padały w dolinę spośród białych obłoków płynących wysoko po
zachodniej stronie nieba. Legolas czas jakiś leżał bez ruchu patrząc bez
zmrużenia oka w niebo i w słońce i podśpiewując z cicha. Wreszcie wstał.
-
No, przyjaciele! – rzekł. – Czas ucieka, mgła się rozwiała i powietrze byłoby
czyste, gdybyście z dziwnym upodobaniem nie wędzili nas w dymie. Może byśmy
zaczęli opowieść?
-
Moja historia zaczyna się od przebudzenia w ciemnościach, w pętach i pośród
obozowiska orków – rzekł Pippin. – Ale jaki to dzisiaj mamy dzień?
-
Piąty marca według Kalendarza Shire’u – rzekł Aragorn. Pippin policzył na
palcach.
-
A więc było to ledwie dziewięć dni temu! – powiedział. – Zdawało mi się, że rok
upłynął, odkąd wpadliśmy do niewoli. Połowę tego czasu spędziłem jak w
koszmarnym śnie, lecz później nastąpiła najstraszniejsza jawa. Merry mnie
poprawi, jeśli zapomnę o jakimś ważnym zdarzeniu. Nie chcę wdawać się w
szczegóły, mówiąc o nahajach, brudzie i smrodzie czy tym podobnych okropnościach.
Lepiej tego nie wspominać.
I
Pippin opowiedział wszystko po kolei: ostatnią walkę Boromira i marsz orków z
Emyn Muil aż pod las Fangorn. Słuchacze kiwaniem głowy przytakiwali, ilekroć
jakiś szczegół zgadzał się z ich domysłami.
-
Zaraz odzyskacie trochę utraconych skarbów – rzekł Aragorn. – Będziecie chyba z
tego radzi!
Rozluźnił
pas pod płaszczem i wyciągnął dwa sztylety w pochwach.
-
Patrzcie państwo! – zawołał Merry. – Straciłem nadzieję, że je kiedykolwiek
znowu zobaczę. Tym oto nożem naznaczyłem kilku orków, lecz Ugluk zabrał nam
broń. Łypał przy tym oczyma okropnie. Myślałem, że mnie na miejscu zakłuje, ale
odrzucił oba sztylety daleko, jakby go parzyły.
-
Jest także twoja zapinka, Pippinie – powiedział Aragorn. – Przechowałem ją
troskliwie, bo to cenna rzecz.
-
Wiem – odparł Pippin. – Rozstałem się z nią z wielkim żalem, cóż jednak mogłem
zrobić innego?
-
Nic – przyznał Aragorn. – Kto nie umie w potrzebie rozstać się ze skarbem, jest
jak niewolnik w pętach. Dobrze postąpiłeś.
-
Bardzo mi się też podoba ta sztuka z rozcięciem więzów – powiedział Gimli. –
Sprzyjał wam szczęśliwy przypadek, ale też chwyciliście go, można by rzec, obu
rękami.
-
A nam zadaliście trudną zagadkę – dodał Legolas. – Zastanawiałem się, czy nie
wyrosły wam skrzydła.
-
Niestety, nie! – odparł Pippin. – Ale nie wiecie jeszcze nic o Grisznaku.
Wstrząsnął
się i umilkł, pozostawiając Meriadokowi ostatnią, najstraszniejszą część
opowieści: o łapach obmacujących hobbitów, o palącym oddechu i potwornej sile
kudłatych ramion Grisznaka.
-
Niepokoi mnie to, co mówicie o tych orkach z Mordoru, czyli Lugburza, jak oni
go nazywają – rzekł Aragorn. – Czarny Władca, a także jego słudzy, za dużo już
wiedzą. Grisznak po kłótni bez wątpienia wysłał jakieś meldunki za Rzekę.
Czerwone Oko z pewnością śledzi Isengard. Ale Saruman bądź co bądź wpadł w
pułapkę, którą sam zastawił.
-
tak, którakolwiek strona wygra, widoki Sarumana są marne – powiedział Merry. –
Sprawy przybrały zły dla niego obrót, z chwilą gdy orkowie weszli na ziemie
Rohanu.
-
Stary łotr pokazał nam się pod lasem na stepie – rzekł Gimli. – Przynajmniej
tak wynika z napomknień Gandalfa.
-
Kiedy to było? – spytał Pippin.
-
Pięć nocy temu – odparł Aragorn.
-
Zastanówmy się... Ano, pora opowiedzieć dalsze przygody, o których jeszcze nic
nie wiecie. Nazajutrz po bitwie spotkaliśmy Drzewca. Noc spędziliśmy w Źródlanej Sali, w jednym z domów starego
enta. Następnego dnia poszliśmy na wiec entów, byliśmy świadkami
najdziwniejszego zgromadzenia na świecie. Trwało ono cały dzień, a potem drugi.
Noc między tymi dniami przespaliśmy u innego enta, zwanego Żwawcem. Wreszcie, późnym popołudniem
drugiego dnia narady, entowie ruszyli się nagle. Było to oszałamiające
wrażenie. W lesie takie panowało napięcie, jakby w nim burza wzbierała. Potem nastąpił
wybuch. Szkoda, że nie słyszeliście pieśni, którą śpiewali w marszu.
-
Gdyby ją Saruman posłyszał, umknąłby sto mil stąd, choćby piechotą – dodał
Pippin.
Choć mocny jest i twardy, zimny jak
głaz, nagi jak kość Isengard,
Naprzód, entowie, wojna, wojna! Rąbać
kamienie, walić mury!
- Zeszliśmy z ostatniego grzbietu do Nan Kurunir po
zapadnięciu nocy – ciągnął dalej Merry. – Wówczas po raz pierwszy wydało mi
się, że cały las ruszył za nami w drogę.
Myślałem z początku, że przyśnił mi się sen o entach, ale Pippin także
spostrzegł maszerujący las. Byliśmy obaj przerażeni, dopiero później wyjaśniła
nam się cała sprawa.
Byli
to huornowie, tak ich entowie nazywają w „skróconym języku”. Drzewiec
niechętnie o nich mówi, sądzę jednak, że są to entowie, którzy upodobnili się
niemal całkowicie do drzew, przynajmniej z wyglądu. Stoją milczący tu i ówdzie
wśród lasu albo na jego skrajach i niestrudzenie czuwają nad drzewami; w głębi
ciemnych dolin jest ich, zdaje się, wiele setek.
Tkwi
w nich ogromna siła, a potrafią kryć się w cieniu i trudno zobaczyć ich w
ruchu. Jednakże ruszają się niekiedy. Ruszają się nawet bardzo żywo, gdy wpadną
w gniew. Na przykład rozglądasz się po niebie albo słuchasz szelestu wiatru i
nagle spostrzegasz, że otacza cię las, tłum ogromnych drzew ciśnie się dokoła.
Zachowali dotychczas głos i mogą porozumiewać się z entami, ale zdziwaczeli i
zdziczeli. Są niebezpieczni. Bałbym się spotkać z nimi, gdyby nie było
prawdziwych entów w pobliżu.
Jak
więc mówiłem, z wieczora długim wąwozem zeszła w górny koniec Doliny
Czarodzieja gromada entów, a w ślad za nią szeleszczący tłum huornów. Nie
widzieliśmy ich oczywiście, lecz powietrze wokół pełne było skrzypienia i
trzasków. Noc zapadła ciemna i pochmurna. Huornowie po zejściu z gór posuwali
się niezwykle szybko i z głośnym szumem, jakby porywistego wiatru. Księżyc nie
wypłynął z chmur; wkrótce na wszystkich północnych stokach w krąg nad
Isengardem wyrósł wielki las. Nieprzyjaciel nie pokazywał się i nie dawał znaku
życia. Tylko wysoko na wieży świeciło się jedno okno.
Drzewiec
wraz z kilku entami zaczaił się w pobliżu, w miejscu, z którego był widok na
bramę. Byliśmy tam obaj z Pippinem. Siedzieliśmy na ramionach Drzewca i
wyczuwałem, jak się stary ent pręży w napięciu. Lecz entowie nawet w
największym wzburzeniu zachowują ostrożność i cierpliwość. Stali wszyscy jak
kamienne posągi, ledwo oddychając i pilnie nasłuchując.
Nagle
wybuchnął przeraźliwy zgiełk. Zagrały trąby i głos ich odbił się echem wśród
ścian Isengardu. Myśleliśmy, że nas dostrzeżono i że zaraz rozpocznie się
bitwa. Nic podobnego! Armia Sarumana wychodziła z twierdzy. Niewiele wiem o tej
wojnie i o jeźdźcach Rohanu, lecz zdaje mi się, że Saruman chciał jednym
potężnym uderzeniem zniszczyć króla i całe jego wojsko. Ogołocił Isengard z
załogi. Widziałem przemarsz wojsk, niezliczone szeregi orków, a między nimi
pułki jazdy na olbrzymich wilkach. Były też oddziały złożone z ludzi. Nieśli
pochodnie, więc w blasku płomieni rozróżniałem twarze. Większość stanowili
zwykli ludzie, rośli, ciemnowłosi, posępni, lecz nie zdawali się do cna źli.
Byli jednak także inni, straszni: ludzkiego wzrostu, ale z gębami goblinów,
smagli, kosoocy, złośliwie szczerzący zęby. Wiecie, przypomniał mi się na ich
widok od razu ten południowiec z Bree, chociaż tamten nie był tak wyraźnie
podobny do orka jak większość tych żołdaków Isengardu.
-
Ja też właśnie o nim myślałem – rzekł Aragorn. – W Helmowym Jarze mieliśmy do
czynienia z mnóstwem takich półorków. Wydaje się niewątpliwe, że ów
południowiec z Bree był szpiegiem Sarumana. Czy jednak działał na rzecz
Czarnych Jeźdźców, czy też wyłącznie dla Sarumana, nie wiem. Wśród tych
nikczemnych istot nigdy nie wiadomo, kto jest z kim w sojuszu i kto kogo
oszukuje.
-
Wszystkich razem musiało być co najmniej dziesięć tysięcy – podjął swoją
opowieść Merry. – Godzinę trwał przemarsz przez bramę. Część poszła gościńcem
ku Brodom, a część skręciła na wschód. O mile od twierdzy, w miejscu, gdzie
rzeka płynie głębokim kanałem, zbudowano most. Gdybyście wstali,
dostrzeglibyście go stąd. Żołdacy
śpiewali ochrypłymi głosami, śmiali się, wrzeszczeli dziko. Pomyślałem, że źle
może się to skończyć dla Rohanu. Drzewiec jednak był niewzruszony. Powiedział:
„Ja mam dzisiaj rozprawić się z Isengardem, z jego skałą i kamieniem”.
Nie
widziałem w ciemnościach, co się dzieje, miałem jednak wrażenie, że huronowie
natychmiast po zamknięciu się bramy za orkowym wojskiem ruszyli w stronę
południa. Oni widać chcieli rozprawić się tego dnia z orkami. Rano byli już daleko
w niższej części doliny, tak się przynajmniej domyślałem, bo cień leżał tam
nieprzenikniony.
Kiedy
Sarumanowa armia odmaszerowała, przystąpiliśmy do ataku. Drzewiec postawił mnie
i Pippina na ziemi, zbliżył się do bramy i zaczął w nią łomotać wzywając
Sarumana. Zamiast odpowiedzi sypnęły się z murów strzały i kamienie. Strzały
jednak nie są groźne dla entów. Kaleczą ich oczywiście, a nade wszystko
drażnią, lecz tak jak dokuczliwe muchy. Ent nadziany strzałami jak poduszka na
szpilki wcale jeszcze nie czuje się ranny. Po pierwsze entowie nie są wrażliwi
na żadne jady, a po drugie skórę mają grubą, twardszą od kory. Trzeba nie lada
topora, żeby ich naprawdę zranić. Nie cierpią zresztą toporów. Ale przeciw
jednemu entowi musiałoby walczyć kilkunastu toporników, bo kto raz go
zadraśnie, nie powtórzy ciosu: pięść enta zgniecie najhartowniejszą stal niby
cienką blachę. Gdy w ciele Drzewca tkwiło już kilka strzał, stary ent rozgrzał
się tak, że można by go niemal nazwać „pochopnym”, wedle jego ulubionego określenia.
Krzyknął głośno swoje „hum, hum!” i kilkunastu entów podeszło pod bramę. Ent
bywa straszny w gniewie. Palczmi rąk i nóg wpija się w skałę i drze ją, jakby
to była skórka na bochnie chleba. Widziałem, jak w ciągu krótkiej chwili
dokonywali niszczycielskiej roboty, na którą korzenie potężnych drzew
potrzebowałyby wieków.
Darli,
ciągnęli, rwali, trzęśli, tłukli. Po pięciu minutach olbrzymia brama ze
szczękiem i łoskotem runęła w gruzy. Inni tymczasem już się wgryźli w mury jak
króliki w piaszczystą wydmę. Nie wiem, czy Saruman rozumiał, co się dzieje, w
każdym razie nie umiał na to nic poradzić. Możliwe, że ostatnio moc jego czarów
osłabła, myślę jednak, że przede wszystkim stracił hart ducha, prościej mówiąc,
odwagę, kiedy przeciwnik dopadł go osamotnionego, bez gromady niewolników,
odciętego od machin i temu podobnych rzeczy. Ani się umywa do Gandalfa!
Zastanawiam się, czy całej sławy nie zawdzięcza jedynie temu, że obrał Isengard
na swoją siedzibę.
-
Nie! – odparł Aragorn. – Był kiedyś wielki, godny swojej sławy. Wiedzę miał
głęboką, myśl lotną, ręce nad podziw zręczne. Posiadał też niezwykłą władzę nad
umysłami innych istot. Mędrców przekonywał, prostaczków obezwładniał strachem.
Tę władzę z pewnością po dziś dzień zachował. Nawet teraz, kiedy poniósł tak
ciężką klęskę, mało kto by mu się oparł, gdyby z nim porozmawiał w cztery oczy.
Gandalf, Elrond, Galadriela – ci by mu nie ulegli, skoro jego przewrotność
wyszła na jaw, lecz poza nimi mało kto.
-
O entów jestem spokojny – rzekł Pippin. – Raz, o ile mi wiadomo, dali się
obałamucić, ale nie powtórzy się to na pewno nigdy więcej. Zresztą Saruman ich
nie docenił i popełnił wielki błąd, nie licząc się z nimi w swoich rachubach.
Pominął ich knując swoje plany, a kiedy stanęli pod Isengardem, za późno było,
żeby błąd naprawić. Gdy przypuściliśmy szturm, resztka szczurów kryjących się
jeszcze w twierdzy zaczęła umykać wszystkimi dziurami, które entowie wybili w
murach. Ludzi entowie puszczali z życiem, wypytawszy przedtem każdego
dokładnie; było ich ze dwa, trzy tuziny. Ale orków niewielu chyba ocalało. W
każdym razie żadnemu nie darowali życia huornowie, jeśli który na nich się
natknął, a było to niemal nieuchronne, bo otaczali Isengard gęstym lasem,
pomimo że duży ich oddział odszedł w dolinę.
Kiedy
pod ciosami entów większa część południowego muru rozpadła się w proch, a
reszta żołdaków uciekała opuszczając władcę, Saruman umknął w popłochu. Był,
jak się zdaje, przy bramie w chwili rozpoczęcia szturmu, zapewne przyszedł
popatrzeć na wymarsz swojej wspaniałej armii. Dopiero gdy entowie wtargnęli do
twierdzy, wziął nogi za pas. Zrazu nikt go nie spostrzegł. Noc jednak
rozpogodziła się i gwiazdy jasno świeciły, a to wystarcza oczom entów. Nagle
Żwawiec krzyknął: „Morderca drzew! Morderca drzew!” Żwawiec ma serce łagodne,
lecz dlatego właśnie pała nienawiścią do Sarumana, wielu bowiem jego współbraci
ucierpiało okrutnie od orkowych toporów. Pędem rzucił się naprzód po ścieżce
prowadzącej do wewnętrznych wrót, a biega bardzo szybko, gdy gniew go ponosi.
Nikła postać czarodzieja migała nam w oczach, to wynurzając się, to niknąc w
cieniu słupów; Saruman dopadł schodów pod wieżą w ostatnim momencie. Jeszcze
chwila, a byłby go Żwawiec dogonił i zmiażdżył; był o krok za nim, gdy tamten
wśliznął się w drzwi i zatrzasnął je błyskawicznie. Saruman znalazł się więc
bezpieczny w wieży i wkrótce potem uruchomił swoje ukochane machiny. Wielu
entów było już wówczas wewnątrz murów Isengardu; jedni pobiegli tropem Żwawca,
inni wtargnęli od północy i wschodu. Buszowali po kotlinie niszcząc, co się
dało. Nagle buchnęły płomienie i cuchnące dymy. Wszystkie otwory i szyby
zionęły ogniem. Niejeden ent doznał ciężkich oparzeń. Niejaki Brzozowiec, jeśli
dobrze zrozumiałem jego imię, wysoki, piękny ent, dostał się w strugę
tryskającego płynnego ognia i spłonął jak pochodnia. Straszny to był widok.
Entów
ogarnęło istne szaleństwo. Przedtem wydawali się wzburzeni, lecz w owej chwili
przekonałem się, że to była tylko przygrywka. Teraz dopiero zobaczyłem, jak
wygląda prawdziwy gniew entów. Zakotłowało się wszystko. Ryczeli, pohukiwali,
trąbili tak, że od samego zgiełku kamienie pękały. My obaj z Merrym leżeliśmy
na ziemi zatykając płaszczami uszy. Entowie zaś miotali się tam i sam po
skałach wokół Orthanku z hukiem, szumem i wyciem huraganu druzgocąc słupy,
lawinami głazów zasypując szyby; ciężkie kamienne płyty fruwały niby liście w
powietrzu. Wieża tkwiła jak gdyby w oku cyklonu. Widziałem, jak żelazne belki i
bryły skalne wzlatywały na setki stóp w górę waląc w okna Orthanku. Drzewiec
jednak nie stracił głowy. Na szczęście nie tknęły go płomienie. Nie chciał,
żeby jego współbracia narażali się w furii walki na rany, i obawiał się, że
Saruman skorzysta z zamętu, żeby uciec przez jakąś dziurę. Tłum entów napierał,
lecz skała Orthanku nie uległa. Gładka jest i twarda. Może tkwi w niej jakaś
czarodziejska moc dawniejsza jeszcze i potężniejsza niż władza Sarumana. To
pewne, że entowie nie mogli jej pokonać ani nawet zadrasnąć, kaleczyli się
tylko i tłukli o jej ściany.
Drzewiec
wystąpił na środek i krzyknął. Jego potężny głos wybił się nad zgiełk bitwy.
Nagle zapadła głucha cisza. I wśród tej ciszy z górnego okna wieży rozległ się
przeraźliwy, świdrujący śmiech. Dziwne to zrobiło na entach wrażenie. Przed
chwilą kipieli, teraz błyskawicznie ostygli, ucichli, jakby ścięci lodem.
Opuścili plac przed wieżą, skupili się wokół Drzewca, znieruchomieli. On zaś
przemówił do nich w ich własnym języku; myślę, że tłumaczył im plan z dawna
ułożony w jego sędziwej głowie. Potem wszyscy się po prostu rozpłynęli cicho w
szarym brzasku. Bo dzień już wtedy świtał.
Przypuszczam,
że rozstawili czaty wokół wieży, ale wartownicy tak się ukryli w cieniu i tak
cicho się zachowywali, że nie mogłem ich dostrzec. Inni odeszli ku północy.
Przez cały dzień zajmowała ich tam jakaś robota i nie było ich widać. O nas
dwóch nikt się nie troszczył. Dzień wlókł się ponuro. Trochę kręciliśmy się po
kotlinie, lecz uważając, by nas z wieży nikt nie mógł zobaczyć, bo okna jej
patrzały ku nam bardzo groźnie. Sporo czasu zajęło nam poszukiwanie jakiegoś
prowiantu. Gawędziliśmy też zastanawiając się, co tymczasem dzieje się na
południu, w Rohanie, i co mogło się stać z resztą naszej drużyny. Od czasu do
czasu dochodził do naszych uszu z oddali grzechot walących się kamieni i głuchy
łoskot odbijający się echem wśród gór.
Po
południu wyszliśmy poza krąg murów, żeby zbadać, co się dzieje wkoło nas. U
wylotu doliny czerniał ogromny las huornów, drugi otaczał północną ścianę. Nie
odważyliśmy się wejść w jego cień. Słychać było w gąszczu jakieś hałasy, coś
tam rozdzierano, wleczono. Entowie i huornowie kopali ogromne jamy i rowy,
budowali zbiorniki i tamy, łączyli wody Iseny i wszystkich innych potoków czy
strumieni. Zostawiliśmy ich przy tej robocie. O zmierzchu wrócił pod bramę
Drzewiec. Podśpiewywał, mruczał coś do siebie, zdawał się zadowolony.
Przeciągnął się, rozprostował długie ramiona i nogi, odetchnął głęboko.
Zapytałem, czy jest zmęczony.
-
Zmęczony? – powtórzył. – Zmęczony? Nie, nie jestem zmęczony, tylko trochę
zdrętwiałem. Przydałby mi się łyk wody z Rzeki Entów. Ciężką mieliśmy robotę.
Przez długie lata nie nałupaliśmy tyle kamieni, nie przerobili tyle ziemi, co
przez dzisiejszy dzień. Ale wszystko już prawie gotowe. Kiedy noc zapadnie,
radzę wam nie kręcić się w pobliżu bramy ani w starym tunelu. Woda pewnie
sięgnie aż tutaj, a będzie to plugawa woda, przynajmniej na razie, dopóki cały
brud Sarumana nie spłynie. Wtedy Isena znowu będzie czysta.
Mówiąc
Drzewiec od niechcenia, jakby dla zabawy, rozbijał dalej mur.
Zastanawialiśmy
się właśnie, gdzie by tu najbezpieczniej położyć się do snu, gdy stało się coś
nieoczekiwanego. Od gościńca zatętniły końskie kopyta, jakiś jeździec zbliżał
się galopem. Obaj z Meriadokiem leżeliśmy cichutko, a Drzewiec schował się w
cień pod sklepieniem bramy. Nagle między nas wpadł niby srebrna strzała ogromny
rumak. Mimo zmroku widziałem wyraźnie twarz jeźdźca. Zdawało się, że bije od
niej blask, a cała postać ubrana była w biel. Poderwałem się, wlepiłem w niego
oczy, otwarłem usta. Chciałem krzyknąć, lecz nie mogłem dobyć głosu.
Dobrze,
że nie krzyknąłem. Bo jeździec zatrzymał się tuż i spojrzał na nas z góry.
-
Gandalf! – zdołałem wreszcie wymówić, chociaż tylko szeptem. Czy myślicie, że
odpowiedział: „Dobry wieczór, Pippinie! Cóż za miła niespodzianka!”? Wcale nie!
Powiedział:
-
Wstawaj, Tuku, bęcwale jeden! Gdzie, u diaska, podziewa się Drzewiec wśród tego
rumowiska? Mam do niego sprawę. I to pilną!
Drzewiec
poznał jego głos i zaraz wyszedł z cienia. Osobliwe to było spotkanie. Nie
mogłem się nadziwić, że żaden z nich nie był nim zdziwiony. Najwidoczniej
Gandalf spodziewał się zastać Drzewca na tym miejscu, a Drzewiec może nawet
dlatego marudził pod bramą, że liczył na przyjazd Gandalfa. A przecież
opowiedzieliśmy staremu entowi o przygodzie w Morii. Przypomniałem sobie
dopiero wtedy, że słuchając tej części naszego sprawozdania Drzewiec dziwnie na
nas jakoś patrzał. Tylko tak mogę to sobie tłumaczyć, że widywał się z
Gandalfem albo miał o nim wiadomości, lecz nie chciał nam o tym przedwcześnie
mówić. „Nie bądźmy zbyt pochopni” – to jego hasło. Co prawda nikt, nawet elfy
nie mówią o poczynaniach Gandalfa w jego nieobecności.
-
Hm, Gandalf! – rzekł Drzewiec. – Cieszę się, że przyjechałeś. Z wodą i lasem, z
korzeniami i kamieniem sam sobie poradzę, tu jednak trzeba się uporać z
czarodziejem.
-
To ja potrzebuję twojej pomocy – odparł Gandalf. – Zrobiłeś dużo, ale jest
więcej jeszcze do zrobienia. Trzeba rozgromić dziesięć tysięcy orków.
Odeszli
na bok, żeby naradzić się w jakimś zakątku. Musiało to Drzewcowi wydać się
bardzo pochopne, bo Gandalfowi było tak pilno, że zaczął mówić strasznie
szybko, zanim jeszcze znaleźli się poza zasięgiem naszych uszu. Narada trwała
kilkanaście minut, może kwadrans. Potem Gandalf wrócił do nas, zdawał się
spokojniejszy, niemal wesół. Wtedy nareszcie powiedział, że cieszy się ze
spotkania z nami.
-
Gandalfie! – zawołałem. – Gdzieżeś ty bywał? Czy widziałeś naszych przyjaciół?
-
Gdziekolwiek byłem, wróciłem! – odparł po swojemu wesoło. – Tak, spotkałem się
też z innymi druhami. Ale nie czas teraz na pogawędkę. Groźna to noc, muszę
zaraz jechać. Może świt przyniesie odmianę, a w takim razie zobaczymy się
znowu. Bądźcie ostrożni i trzymajcie się z dala od Orthanku. Do widzenia!
Drzewiec
po odjeździe Gandalfa pogrążył się w zadumie. Najoczywiściej dowiedział się w
tak krótkim czasie tylu nowin, że musiał je przetrawić. Popatrzył na nas i
rzekł: - Hm, przekonuję się, że nie jesteście tacy pochopni, jak myślałem.
Powiedzieliście mi trochę mniej, niż mogliście, a na pewno nie więcej, niż wam
było wolno. Hm, nowiny, nowiny, nie ma co mówić! No, ale teraz Drzewiec weźmie
się znów do roboty!
Nim
nas opuścił, podzielił się z nami najświeższymi wiadomościami. Nie były zbyt
pocieszające. Na razie jednak więcej myśleliśmy o was trzech niż o Frodzie i
Samie czy o biednym Boromirze. Bo wiedzieliśmy, że wielka bitwa już toczy się
albo wybuchnie lada godzina i że weźmiecie w niej udział, i kto wie, czy z niej
wyjdziecie żywi.
-
Huornowie pomogą – rzekł Drzewiec. Potem odszedł i nie zobaczyliśmy go aż do
dzisiejszego ranka.
Noc
była ciemna. Leżąc na szczycie kamiennego usypiska nic wokół nie widzieliśmy.
Wszystko spowijały mgły czy może cienie jak olbrzymia zasłona. Otaczało nas
powietrze gorące i ciężkie, pełne szelestów, skrzypienia, szeptów, jakby
unosiły się w nim jakieś głosy. Myślę, że setki huornów przeciągnęły koło nas
spiesząc na odsiecz Rohirrimom. W późniejszych godzinach od strony południa
grzmiało potężnie i daleko nad Rohanem, niebo błyskało od piorunów. W ich
świetle ukazywały nam się od czasu do czasu odległe góry; czarne i białe
szczyty nagle zjawiały się na tle nieba i zaraz znikały w ciemności. Z
przeciwnej strony, znad Isengardu, także znikały w ciemności. Z przeciwnej
strony, znad Isengardu, także rozlegały się grzmoty, ale inne. Chwilami cała
dolina grała echem.
Jakoś
około północy entowie rozbili tamy i zgromadzona masa wody runęła przez wyrwę w
północnym murze na Isengard. Cień huornów rozproszył się, grzmot oddalił.
Księżyc zniżał się nad góry na zachodzie.
Czarne
strugi i kałuże rozpełzły się po całym kręgu Isengardu. Połyskując w ostatnich
blaskach księżyca, rozszerzały się i wypełniały kotlinę. Tu i ówdzie natrafiały
na otwarte szyby i wyloty podziemnych przejść; wzbijały się z nich białe
syczące obłoki, dym kłębił się grubymi zwałami. Tryskały słupy ognia. Ogromna
smuga zwełnionej pary dosięgła Orthanku i owinęła się wokół wieży, która
sterczała jak szczyt w chmurach, od dołu rozświetlona łuną, od góry poświatą
księżyca. Woda tymczasem wzbierała i toczyła się dalej, aż cały Isengard
zamienił się w olbrzymią, płaską misę, dymiącą i bulgocącą.
-
Zeszłej nocy, gdy stanęliśmy u wylotu Nan Kurunir, widzieliśmy z daleka dymy i
opary – rzekł Aragorn. – Obawialiśmy się, że to Saruman przygotowuje w swoim
kotle jakieś diabelskie sztuki na nasze powitanie.
-
Nic podobnego! – odparł Pippin. – Już wtedy nie myślał o psich figlach, dusił
się pewnie z wściekłości. Rano -–wczoraj rano – woda wypełniła wszystkie dziury
i kotlinę zaległa gęsta mgła. Schroniliśmy się do kordegardy w bramie, trochę
wystraszeni. Jezioro przelewało się przez brzegi i stary tunel już był pod
wodą, która szybko wzbierała sięgając schodów. Strach nas zdjął, że wpadliśmy
razem z orkami w pułapkę. Znaleźliśmy jednak za spiżarnią drugie kręcone
schody, które nas wyprowadziły na szczyt bramy. Ledwie się tam przecisnęliśmy,
bo przejścia były zawalone kamieniami i gruzem. Wreszcie usiedliśmy wysoko
ponad rozlaną wodą i spojrzeliśmy na zatopiony Isengard. Entowie wciąż jeszcze
puszczali nowe fale wody, póki wszystkie pieczary nie wypełniły się i wszystkie
ognie nie zgasły. Opary z wolna skupiały się i unosiły na kształt olbrzymiego
parasola z chmur, sterczącego co najmniej na milę ponad ziemią. Wieczorem nad
wschodnią ścianą gór pokazała się ogromna tęcza, a potem rzęsisty deszcz spadł
na przeciwległe stoki i przesłonił zachodzące słońce. Zrobiło się cicho, tylko
gdzieś daleko wyły wilki. W nocy entowie zamknęli upusty i zawrócili Isenę w
jej dawne łożysko. Było po wszystkim.
Potem
wody zaczęły opadać. Pod ziemią musi być chyba jakiś odpływ z lochów. Jeżeli
Saruman wyglądał którymś oknem z wieży, zobaczył ponury, brudny śmietnik.
Czuliśmy się bardzo samotni. Wśród gruzów nie pokazał się ani jeden ent, nie
było z kim pogadać ani od kogo dowiedzieć się nowin. Spędziliśmy bezsenną noc
na szczycie bramy, drżąc z zimna i wilgoci. Mieliśmy wrażenie, że lada chwila
stanie się coś niezwykłego. Saruman dotychczas jest w swojej wieży. W nocy
słyszeliśmy hałas, jakby wicher dął w dolinie. Myślę, że to huornowie, którzy
przedtem odeszli, powrócili; nie mam jednak pojęcia, dokąd chadzali. Był
mglisty, dżdżysty ranek, kiedy wreszcie zeszliśmy na dół i rozejrzeli się
wkoło; nikogo jednak nie było w pobliżu. Więcej już chyba nie mam nic do
opowiedzenia. Teraz, po wczorajszym zgiełku i zamęcie, Isengard wydaje mi się
niemal zupełnie spokojny, a w dodatku bezpieczny, skoro Gandalf jest znów z
nami. Chętnie bym się przespał.
Wszyscy
na chwilę umilkli. Gimli po raz drugi napchał tytoniem fajkę.
-
Jednej jeszcze rzeczy nie rozumiem – rzekł krzesząc iskrę za pomocą hubki i
krzesiwa. – Mówiłeś Theodenowi, że Smoczy Język jest u Sarumana. Jak się tam
dostał?
-
Rzeczywiście, zapomniałem opowiedzieć o tym – odparł Pippin. – Przyszedł
dopiero dzisiaj rano. Rozpaliliśmy właśnie ogień i zjedli jakie takie
śniadanie, kiedy zjawił się Drzewiec. Usłyszeliśmy jego głos, bo pohukiwał i
wołał nas po imieniu.
-
Przybywam, żeby sprawdzić, co porabiacie – rzekł – no i wyjaśnić wam, co się
dzieje. Huornowie wrócili. Wszystko poszło dobrze, tak, tak, nawet bardzo
dobrze! – ze śmiechem poklepał się po udach. – Nie ma już w Isengardzie orków,
nie ma iskier! A zanim ten dzień przeminie, będziemy mieli gości z południa,
miedzy nimi takich, którymi bardzo się ucieszycie.
Ledwie
skończył mówić, na gościńcu zatętniły kopyta. Wybiegliśmy przed bramę; wypatrywałem
oczy, bo myślałem, że ujrzę cwałujących na czele armii Gandalfa i Obieżyświata.
Zamiast nich wychynął z mgły nieznajomy człowiek na starej, zmęczonej szkapie,
trochę pokraczny. Jechał sam. Kiedy mgła przed nim się rozstąpiła, zobaczył
nagle bramę w gruzach i rozwalony mur, więc stanął jak wryty, a twarz mu niemal
pozieleniała. Tak był oszołomiony, że zrazu wcale nas nie zauważył. Dopiero po
chwili spojrzał na nas, wrzasnął i chciał zawrócić konia, żeby zwiać. Drzewiec
jednak zrobił trzy kroki naprzód, wyciągnął swoje długie ramię i zdjął go z
siodła. Koń przerażony dał szczupaka, człowiek znalazł się na ziemi. Leżąc
plackiem przedstawił się jako Grima, przyjaciel i doradca króla; twierdził, że
Theoden przysłał go z ważnym poselstwem do Sarumana.
-
Nikt inny nie odważyłby się jechać przez otwarty step, rojący się od orków –
mówił. – Dlatego musiałem się tego podjąć sam. Jestem głodny i znużony po
niebezpiecznej podróży. Nadłożyłem wiele drogi skręcając na północ, bo ścigały
mnie wilki.
Przyłapałem
jednak spojrzenie, które rzucał ukradkiem na Drzewca, i powiedziałem sobie: „To
kłamca”. Drzewiec przyglądał mu się długą chwilę, po swojemu uparcie i
przeciągle, a nieszczęśnik wił się pod tym wzrokiem jak piskorz. Wreszcie eny
przemówił:
-
Ha, hm... Spodziewałem się ciebie, Smoczy Języku! – Tamten wzdrygnął się
słysząc to przezwisko. – Gandalf przybył przed tobą. Dzięki niemu wiem o tobie
tyle, ile wiedzieć należy, i wiem też, jak z tobą postąpić. „Zamknij wszystkie
szczury w jednej pułapce” – radził mi Gandalf. Posłucham jego rady. Isengardem
ja teraz rządzę, lecz Saruman jest w swojej wieży. Możesz iść tam do niego i
powiedzieć mu wszystko, co ci na myśl przyjdzie.
-
Przepuść mnie! – rzekł Smoczy Język. – Znam drogę.
-
Znałeś ją, o tym nie wątpię – odparł Drzewiec. – Ale trochę się tutaj ostatnio
zmieniło. Wejdź i zobacz!
Przepuścił
go. Smoczy Język pokusztykał pod bramę, a my szliśmy za nim. Kiedy znalazł się
wewnątrz kręgu murów i zobaczył spustoszenie, które dzieliło go od Orthanku,
odwrócił się do nas.
-
Pozwólcie mi stąd odejść! – zaskomlił. – Pozwólcie mi odejść! Moje poselstwo
nie ma już teraz celu.
-
To prawda – przyznał Drzewiec. – Ale masz do wyboru albo czekać ze mną na
przybycie Gandalfa i twojego króla, albo przeprawić się przez ten zalew. Co
wolisz?
Smoczy
Język zadrżał na wspomnienie króla i postąpił krok naprzód zanurzając jedną
nogę w wodzie. Zatrzymał się jednak.
-
Nie umiem pływać – rzekł.
-
Woda nie jest głęboka – odparł Drzewiec. – Bardzo tylko brudna, ale to nie
powinno ci przeszkadzać. Dalejże!
Wtedy
nieszczęśnik wlazł w topiel. Zanim go straciłem z oczu, nurzał się już po
brodę. Potem znów mignął mi z daleka, przylepiony do jakiejś starej beczki czy
może kłody. Drzewiec wszakże wszedł za nim do wody i śledził tę żeglugę.
-
No, dostał się do Ortahanku – powiedział, gdy wrócił do nas. – Widziałem, jak
wczołgiwał się na schody niby zmokły szczur. Ktoś czuwa w wieży, bo wyciągnęła
się z niej ręka i wciągnęła gościa do wnętrza. Jest więc w Orthanku i mam
nadzieję, że przyjęto go tam mile. Ale teraz muszę się opłukać ze szlamu i
brudu. Gdyby ktoś o mnie pytał, będę na północnym stoku. Tutaj nie ma wody dość
czystej, żeby ent mógł się napić albo wykąpać. Proszę was, trzymajcie tymczasem
straż przy bramie, a wypatrujcie gości. Będzie między nimi władca stepów
Rohanu. Powinniście go przywitać, jak umiecie najgodniej. Pamiętajcie, że jego
wojsko stoczyło wielką bitwę z orkami. Myślę, że lepiej niż entowie znacie
słowa, którymi wypada przyjąć tak dostojnego króla. Odkąd żyję, wielu władców
panowało nad zielonymi łąkami tego kraju, ale nie nauczyłem się nigdy ich mowy
ani nie zapamiętałem imion. Będzie trzeba poczęstować ich ludzkim jedzeniem, a
na tym także znacie się z pewnością lepiej ode mnie. Postarajcie się znaleźć
prowianty stosowne, waszym zdaniem, dla króla.
Na
tym koniec opowieści. Z kolei może wy mnie powiecie, co to za jeden ów Smoczy
Język. Czy naprawdę był królewskim doradcą?
-
Tak – odparł Aragorn – ale zarazem szpiegiem Sarumana i jego sługą w Rohanie.
Los obszedł się z nim surowo, lecz zasłużył sobie na to. Sam widok ruin tej
potęgi, którą uważał za niezwyciężoną i wspaniałą, jest chyba dostateczną dla
niego karą. Obawiam się jednak, że czeka go jeszcze gorsza.
-
I ja myślę, że Drzewiec wyprawiając go do Orthanku nie zrobił tego z dobroci
serca – powiedział Merry. – Miałem wrażenie, że znajduje w tym jakąś ponurą
uciechę, bo śmiał się do siebie odchodząc na poszukiwanie napoju i kąpieli.
Mieliśmy potem pełne ręce roboty wyławiając z wody co się dało i szperając po
okolicy. W różnych miejscach nie opodal znaleźliśmy parę spiżarni wzniesionych
ponad poziom zalewu. Ale Drzewiec przysłał entów, którzy zabrali sporo zapasów
i wszelkiego dobra.
-
Potrzebujemy ludzkiego jedzenia dla dwudziestu pięciu ludzi – oznajmili. – Z
tego widać, że policzyli królewską kompanię dokładnie jeszcze przed waszym
przybyciem. Was trzech zamierzano oczywiście podejmować razem z
najdostojniejszymi gośćmi. Nie straciliście jednak ucztując z nami.
Zatrzymaliśmy na wszelki wypadek połowę zapasów. Nawet lepszą połowę, bo w
tamtej nie było wina.
-
Weźmiecie trunki? – spytałem entów.
-
W Isenie jest woda – odpowiedzieli. – To wystarczy dla entów i ludzi.
Mam
nadzieję, że entowie zdążyli przyprawić po swojemu napoje z górskich źródeł i
że Gandalf wróci do nas z brodą bujniejszą i kędzierzawą. Po odejściu entów
czuliśmy się bardzo zmęczeni i głodni, lecz nie narzekaliśmy, bo nasz trud
przyniósł obfite owoce. Właśnie przy poszukiwaniu prowiantów dla ludzi Pippin
odkrył najcenniejszy łup: beczułki z pieczęciami Hornblowerów. „Fajka smakuje
najlepiej po dobrym obiedzie” – stwierdził. W ten sposób doszło do sytuacji, w
której nas zastaliście.
-
Teraz wszystko doskonale rozumiemy – rzekł Gimli.
-
Z wyjątkiem jednego szczegółu – powiedział Aragorn. – Jakim sposobem liście z
Południowej Ćwiartki dostały się do Isengardu? Im dłużej się nad tym
zastanawiam, tym bardziej mnie to dziwi. W Isengardzie co prawda nigdy przedtem
nie byłem, ale znam dobrze wszystkie kraje leżące między Rohanem a Shire’em. Od
wielu lat nie wedrują tą drogą ani podróżni, ani towary, chyba że ukradkiem.
Obawiam się, że Saruman ma w Shire jakiegoś potajemnego sojusznika. Nie tylko
na dworze króla Theodena można spotkać Smocze Języki! Czy na beczułkach były
wypisane jakieś daty?
-
Były – odparł Pippin. – Liście pochodzą z roku 1417, czyli z ostatnich
zbiorów... Co też ja mówię! Z zeszłego roku. Urodzaj był wtedy piękny.
-
No, tak. Jeśli kryła się w tym jakaś nikczemność, należy już bądź co bądź do
przeszłości, a w każdym razie nie możemy na nią teraz zaradzić – rzekł Aragorn.
– Mimo wszystko wspomnę o tym Gandalfowi, chociaż wśród jego wielkich spraw ten
szczegół może wyda się błahy.
-
Ciekawe, co Gandalf tam robi tak długo – zastanawiał się Merry. – Wieczór się
zbliża. Chodźmy się przejść trochę. Skoro nigdy tu nie byłeś, Obieżyświacie,
masz teraz, jeśli chcesz, wolny wstęp do Isengardu. Uprzedzam cię, że widok
jest niewesoły.
Rozdział 10
Głos
Sarumana
P |
rzeszli
przez zburzony tunel i stanęli na stosie gruzów, żeby przyjrzeć się czarnej
skale Orthanku i jej niezliczonym oknom, wciąż jeszcze wznoszącym się jak
groźba nad okolicznym spustoszeniem. Woda niemal zupełnie już opadła. Tu i
ówdzie zostały ciemne kałuże pełne szumowin i szczątków, lecz większa część
ogromnego kręgu rozpościerała się znów naga, oślizła od mułu, zasypana
rumowiskiem, podziurawiona leżącymi bezładnie i pogiętymi słupami czy filarami.
Na krawędzi tej strzaskanej misy piętrzyły się rozległe stoki i kopce jak zwały
żwiru i piargu wyrzuconego na brzeg przez straszliwą burzę. Dalej zielona i
kręta dolina zwężała się w długi, czarny wąwóz, objęty dwoma ciemnymi ramionami
gór. Środkiem spustoszonej kotliny przedzierała się grupa jeźdźców; zmierzali
od północy i byli już blisko Orthanku.
-
To Gandalf i Theoden ze swoją kompanią – rzekł Legolas. – Chodźmy do nich!
-
Uważajcie! – ostrzegł Merry. – Trzeba iść bardzo ostrożnie. Pełno tu chwiejnych
płyt, jeśli na którą nastąpicie, może was odrzucić prosto w jakąś dziurę!
Trzymali
się śladów dawnej drogi wiodącej od bramy do wieży i posuwali się wolno, bruk
bowiem był spękany i oślizły. Jeźdźcy spostrzegłszy idących wstrzymali konie w
cieniu skały i czekali, a Gandalf wysunął się na ich spotkanie.
-
Odbyłem z Drzewcem bardzo interesującą rozmowę i ułożyliśmy dalsze plany –
powiedział. – Zażyliśmy też bardzo pożądanego odpoczynku. Czas ruszać znów w
drogę. Mam nadzieję, że wy również najedliście się i odpoczęli?
-
Owszem – odparł Merry. – Ale nasze rozmowy zaczęły się od fajki i na fajce się
skończyły. Mimo to nasza złość na Sarumana nieco ostygła.
-
Doprawdy? – rzekł Gandalf. – Moja jest równie gorąca jak przedtem. Zanim stąd
odjadę, muszę dopełnić jednego jeszcze obowiązku: złożę Sarumanowi pożegnalną
wizytę. Niebezpieczna i prawdopodobnie daremna próba, lecz nie wolno jej
zaniechać. Kto ma ochotę, może mi towarzyszyć, pamiętajcie jednak – bez żartów.
Nie pora na to.
-
Ja pójdę – rzekł Gimli. – Chcę go zobaczyć i przekonać się, czy rzeczywiście
jest do ciebie podobny.
-
Jakże się o tym przekonasz, mości krasnoludzie? – odpowiedział Gandalf. –
Saruman może dla twoich oczu upodobnić się do mnie, jeśli to uzna za potrzebne,
żeby cię użyć do swoich planów. Czyś zmądrzał już na tyle, żeby poznać się na
jego oszustwach? Ano, zobaczymy. Możliwe też, że nie zechce pokazać się tak
wielu różnym oczom naraz. Poleciłem jednak entom usunąć się tak, żeby ich nie
widział, może więc da się namówić i wyjdzie z wieży.
-
Na czym polega niebezpieczeństwo? – spytał Pippin. – Czy będzie do nas strzelał
albo prażył ogniem z okien, czy też rzuci urok z daleka?
-
To ostatnie niebezpieczeństwo jest najbardziej prawdopodobne, jeżeli
podejdziesz pod jego próg z lekkim sercem – odparł Gandalf. – Nie sposób
wszakże przewidzieć, jaką ma jeszcze moc i czego zechce próbować. Osaczona
bestia zawsze jest groźna. A Saruman rozporządza władzą, o jakiej wy nie macie
nawet pojęcia. Strzeżcie się jego głosu!
Stanęli
u stóp Orthanku. Wznosił się czarny, a skała lśniła wilgocią. Ściany kamiennego
wieloboku miały krawędzie ostre, jak gdyby świeżo wyszlifowane. Wściekły atak
entów zostawił na nich ledwie parę szram i odłupanych, drobnych jak łuska
drzazg w podstawie wieży.
Od wschodu, w narożniku utworzonym
przez dwa filary, były ogromne drzwi, wzniesione wysoko nad ziemią. Ponad nimi
zasłoniete okiennicą okno otwierało się na ganek, chroniony żelazną kratą. Dwadzieścia
siedem szerokich stopni, wykutych niezwykłą sztuką w jednym czarnym kamieniu, prowadziło na próg.
Było to jedyne wejście do wieży, lecz mnóstwo okien wyzierało z głębokich wnęk
na całej wysokości ścian; najwyższe wyglądały niby oczy otwarte w gładkiej
powierzchni wygiętego na kształt rogów szczytu. U stóp schodów Gandalf i król
zsiedli z koni.
-
Ja wejdę wyżej – rzekł Gandalf. – Byłem w Orthanku i zdaję sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, jaki mi tutaj grozi.
-
Pójdę z tobą – oświadczył król. – Jestem stary i nie lękam się już niczego.
Chcę rozmówić się z przeciwnikiem, który wyrządził mi tyle złego. Eomer będzie
mi towarzyszył, wspierając, gdyby moje stare nogi zawiodły.
-
Twoja wola – odparł Gandalf. – Ze mną pójdzie Aragorn. Inni niech czekają u
stóp schodów. Będą z tego miejsca słyszeli i widzieli dość, jeżeli w ogóle
będzie czego słuchać i na co patrzeć.
-
Nie! – zaprotestował Gimli. – Obaj z Legolasem chcemy wszystko widzieć z
bliska. Jesteśmy tu jedynymi przedstawicielami naszych plemion. Pójdziemy za
tobą.
-
A więc dobrze! – zgodził się Gandalf. Zaczął wspinać się po schodach, a król
szedł u jego boku.
Jeźdźcy
Rohanu, zgrupowani po obu stronach schodów, niespokojnie kręcili się w siodłach
i posępnie patrzyli na wieżę, lękając się o los swojego króla. Merry i Pippin
przycupneli na najniższym stopniu; nie czuli się tutaj ani potrzebni, ani
bezpieczni.
-
Stąd do bramy jest co najmniej pół mili – mruknął Pippin. – Chętnie bym
ukradkiem pomknął do naszej kordegardy. Po cośmy tu przyszli? Nikt nas nie
potrzebuje.
Gandalf
stanął przed drzwiami Orthanku i zapukał w nie różdżką. Drzwi zadudniły głucho.
-
Sarumanie! Sarumanie! – krzyknął Gandalf głośno i rozkazująco. – Wyjdź do nas,
Sarumanie!
Długo
nie było odpowiedzi. Wreszcie w oknie nad wejściem uchyliły się okiennice, lecz
nikt nie pokazał się w ciemnym otworze.
-
Kto tam? – zapytał ktoś z wnętrza. – Czego chcecie?
Theoden
wzdrygnął się.
-
Poznaję ten głos – rzekł. – Przeklinam dzień, w którym go po raz pierwszy
posłuchałem.
-
Sprowadź Sarumana, skoro zostałeś teraz jego sługusem, Grimo, Smoczy Języku! –
zawołał Gandalf. – Nie trać na próżno czasu.
Okno
zamknęło się znowu. Czekali. Nagle z wieży przemówił inny głos, niski i
melodyjny; samo jego brzmienie rzucało czar. Kto słuchał nieopatrznie tego głosu,
nie umiał zwykle powtórzyć zasłyszanych słów, a jeśli je powtarzał, ze
zdziwieniem stwierdzał, że w jego własnych ustach niewiele zachowały siły.
Najczęściej pamietał jedynie, że słuchanie ich sprawiało mu rozkosz, że zdawały
się mądre i słuszne i że gorliwie pragnął im przytakiwać, by okazać się równie
mądrym. Wszystko, co mówili inni, brzmiało przez kontrast szorstko i prostacko,
a jeśli sprzeciwiało się głosowi Sarumana, wzniecało gniew w sercu
oczarowanego. Nad niektórymi słuchaczami czar panował tylko dopóty, dopóki
Saruman mówił do nich, kiedy zaś zwracał się do innych, uśmiechali się jak
ktoś, kto przejrzał na wylot sztuki kuglarza, budzące zachwyt i zdumienie w
niedoświadczonych widzach. Wielu jednak sam dźwięk tego głosu ujarzmiał, a
jeśli czar nimi zawładnął, nawet z dala od Sarumana słyszeli wciąż jego słodkie
podszepty i natrętne polecenia. Nikt w każdym razie nie mógł słuchać tego głosu
obojętnie. Nikt nie mógł bez wielkiego wysiłku umysłu i woli odtrącić jego
próśb czy rozkazów, dopóki Saruman władał swoim czarodziejskim głosem.
-
O co chodzi? – zapytał bardzo łagodnie. – Dlaczego zakłócacie mój spoczynek?
Czy nie dacie mi chwili spokoju w dzień ani w nocy?
Mówił
to wszystko tonem istoty dobrotliwej, rozżalonej niezasłużoną zniewagą.
Zaskoczeni
spojrzeli na wieżę, bo nie słyszeli żadnego szmeru, kiedy Saruman wychodził na
ganek. Stał u kraty, przyglądając im się z góry, spowity w obszerny płaszcz, którego koloru nie umieli
określić, bo mienił się w ich oczach za każdym poruszeniem coraz inną barwą.
Saruman twarz miął długą, czoło wysokie, oczy głębokie i ciemne, nieodgadnione,
w tej chwili jednak zdawały się poważne, życzliwe i trochę znużone. W siwych
włosach i brodzie pozostały jeszcze koło ust i uszu ciemne pasma.
-
Podobny i niepodobny – mruknął Gimli.
-
Porozmawiajmy jednak – ciągnął dalej łagodny głos. – Dwóch przynajmniej z was
znam z imienia. Gandalfa znam nawet tak dobrze, że nie łudzę się nadzieją, iż
szuka u mnie pomocy lub rady. Lecz ty, Theodenie, władco Rohanu, słyniesz ze
szlachetnych czynów, a bardziej jeszcze z pięknej odwagi, cnoty rodu Eorla. O,
godny synu Thengla, po trzykroć wsławionego! Czemuż nie przybyłeś tu wcześniej
i jako przyjaciel? Gorąco pragnąłem ujrzeć cię, najpotężniejszy królu
zachodnich krajów, szczególnie ostatnimi laty, chciałem bowiem ostrzec cię
przed nieroztropnymi i złymi doradcami, którzy cię otoczyli. Czy dziś jest już
za późno? Mimo krzywd, które mi wyrządzono, a do których, niestety, ludzie z
Rohanu przyłożyli również ręki, gotów jestem ratować cię i ocalić od zguby,
nieuchronnej, jeżeli nie zawrócisz z obranej na swoje nieszczęście drogi. Wierz
mi, tylko ja mogę ci teraz pomóc.
Theoden
już otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, lecz rozmyślił się widać, bo nie
rzekł nic. Podniósł wzrok w górę i popatrzył na wychyloną z ganku twarz
Sarumana, w jego ciemne, poważne oczy; potem spojrzał na stojącego tuż obok
Gandalfa. Widać było, że król jest w rozterce. Gandalf jednak nie drgnął nawet.
Stał milczący, skamieniały, jak ktoś, kto cierpliwie czeka na wezwanie. Jeźdźcy
poruszyli się w siodłach, zaczęli szeptać między sobą, pochwalając słowa
Sarumana, ale po chwili umilkli i znieruchomieli urzeczeni. Myśleli, że Gandalf
nigdy nie przemawiał do ich króla tak pięknie i tak grzecznie. Wydało im się,
że od początku traktował Theodena szorstko i dumnie. Cień zakradł się do ich
serc, strach przed okropnym niebezpieczeństwem, przed zagładą Rohanu, przed
ciemnością, ku której popycha ich Gandalf, podczas gdy Saruman stoi u jedynych
drzwi prowadzących do szczęśliwej przyszłości i uchyla je, aby przepuścić
promień nadziei. Zapadło ciężkie milczenie.
Przerwał
je nagle krasnolud Gimli.
-
Ten czarodziej używa mowy na opak – mruknął ściskając trzonek toporka w garści.
– W języku Orthanku pomoc znaczy zguba, a ratować znaczy zabijać, to jasne. Ale
my nie przyszliśmy tu żebrać.
-
Spokojnie – rzekł Saruman i na krótką chwilę głos jego stracił słodycz, a w
oczach błysnęły płomyki. – Tymczasem nie mówię jeszcze do ciebie, Gimli, synu
Gloina. Ojczyzna twoje leży daleko stąd i mało cię obchodzą sprawy tej krainy.
Lecz wiem, że nie z własnej ochoty zostałeś w nie uwikłany, nie będę więc
potępiał cię za rolę, którą odegrałeś, zresztą bardzo mężnie, o tym nie wątpię.
Proszę cię jednak, nie przeszkadzaj, gdy rozmawiam z królem Rohanu, moim sąsiadem
i do niedawna przyjacielem.
Cóż
mi odpowiesz, Theodenie? Czy pragniesz pokoju między nami i wszelkiej pomocy,
jakiej może ci udzielić moja mądrość, oparta na wiekowym doświadczeniu? Czy
chcesz, abyśmy wspólnie naradzili się, jak działać w tych dniach grozy, jak
naprawić wyrządzone sobie wzajemnie krzywdy i dołożyć najlepszej woli, żeby oba
nasze państwa rozkwitły piękniej niż kiedykolwiek?
Theoden
i tym razem nie odpowiedział. Trudno było odgadnąć, czy zmaga się z gniewem,
czy też z wątpliwościami. Odezwał się natomiast Eomer.
-
Posłuchaj mnie, królu – rzekł. – Zawisło nad nami niebezpieczeństwo, przed
którym nas przestrzegano. Czy po to walczyliśmy i zwyciężyli, żeby dać się
teraz obałamucić staremu kłamcy, który miodem posmarował swój jadowity język?
Tak samo przemawiałby wilk, osaczony przez sforę, gdyby umiał mówić. Jaką pomoc
może ci ofiarować? Chodzi mu jedynie o to, by ocalić własną skórę z tej klęski.
Czy zgodzisz się rokować z tym oszustem i mordercą? Wspomnij mogiłę Hamy w
Helmowym Jarze.
-
Skoro mowa o jadowitych językach, cóż powiedzieć o twoim, młoda żmijo? – rzekł
Saruman i tym razem płomień gniewu jeszcze wyraźniej błysnął w jego źrenicach.
– Ale nie unośmy się, Eomerze, synu Eomunda – dodał łagodząc znów głos. – Każdy
ma swoje pole działania. Tobie przystoją zbrojne czyny i zasłużyłeś nimi na
najwyższą cześć. Nie mieszaj się wszakże do polityki, na której się nie znasz.
Może, gdy sam zostaniesz królem, zrozumiesz, że władca musi być bardzo ostrożny
w wyborze przyjaciół. Nie godzi wam się lekkomyślnie odtrącać Sarumana i potęgi
Orthanku, choćby między nami były w przeszłości urazy, słuszne czy urojone.
Wygraliście bitwę, lecz nie wojnę, a i to z pomocą sprzymierzeńca, na którego
nie możecie nadal liczyć. Kto wie, czy nie ujrzycie wkrótce cieni lasu u
własnych progów. Las jest kapryśny i bezrozumny, nie kocha też wcale ludzi.
Czy
zasługuję na miano mordercy, królu Rohanu, dlatego tylko że w boju zginęli twoi
mężni wojownicy? Skoro podjąłeś wojnę – niepotrzebnie, bo ja jej nie chciałem –
musiały być ofiary. Jeżeli mnie z tego powodu uznasz za mordercę, odpowiem, że
ta sama plama ciąży na całym rodzie Eorla. Czyż bowiem ród ten nie toczył wielu
wojen, czyż nie zwalczał tych, którzy mu się przeciwstawiali? A przecież z
niejednym przeciwnikiem zawierał po wojnie pokój i nie wychodził źle na takiej
polityce. Raz jeszcze pytam, królu Theodenie, czy chcesz pokoju i przyjaźni ze
mną? Od ciebie to tylko zależy.
-
Chcemy pokoju – rzekł wreszcie Theoden, głosem zdławionym, jakby z wysiłkiem.
Kilku jeźdźców krzyknęło radośnie. Lecz król podniósł rękę. – Chcemy pokoju –
powtórzył czystym już głosem – i będziemy go mieli, gdy rozgromimy ciebie i
udaremnimy wszystkie zamysły twoje i twego ponurego władcy, któremu chcesz nas
wydać w ręce. Jesteś kłamcą, Sarumanie, i trucicielem serc ludzkich. Wyciągasz
do mnie rękę, lecz ja widzę, że to są szpony Mordoru, okrutne i zimne! Choćbyś
był dziesięciokrotnie mądrzejszy, niż jesteś, i tak nie miałbyś prawa rządzić
mną i moim ludem ku własnej korzyści, jak to sobie planowałeś. Nie była więc
sprawiedliwa wojna, którą przeciw mnie wszcząłeś; lecz nawet gdybyś jej cel
umiał usprawiedliwić, jak wytłumaczysz się z pożogi, w której spłonęły osiedla
Zachodniej Bruzdy, jak zadośćuczynisz za śmierć pomordowanych tam dzieci? Twoi siepacze
porąbali martwe już ciało Hamy, leżące u bram Rogatego Grodu. Zawrę pokój z
tobą i z Orthankiem dopiero wtedy, kiedy zawiśniesz na haku w oknie swojej
wieży, wydany na pastwę drapieżnych ptaków, które ci dzisiaj służą. Tak ci
odpowiadam w imieniu rodu Eorla. Jestem tylko małym potomkiem wielkich królów,
lecz nie będę lizał twojej ręki. Gdzie indziej szukaj sług. Obawiam się jednak,
że twój głos stracił czarodziejską moc.
Jeźdźcy
patrzyli na Theodena, jakby ich nagle zbudził z marzeń. Jego głos po muzyce
słów Sarumana zabrzmiał w ich uszach niby krakanie sędziwego kruka. Lecz
Saruman na chwilę dał się ponieść złości. Wychylił się przez kraty gwałtownie,
jakby chciał króla uderzyć swą różdżką. Niektórym spośród świadków tej sceny
wydało się, że widzą żmiję, sprężoną i gotową kąsać.
-
Szubienice i wrony! – syknął, aż dreszcz przejął słuchaczy, zaskoczonych tak
nagłą i okropną zmianą. – Brednie starego ramola! Czymże jest dwór Eorla?
Chałupą, w której zbóje wędzą się w dymie i piją, a ich bachory tarzają się po
podłodze razem z psami. To was zbyt długo omijał stryczek. Ale już zaciska się
pętla, powoli ją zarzucano, ale mocno i twardo ściśnie was w końcu. Będziesz
wisiał, skoro chciałeś. – W miarę jak mówił, głos mu znowu łagodniał. Saruman
widać odzyskiwał zimną krew. – Nie wiem, dlaczego okazuję wam tyle cierpliwości
i tak długo was przekonuję. Nie jesteś mi przecież potrzebny ani ty, Theodenie,
mistrzu koni, ani twoja banda, równie skora do galopu w ucieczce jak w marszu
naprzód. Przed laty ofiarowałem ci wspaniałe państwo, dar ponad miarę twoich
zasług i rozumu. Ofiarowałem ci je teraz powtórnie, żeby podwładni, których
prowadzisz ku zgubie, jasno uświadomili sobie, między jakimi dwiema drogami
masz wybór. Odpowiedziałeś mi przechwałkami i obelgami. Niech tak będzie.
Wracajcie do swoich chałup!
Ale
ty, Gandalfie! Twoja postawa naprawdę mnie zasmuca i boli mnie twoje poniżenie.
Jakże możesz cierpieć taką kompanię? Jesteś przecież dumny, Gandalfie, i
słusznie, bo masz umysł szlachetny, a wzrokiem sięgasz głęboko i daleko. Czy
nawet teraz nie zechcesz posłuchać mojej rady?
Gandalf
drgnął i podniósł wzrok.
-
Czy masz dzisiaj do powiedzenia coś więcej niż podczas naszej ostatniej
rozmowy? – spytał. – A może chciałbyś odwołać coś z tego, co wówczas mówiłeś?
Saruman
milczał przez chwilę.
-
Odwołać? – powtórzył po namyśle, jakby niezmiernie zdziwiony. – Odwołać?
Usiłowałem radzić ci dale twojego dobra, lecz ty nie chciałeś mnie nawet
wysłuchać. Jesteś dumny, nie lubisz rad, mając zaprawdę dość własnego rozumu. W
tym przypadku jednak popełniłeś błąd, jak mi się zdaje, przez upór przekręcając
moje intencje. Niestety, tak bardzo pragnąłem cię przekonać, że w zapale
straciłem cierpliwość. Żałuję tego szczerze. Nie życzyłem ci źle, nawet teraz
źle ci nie życzę, chociaż wróciłeś w kompanii gwałtowników i nieuków. Jakże
mógłbym? Czyż nie należymy do tego samego starożytnego i zaszczytnego bractwa,
do grona najdostojniejszego na obszarze Śródziemia? Obaj skorzystamy, jeśli
zawrzemy przyjaźń. Razem możemy zdziałać wiele i uleczyć rany świata. My dwaj
zrozumiemy się na pewno, a podlejszych ras nie będziemy pytali o zdanie. Niech
czekają na nasze rozkazy. W imię wspólnego dobra gotów jestem wymazać dawne
spory i przyjąć cię w swoim domu.
Czy
zechcesz naradzić się ze mną? Czy wejdziesz do Orthanku?
Tyle
było mocy w tych słowach Sarumana, że nikt nie mógł słuchać ich bez wzruszenia.
Lecz czar teraz działał w inny sposób. Zdawało się wszystkim, że są świadkami
łagodnych wymówek, które dobrotliwy król robi swojemu zbłąkanemu, ale kochanemu
dworzaninowi. Nie ich dotyczyła ta przemowa, słuchali nie dla nich
przeznaczonych argumentów, jak źle wychowane dzieci albo głupi służący, gdy
podsłuchują pod drzwiami i podchwytują oderwane słowa ze sporu dorosłych czy
zwierzchników, usiłując odgadnąć, jak wpłynie on na ich własny los. Ze
szlachetniejszej niż oni gliny ulepieni byli dwaj czarodzieje, czcigodni
mędrcy. Nie dziw, że zawrą sojusz. Gandalf wejdzie do wieży, aby w górnych
komnatach Orthanku radzić z Sarumanem o doniosłych sprawach, niepojętych dla
umysłów zwykłych ludzi. Drzwi się zatrzasną przed nimi i będą czekali, by
wyznaczono im pracę albo wymierzono karę. Nawet przez głowę Theodena przemknęła
cieniem zwątpienia myśl:
„Gandalf
zdradzi nas, wejdzie, będziemy zgubieni”.
Nagle
Gandalf wybuchnął śmiechem. Czar rozwiał się jak dym.
-
Ach, Sarumanie, Sarumanie! – mówił wciąż śmiejąc się Gandalf. – Rozminąłeś się
z powołaniem. Powinieneś zostać królewskim trefnisiem, zarobiłbyś na chleb, a
może także na zaszczyty, przedrzeźniając doradców króla. Mówisz – ciągnął
dalej, opanowując wesołość – że my dwaj zrozumiemy się z pewnością. Obawiam
się, że ty mnie nigdy nie zrozumiesz. Ale ja widzę cię teraz na wylot.
Dokładniej pamiętam twoje argumenty i postępki, niż ci się wydaje. Kiedy
odwiedziłem cię poprzednio, byłeś dozorcą więziennym Mordoru i tam zamierzałeś
mnie odesłać. Nie! Gość, który raz uciekł z twojej wieży przez dach, dobrze się
namyśli, zanim wejdzie do niej powtórnie przez drzwi. Nie, nie przyjmę twego
zaproszenia. Ale ostatni raz pytam: czy nie zejdziesz tu między nas? Isengard,
jak widzisz, jest mniej potężny, niż się spodziewałeś i niż sobie uroiłeś.
Podobnie mogą zawieść cię inne potęgi, którym dziś jeszcze ufasz. Może warto by
je opuścić na czas jakiś? Zwrócić się ku nowym? Zastanów się dobrze, Sarumanie.
Czy zejdziesz?
Cień
przemknął po twarzy Sarumana, a potem okryła ją śmiertelna bladość. Nim zdążył
znów przybrać maskę, wszyscy dostrzegli i zrozumieli, że Saruman nie śmie
pozostać w wieży, lecz jednocześnie boi się opuścić to schronienie. Przez
chwilę wahał się, a wszyscy wstrzymali dech w piersiach. Gdy wreszcie
przemówił, głos zabrzmiał ostro i zimno. Pycha i nienawiść wzięły górę.
-
Czy zejdę? – powtórzył szyderczo. – Czy bezbronny człowiek wyszedłby paktować
ze zbójami przed swój próg? Stąd słyszę doskonale, co macie mi do powiedzenia.
Nie jestem głupcem i nie ufam ci, Gandalfie. Dzikie leśne potwory nie stoją
wprawdzie jawnie na schodach mojej wieży, lecz wiem, gdzie się czają z twojego
rozkazu.
-
Zdrajcy zwykle bywają podejrzliwi – odparł Gandalf ze znużeniem. – Ale możesz
być spokojny o swoją skórę. Nie chcę cię zabić ani zranić, powinieneś o tym
wiedzieć, gdybyś naprawdę mnie rozumiał. Mam moc, żeby cię obronić. Daję ci
ostatnią szansę. Jeżeli się zgodzisz, wolny opuścisz Orthank.
-
To brzmi pięknie! – zadrwił Saruman. – Jak przystoi słowom Gandalfa Szarego,
nader łaskawie i dobrotliwie. Nie wątpię, że odchodząc ułatwiłbym twoje plany i
że w Orthanku znalazłbyś wygodną siedzibę. Ale nic mnie do odejścia stąd nie
skłania. Nie wiem też, co w twoich ustach znaczy „wolny”. Przypuszczam, że
postawiłbyś pewne warunki, czy tak?
-
Do odejścia mógłby cię skłonić choćby widok, który oglądasz ze swoich okien –
powiedział Gandalf. – Inne powody również chyba znajdziesz, jeśli się zastanowisz.
Słudzy twoi padli albo poszli w rozsypkę. Z sąsiadów zrobiłeś sobie wrogów, a
nowego swego pana oszukałeś albo zamierzałeś oszukać. Gdy zwróci w tę stronę
oko, będzie ono z pewnością czerwone od krwawego gniewu. Mówiąc „wolny” miałem
na myśli wolność prawdziwą, bez więzów, bez łańcuchów i bez rozkazów. Pozwolę
ci odejść, dokąd chcesz, choćby do Mordoru, jeżeli taka jest twoja wola,
Sarumanie. Przedtem oddasz mi tylko klucz Orthanku i swoją różdżkę. Zatrzymam
je jako zastaw i zwrócę później, jeżeli swoim zachowaniem na to zasłużysz.
Sarumanowi
twarz posiniała i wykrzywiła się ze złości, w oczach mu rozbłysły czerwone
światełka. Zaśmiał się dziko.
-
Później! – zawołał podnosząc głos do krzyku. – Później! Pewnie wtedy, kiedy
zdobędziesz również klucze do Barad-Duru, a może także korony siedmiu królów i
różdżki pięciu czarodziejów, kiedy kupisz sobie buty znacznie większe od tych,
w których teraz chodzisz. Skromne plany! Spełnisz je bez mojej pomocy. Mam co
innego do roboty. Nie bądź głupcem. Jeżeli chcesz ze mną rokować, póki jeszcze
czas, odejdź i wróć, gdy wytrzeźwiejesz. I nie ciągnij za sobą tych morderców i
całej tej hałastry, która trzyma się twojej poły. Do widzenia!
Odwrócił
się i znikł z balkonu.
-
Wracaj, Sarumanie! – rzekł Gandalf tonem rozkazu. Ku zdumieniu świadków Saruman
ukazał się znów na balkonie, lecz tak wolno podchodził do żelaznej kraty i tak
ciężko dyszał opierając się o nią, jakby jakaś obca siła przywlokła go tutaj
wbrew jego woli. Twarz miał ściągniętą i pooraną zmarszczkami. Palce jak szpony
wpijał w masywną czarną laske.
-
Nie pozwoliłem ci oddalić się – surowo rzekł Gandalf. – Nie skończyłem jeszcze.
Oszalałeś, Sarumanie, lecz budzisz we mnie litość. Mógłbyś nawet teraz porzucić
szaleństwo i zło i oddać usługi dobrej sprawie. Wolisz zostać w swojej wieży i
przeżuwać resztki swoich dawnych zdradzieckich planów. Siedź więc tam!
Ostrzegam cię jednak, że niełatwo ci będzie wyjść później. Chyba że ciemne ręce
sług Saurona dosięgną cię i wywloką. Słuchaj, Sarumanie! – krzyknął głosem potężnym
i władczym. – Nie jestem już Gandalfem Szarym, którego zdradziłeś. Stoi przed
tobą Gandalf Biały, który powrócił z krainy śmierci. Ty nie masz już teraz
własnej barwy, toteż wykluczam cię z bractwa i Rady! – Podniósł rękę i z wolna
jasnym, chłodnym głosem powiedział: - Sarumanie, twoja różdżka jest złamana! –
Rozległ się trzask i różdżka pękła w ręku Sarumana, a główka jej upadła do stóp
Gandalfowi. – Precz! – zawołał Gandalf.
Saruman
krzyknął, cofnął się i wyczołgał z ganku. W tej samej chwili ciężki kulisty
pocisk ciśnięty z góry błysnął w powietrzu, trącił żelazną kratę, od której
ledwie zdążył odsunąć się Saruman, przeleciał o włos od głowy Gandalfa i runął
na stopień schodów, tuż pod stopy Czarodzieja. Żelazna krata załamała się ze
szczękiem. Stopień rozsypał się w roziskrzone kamienne drzazgi. Lecz ciemna
kryształowa kula przeświecająca płomiennym jądrem, nie uszkodzona, spadała po
schodach niżej. Kiedy w podskokach toczyła się do rozlanej kałuży, Pippin
puścił się za nią w pogoń i chwycił ją.
-
Łotr! Skrytobójca! – krzyknął Eomer.
Gandalf
jednak stał niewzruszony w miejscu.
-
Nie, tego pocisku nie rzucił ani też nie kazał rzucić Saruman – rzekł. – Kula
spadła ze znacznie wyższego piętra. Jeśli się nie mylę, był to pożegnalny
strzał Smoczego Języka, ale chybił celu.
-
Chybił pewnie dlatego, że nie mógł się zdecydować, kogo bardziej nienawidzi,
ciebie czy Sarumana – powiedział Aragorn.
-
Bardzo możliwe – odparł Gandalf. – Ci dwaj niewiele znajdą pociechy w
przymusowym sam na sam; będą się wzajem ranili złym słowem. Ale słuszna spotyka
ich kara. Jeżeli Smoczy Język ujdzie z Orthanku żywy, będzie miał szczęście, na
które nie zasłużył.
-
Ejże, hobbicie, oddaj mi to! – zawołał odwracając nagle głowę i spostrzegając,
że Pippin wspina się po schodach z wolna, jak gdyby niósł niezwykle ciężkie
brzemię. – Nie prosiłem cię, żebyś to podnosił! – Zbiegł na spotkanie hobbita,
spiesznie wziął z jego rąk ciemną kulę, owinął ją w połę płaszcza. – Już ja się
nią zaopiekuję – rzekł. – Saruman z własnej woli nigdy by jej nie wyrzucił.
-
Ale może ma coś innego do wyrzucenia – powiedział Gimli. – Jeżeli skończyłeś
rozmowę, wolałbym odsunąć się stamtąd co najmniej o rzut kamienia!
-
Skończyłem – odparł Gandalf. – Chodźmy!
Odwrócili
się plecami do drzwi Orthanku i zeszli w dół. Jeźdźcy powitali swego króla z
radością, a Gandalfa z szacunkiem. Czar Sarumana prysnął. Wszyscy bowiem
widzieli, jak na rozkaz Gandalfa stawił się, a potem, odprawiony przez niego,
posłusznie odszedł.
-
No, tak, jedno zadanie spełnione – rzekł Gandalf. – Teraz muszę odszukać
Drzewca i opowiedzieć mu, jaki jest wynik rokowań.
-
Chyba sam odgadł – powiedział Merry. – Czy można było spodziewać się czegoś
innego?
-
Nadzieja była niewielka – odparł Gandalf – chociaż włos mógł przeważyć szalę.
Miałem jednak swoje powody, by mimo wszystko próbować, niektóre wielkoduszne,
inne mniej. Po pierwsze przekonałem Sarumana, że czar jego głosu słabnie. Nie
można być zarazem tyranem i doradcą. Spisek, gdy dojrzeje, nie da się utrzymać
w tejemnicy. Jednakże Saruman wpadł w pułapkę i usiłował każdą z upatrzonych
ofiar omotywać z osobna, podczas gdy inne przysłuchiwały się temu. Po drugie
dałem mu po raz ostatni możność wyboru, i to uczciwie; zaproponowałem, żeby
poniechał zarówno sojuszu z Mordorem jak własnych planów i naprawił błędy
pomagając nam w naszych zamierzeniach. Zna nasze trudności lepiej niż
ktokolwiek. Mógłby oddać nam wielkie usługi. Lecz wolał odmówić i zachować
panowanie nad Orthankiem. Nie chce służyć, lecz rządzić. Drży teraz ze strachu
przed cieniem Mordoru, ale wciąż jeszcze łudzi się, że przetrzyma nawałnicę.
Nieszczęsny szaleniec! Potęga Mordoru zmiażdży go, jeżeli jej ramię dosięgnie
Isengardu. My z zewnątrz nie możemy zburzyć Orthanku, ale Sauron... Kto wie,
jaką on mocą rozporządza?
-
Ale jeżeli Sauron nie zwycięży? Co zrobisz z Sarumanem? – spytał Pippin.
-
Ja? Nic mu nie zrobię – odparł Gandalf. – Nic. Nie pragnę władzy. Co się z nim
wszakże stanie? Nie wiem. Boli mnie, że tyle siły, niegdyś dobrej, teraz w złej
służbie niszczeje w tej wieży. Dla nas jednak ułożyły się sprawy dość
pomyślnie. Dziwnie toczy się koło losu. Często nienawiść sama sobie zadaje
rany. Myślę, że nawet gdybyśmy zajęli Orthank, nie znaleźlibyśmy tam skarbu
cenniejszego niż ta kula, którą Smoczy Język rzucił, chcąc nas ugodzić.
Przeraźliwy
krzyk dobiegł z otwartego wysoko w wieży okna.
-
Jak się zdaje, Saruman jest tego samego zdania – rzekł Gandalf. – Zostawmy tych
dwóch wspólników samych.
Powrócili
do zburzonej bramy. Ledwie wydostali się za nią, z cienia pod stosem rumowisk
wychynął Drzewiec, a za nim kilkunastu entów. Aragorn, Gimli i Legolas patrzyli
na nich z podziwem.
-
Oto moi towarzysze – rzekł Gandalf zwracając się do Drzewca. – Mówiłem ci o
nich, lecz jeszcze ich nie widziałeś.
I
wymienił kolejno imiona przyjaciół.
Stary
ent badawczo i długo przyglądał się każdemu z osobna, witając kilku słowy.
Ostatniego zagadnął Legolasa:
-
A więc przybyłeś do nas z Mrocznej Puszczy, szlachetny elfie? Wielki to był
kiedyś las.
-
Wielki pozostał do dziś – odparł elf. – Lecz żadnemu z jego mieszkańców nie
uprzykrzyły się mimo to drzewa i wszyscy chętnie oglądają nowe. Bardzo bym
chciał poznać lepiej las Fangorna. Wędrowałem ledwie jego skrajem, a już żal
było mi go opuszczać. Oczy Drzewca błysnęły z radości.
-
Mam nadzieję, że spełni się twoje życzenie, zanim te góry zdążą się postarzeć –
powiedział.
-
Przyjdę, jeżeli los okaże się łaskawy – rzekł Legolas. – Zawarłem umowę z
przyjacielem, że jeśli wszystko pójdzie szczęśliwie, razem odwiedzimy Fangorn,
oczywiście za twoim przyzwoleniem.
-
Każdy elf, którego przyprowadzisz, będzie dla nas miłym gościem – powiedział
Drzewiec.
-
Przyjaciel, o którym mówię, nie jest elfem – odparł Legolas. – To Gimli, syn
Gloina.
Gimli
skłonił się nisko i przy tym geście toporek wysunął mu się zza pasa, z głośnym
brzękiem padając na ziemię.
-
Hm, hum. Aha. Krasnolud z toporem! – rzekł Drzewiec. – Hm... Lubie elfy, ale ty
za wiele ode mnie żądasz. Osobliwa to przyjaźń.
-
Może wydaje się osobliwa – powiedział Legolas – póki wszakże Gimli żyje, nie
przyjdę sam do Fangornu, władco lasu. Ten krasnolud ściął w bitwie czterdzieści
dwa orkowe łby.
-
Ho, ho! Tak powiadaj – rzekł Drzewiec. – To mi się podoba. No, zobaczymy, co
będzie, to będzie, nie trzeba się spieszyć ani wyprzedzać wypadków. Teraz
musimy znów rozstać się na czas jakiś. Dzień chyli się ku wieczorowi, Gandalf
mówi, że chce wyruszyć przed zmrokiem, a królowi Rohanu także pilno wracać do
domu.
-
tak, musimy jechać, i to zaraz – rzekł Gandalf. – Wybacz, że zabiorę twoich
odźwiernych. Mam jednak nadzieję, że jakoś sobie bez nich poradzisz?
-
Może sobie poradzę – powiedział Drzewiec – ale będzie mi ich brakowało. Chyba
na starość staję się pochopny, bo zaprzyjaźniłem się z nimi bardzo, mimo
krótkiej znajomości; widać z wiekiem młodość wraca. Co prawda od wielu, wielu
lat nie spotkałem nic nowego pod słońcem lub pod księżycem, póki nie zobaczyłem
tych hobbitów. Nigdy też o nich nie zapomnę. Już dołączyłem ich imię do
Długiego Spisu. Entowie będą ich pamiętać.
Entowie z ziemi zrodzeni, starzy jak
góry,
Co chodzą lasami i wodą się poją,
I wesołe hobbity, żarłoczne jak
myśliwi,
Skore do śmiechu, a małe jak dzieci.
Przyjaźń między nami przetrwa, póki na świecie będą się
liście zieleniły co wiosnę. Bywajcie zdrowi! Gdybyście w swoim miłym ojczystym
kraju zasłyszeli jakieś nowiny, przyślijcie mi słówko. Rozumiecie chyba, o co
mi chodzi: czy nie widziano tam gdzieś entowych żon. A jeśli zdarzy się
sposobność, odwiedźcie mnie koniecznie.
-
Odwiedzimy Fangorn na pewno! – jednocześnie odpowiedzieli Merry i Pippin, po
czym szybko odwrócili oczy. Drzewiec długą chwilę patrzał na nich w milczeniu i
kiwał głową. Wreszcie zagadnął Gandalfa:
-
A więc Saruman nie chce opuścić Orthanku? Niczego innego nie spodziewałem się
po nim. Serce ma zbutwiałe jak czarny huorn. Swoją drogą przyznam się, że gdyby
mnie pokonano i wycięto wszystkie drzewa, ja też bym nie odszedł, póki
zostałaby mi chociaż jedna ciemna kryjówka.
-
Tak, ale ty nie knułeś spisków, żeby cały świat obsadzić drzewami i zdusić
wszelkie inne życie na ziemi – odparł Gandalf. – Saruman został, by dalej
hodować swoją nienawiść i w miarę możności snuć nowe sieci zdrady. Ma klucz
Orthanku. Lecz nie dajcie mu uciec.
-
Nie damy. Entowie go przypilnują – rzekł Drzewiec. – Saruman bez mego
pozwolenia kroku nie zrobi poza tę skałę. Entowie będą trzymali straż.
-
Dobrze! – powiedział Gandalf. – Na to liczyłem. Mogę więc opuścić Isengard i
zająć się innymi sprawami zrzuciwszy tę troskę z serca. Musicie jednak czuwać
pilnie. Woda już opadła. Straże wokół wieży nie wystarczą. Na pewno są jakieś
podziemne lochy, którymi Saruman zechce może wkrótce wydostać się
niepostrzeżenie. Jeżeli nie wzdragacie się przed tą ciężką pracą, proszę was,
zalejcie kotlinę znowu wodą i utrzymujcie powódź, dopóki Isengard nie zamieni
się w stojącą sadzawkę albo dopóki nie odkryjecie tajemnych przejść. Jeżeli
podziemia będą zalane, a wyjścia zabarykadowane, Saruman będzie musiał siedzieć
na górze i tylko wyglądać przez okna na świat.
-
Zdaj to na entów – rzekł Drzewiec. – Zbadamy dolinę od szczytów do dna i
zajrzymy pod każdy kamień. Wrócą do niej znów drzewa. Nazwiemy to miejsce Lasem
Strażników. Nawet wiewiórka nie przemknie się tędy bez mojej wiedzy. Zdaj to na
entów. Póki nie upłynie siedemkroć tyle lat, ile Saruman nas dręczył, nie
zejdziemy z warty.
Rozdział 11
Palantir
S |
łońce już zachodziło za wydłużone ramię gór, gdy Gandalf ze
swoją drużyną i król ze swymi jeźdźcami wyruszyli wreszcie z Isengardu. Gandalf
wziął na konia Meriadoka, Aragorn zaś Pippina. Dwaj królewscy wojownicy
wyprzedzając oddział puścili się zaraz za bramą w cwał i wkrótce zniknęli
towarzyszom z oczu. Reszta posuwała się bez zbytniego pośpiechu.
Entowie ustawili się szpalerem po
obu stronach bramy wznosząc długie ramiona pożegnalnym gestem, lecz zachowali
milczenie. Gdy ujechali krętą drogą dość daleko w górę doliny, hobbici
obejrzeli się za siebie. Na niebie jeszcze świeciło słońce, ale nad Isengardem
rozpostarły się cienie i szare gruzy ledwie majaczyły w mroku. Drzewiec stał
przed bramą samotnie i z daleka wyglądał jak pień starego drzewa. Hobbitom ten
widok przypomniał pierwsze spotkanie z entem na słonecznej półce skalnej u
skraju Fangornu. Zbliżali się do słupa z godłem Białej Ręki. Słup stał po
dawnemu, lecz rzeźbiona ręka leżała strzaskana na ziemi. Pośrodku drogi bielał
długi kamienny palec wskazujący, a niegdyś czerwony paznokieć teraz pociemniał
i sczerniał.
-
Entowie nie pomijają najdrobniejszych nawet szczegółów – rzekł Gandalf.
Ruszyli
dalej wśród gęstniejących ciemności.
-
Czy będziemy jechali przez całą noc? – spytał po jakimś czasie Merry. – Nie
wiem, Gandalfie, jak ty się czujesz z uczepioną twojej poły hałastrą, ale
hałastra chetnie by się odczepiła i położyła spać.
-
A więc słyszałeś te obelgi? – odparł Gandalf. – Nie pozwól im jątrzyć się w
swoim sercu. Bądź zadowolony, że Saruman nie poczęstował was dłuższym
przemówieniem. Nigdy przedtem nie spotkał hobbitów i nie wiedział, w jaki ton
uderzyć zwracając się do nich. Dobrze jednak wam się przyjrzał. Jeżeli to może
być plastrem na twoją zranioną dumę, to wiedz, że w tej chwili pewnie więcej
myśli o tobie i Pippinie niż o nas wszystkich. Kim jesteście? Jak się
dostaliście do Isengardu i po co? Ile wiecie? Czy byliście w niewoli, a jeśli
tak, jakim sposobem uratowaliście życie, skoro orkowie wyginęli co do nogi? Nad
tymi zagadkami biedzi się teraz mądra głowa Sarumana. Szyderstwo z tych ust,
Meriadoku, jest zaszczytem, jeśli cenisz sobie jego zainteresowanie.
-
Dziękuję ci – odparł Merry – ale największym zaszczytem jest dla mnie czepianie
się twojej poły, Gandalfie. Po pierwsze dlatego, że dzięki temu mogę powtórzyć
raz jeszcze to samo pytanie: czy będziemy jechali przez całą noc?
Gandalf
roześmiał się.
-
Nie pozwolisz nikomu wykręcić się sianem. Każdy czarodziej powinien mieć
hobbita albo kilku hobbitów stale u boku; już oni by go nauczyli wyrażać się
ściśle i nie bujać w obłokach. Przepraszam cię, Merry. Dobrze więc, pomówmy
więc o tych przyziemnych szczegółach. Będziemy jechali jeszcze parę godzin, bez
pośpiechu zresztą, aż do wylotu doliny. Jutro ruszymy szybciej. Zamierzałem z
Isengardu wracać prosto przez step do królewskiego domu w Edoras, ale po
namyśle zmieniliśmy plany. Wysłaliśmy gońców do Helmowego Jaru, żeby
zapowiedzieli tam na jutro powrót króla. Stamtąd Theoden z liczniejszą świtą
pojedzie do Warowni Dunharrow przebierając się ścieżkami przez góry. Odtąd
bowiem nie będziemy się w większej gromadzie pokazywać na otwartym polu we dnie
ani w nocy, chyba że nie dałoby się tego w żaden sposób uniknąć.
-
Z tobą tak zawsze: albo nic, albo wszystko na raz – rzekł Merry. – Mnie
tymczasem interesował tylko dzisiejszy nocleg. Gdzie jest ów Helmowy Jar i co
to za miejsce? Pamietaj, że nie znam wcale tych okolic.
-
A więc warto, byś się o nich czegoś dowiedział, jeżeli chcesz zrozumieć, co się
dokoła nas dzieje. Ale nie ode mnie się tego dowiesz i nie w tej chwili. Za
dużo mam teraz pilnych spraw do przemyślenia.
-
Dobrze, wezmę na spytki Obieżyświata podczas najbliższego popasu. On jest mniej
obraźliwy od ciebie. Ale powiedz mi przynajmniej, dlaczego musimy się kryć?
Myślałem, że wygraliśmy bitwę.
-
Owszem, wygraliśmy, lecz to dopiero pierwsze zwycięstwo, a odniósłszy je, tym
bardziej jesteśmy zagrożeni. Między Isengardem a Mordorem istnieje jakaś
łączność, której nie podejrzewałem. Nie wiem dokładnie, w jaki sposób się
porozumiewają, lecz na pewno wymieniali wiadomości. Oko Barad-Duru będzie, jak
sądzę, z niecierpliwością wpatrywało się w Dolinę Czarodzieja, a także w stepy
Rohanu. Im mniej zobaczy, tym dla nas lepiej.
Z
wolna posuwali się krętą drogą w dół doliny. Isena w swoim kamiennym korycie to
przybliżała się, to znów oddalała. Noc zeszła z gór. Mgła ustąpiła już
zupełnie. Dmuchnął chłodny wiatr. Księżyc, bliski tego wieczora pełni, rozlewał
na wschodniej części nieba bladą, zimną poświatę. Z prawej strony ramiona góry
zniżyły się opadając nagimi stokami. Przed podróżnymi ukazała się szeroka,
szara równina.
Wreszcie zatrzymali się, a potem
skręcili z gościńca na miękką trawę płaskowyżu. Przejechali niewiele ponad milę
w kierunku na wschód i znaleźli się w małej dolince, otwartej od południa, a
wspartej o zbocza ostatniego w południowym łańcuchu kopulastego wzgórza Dol
Baran, zanurzonego w zieleni i zwieńczonego u szczytu kępami wrzosów. Stoki
dolinki zarastał gąszcz zeszłorocznych paproci, wśród których mocno zwinięte
wiosenne pędy ledwie się przebijały przez pachnącą świeżością ziemię. Niżej
krzewiły się bujnie kolczaste zarośla i w ich cieniu wędrowcy rozbili obóz na
dwie godziny przed północą. Rozpalili ognisko w wykrocie między rozcapierzonymi
korzeniami głogu, wysokiego jak drzewo, pokrzywionego ze starości, ale zdrowego
i krzepkiego. Na każdej jego gałązce już nabrzmiewały pączki.
Wyznaczono straże, po dwóch na każdą
wartę. Reszta kompanii zjadłszy wieczerzę owinęła się w płaszcze i posnęła.
Hobbici leżeli nieco odosobnieni w jakimś zakątku na podściółce z suchych
paproci. Merry był senny, lecz Pippina ogarnął dziwny niepokój. Paprocie
trzeszczały i szeleściły pod nim, gdy kręcił się i przewracał ustawicznie.
-
Co ci jest? – spytał Merry. – Możeś trafił na mrowisko?
-
Nie – odparł Pippin – ale okropnie mi niewygodnie. Usiłuję sobie przypomnieć,
kiedy ostatni raz spałem w łóżku.
Merry
ziewnął.
-
Policz na palcach – rzekł. – Chyba wiesz, ile czasu upłynęło, odkąd opuściliśmy
Lorien?
-
Ech, to się nie liczy – powiedział Pippin. – Myślę o prawdziwej sypialni i
łóżku.
-
W takim razie trzeba liczyć od pobytu w Rivendell – rzekł Merry. – Ale ja
usnąłbym dzisiaj na każdym posłaniu.
-
Szczęściarz z ciebie – odezwał się po chwili milczenia Pippin ściszonym głosem
– jechałeś razem z Gandalfem.
-
No to co z tego?
-
Może z niego wydobyłeś jakieś wiadomości i nowiny?
-
Nawet mnóstwo. Więcej niż kiedykolwiek. Chyba jednak słyszałeś, co mówił, bo
jechaliście blisko nas, a my nie robiliśmy z nasze rozmowy sekretu. Skoro
myślisz, że dowiesz się od Gandalfa więcej niż ja, usiądź jutro na jego konia.
Oczywiście, jeżeli Gandalf zgodzi się na zamianę pasażera.
-
Ustąpisz mi miejsca? Świetnie. Ale Gandalf jest okropnie skryty. Nic się nie
zmienił, prawda?
-
Owszem, zmienił się – odparł Merry, trzeźwiejąc ze snu i trochę już
zaniepokojony pytaniami przyjaciela. – Jak gdyby urósł. Jest zarazem bardziej
dobrotliwy i bardziej groźny, i weselszy, i uroczystszy niż dawniej. Zmienił
się, ale dotychczas nie mieliśmy sposobności przekonać się, jak głęboko ta zmiana
sięga. Przypomnij sobie zakończenie rozprawy z Sarumanem. Przecież Saruman był
dawniej zwierzchnikiem Gandalfa, głową Rady... chociaż nie wiem dokładnie, co
to właściwie znaczy. Był Sarumanem Białym. A teraz Gandalf chodzi w bieli.
Saruman stawił się na jego wezwanie, stracił swoją różdżkę, a potem na jedno
słowo Gandalfa wycofał się posłusznie.
-
No tak, trochę może się Gandalf zmienił, ale skrytości się nie oduczył,
przeciwnie, nabrał jej jeszcze więcej – odparł Pippin. – Na przykład ta
historia ze szklaną kulą. Widać było po nim, że się z tej zdobyczy ucieszył.
Cos o niej wie albo przynajmniej czegoś się domyśla. Ale czy nam coś
powiedział? Ani słówka. A przecież to ja ją podniosłem, gdyby nie ja,
stoczyłaby się do wody. „”Ejże, hobbicie, oddaj mi to” – i na tym koniec.
Ciekawa rzecz, co to za kula. Wydała mi się okropnie ciężka.
Ostatnie
słowa Pippin wyszeptał cichutko, jakby mówił do siebie.
-
Aha! – rzekł Merry. – Więc to cię tak korci. Mój Pippinku kochany, przypomnij
sobie, co Gildor powiedział, a co Sam lubił powtarzać. „Nie wtrącaj się do
spraw czarodziejów, bo są chytrzy i skorzy do gniewu”.
-
Ależ my od wielu miesięcy nie robimy nic innego, tylko wtrącamy się do spraw
czarodziejów – odparł Pippin. – Chętnie bym się naraził na niewielkie niebezpieczeństwo,
byle się czegoś dowiedzieć. Chciałbym też przyjrzeć się lepiej tej kuli.
-
Śpij wreszcie – rzekł Merry. – Prędzej czy później dowiesz się wszystkiego.
Zapewniam cię, że nigdy Tuk nie przewyższył Brandybucka ciekawością, ale
przyznaj, że teraz nie pora na te dociekania.
-
Dobrze. Ale cóż szkodzi przyznać się, że chciałbym przyjrzeć się lepiej tej
kuli? Wiem, że to niemożliwe. Gandalf siedzi na niej jak kokosz na jajach.
Niewielka jednak dla mnie pociecha, kiedy od ciebie słyszę, że skoro nie mogę
mieć tego, o czym marzę, powinienem iść spać.
-
A cóż innego mogę ci odpowiedzieć? – rzekł Merry. – Przykro mi, ale doprawdy
musisz poczekac do rana. Po śniadaniu będę nie mniej od ciebie zaciekawiony tą
tajemnicą i pomogę ci, jak będę umiał, w wydobyciu od Czarodzieja jakiegoś
wyjaśnienia. Tymczasem zanadto mi się oczy kleją. Jeżeli ziewnę jeszcze raz,
gęba mi pęknie od ucha do ucha. Dobranoc.
Pippin
nic już na to nie odpowiedział. Leżał cicho, ale spać nie chciało mu się ani
trochę, nie działał nawet dobry przykład Meriadoka, który obok oddychał równo i
spokojnie, pogrążony w głębokim śnie. W ciszy nocnej myśl o czarnej kuli
opanowała Pippina jeszcze natrętniej. Hobbit czuł znowu ciężar kryształu w
ręku, widział tajemnicze czerwone jądro, które przez krótką chwilę błysnęło mu
z głębi. Kręcił się i przewracał z boku na bok, daremnie usiłując myśleć o czym
innym.
Wreszcie nie mógł już znieść tej
udręki. Wstał i rozejrzał się dokoła. Księżyc rozjaśniał dolinkę zimną, białą
poświatą, pod krzewami leżały czarne cienie. Wszyscy w obozie spali. Dwóch
wartowników nie było widać w pobliżu; czuwali pewnie wyżej na pagórku albo
schowali się w paprociach. Sam nie rozumiejąc, co go popycha, Pippin cichcem
podkradł się do Gandalfa. Chwile patrzał na niego. Czarodziej, jak się zdawało,
spał, lecz powieki miał na pół tylko przymknięte; oczy przebłyskiwały spod
długich rzęs. Pippin cofnął się szybko. Gandalf jednak nie drgnął nawet, więc
hobbit raz jeszcze, niemal wbrew swojej woli, pchany nieodpartą jakąś siłą,
podpełznął, zachodząc Czarodzieja od tyłu, zatrzymał się o krok od jego głowy.
Gandalf był spowity kocem, a płaszcz rozpostarł na wierzchu; między zgiętym w
łokciu ramieniem a prawym bokiem zarysowywał się kulisty kształt jakiegoś
przedmiotu zawiniętego w ciemne sukno; dłoń Czarodzieja jakby właśnie przed
chwilą osunęła się z zawiniątka i leżała tuż obok na ziemi.
Wstrzymując dech w piersiach, Pippin
ostrożnie przybliżył się do śpiącego. Wreszcie ukląkł przy nim. Wyciągnął ręce
i ukradkiem, powolutku zaczął podnosić zawiniątko do góry. Było mniej ciężkie,
niż się spodziewał. „Pewnie jakieś rupiecie” – pomyślał z dziwnym uczuciem
ulgi. Lecz nie odłożył zawiniątka z powrotem na miejsce. Stał chwilę tuląc je w
rękach. W głowie zaświtał mu nowy pomysł. Wycofał się na palcach, wyszukał
spory kamień i wrócił z nim. Szybko rozmotał paczuszkę, zawinął w sukno kamień
i przyklękając położył go u boku Czarodzieja. Dopiero wtedy spojrzał na
wydobyty z zawiniątka przedmiot. Tak, to było to, czego pragnął: gładka
kryształowa kula, teraz ciemna i martwa, leżała w trawie u jego kolan. Podniósł
ją spiesznie, owinął połą własnego płaszcza i właśnie odwracał się, żeby pobiec
ze zdobyczą na swoje własne legowisko, gdy nagle Gandalf poruszył się we śnie i
mruknął coś z cicha; Pippin miał wrażenie, że były to słowa jakiejś obcej mowy.
Ręka Czarodzieja trafiła po omacku na zawinięty w sukno kamień i zacisnęła się
na nim. Gandalf westchnął i znieruchomiał znowu.
„Głupcze!
– szepnął sam do siebie Pippin. – Chcesz sobie napytać biedy? Odłóż to
natychmiast”. Lecz kolana mu się trzęsły, nie śmiał zbliżyć się do Czarodzieja
ani sięgnąć po zawiniątko. „Nie uda mi się teraz – pomyślał – zbudzę Gandalfa z
pewnością. A w takim razie mogę tymczasem rzucić na nią okiem. Jednakże nie
tutaj”. Wymknął się cichcem i przysiadł na zielonej kepie nie opodal swego
legowiska. Księżyc świecił nad krawędzią dolinki.
Pippin przykucnął podciągnąwszy
wysoko kolana i ścisnął kulę między nimi. Pochylony nad nią chciwie, wyglądał
jak łakome dziecko, które z pełną miską uciekło w kąt z dala od rówieśników.
Odwinął płaszcz i spojrzał. Powietrze dokoła jakby zastygło i stężało, pełne
napięcia. Zrazu kula była ciemna, czarna jak agat, tylko jej powierzchnia
lśniła odblaskiem księżyca. Potem w środku kuli coś drgnęło i rozjażyło się
lekko, a świetliste jądro przykuło wzrok hobbita tak, że już nie mógł oderwać
oczu. Wkrótce całe wnętrze płonęło, Pippin miał wrażenie, że albo kula wiruje,
albo też światła w niej obracają się z zawrotną szybkością. Nagle wszystko
zgasło. Hobbit krzyknął, szarpnął się, lecz na próżno; nie mógł wyprostować
grzbietu, zgięty wpół ściskał oburącz kryształ. Schylał się coraz niżej, aż w
końcu zdrętwiał zupełnie. Długą chwilę poruszał wargami, nim dobył głosu. Z
krótkim, zdławionym okrzykiem padł na wznak.
Krzyk zabrzmiał przeraźliwie.
Wartownicy pędem zbiegli ze zboczy. Cały obóz zerwał się na równe nogi.
-
Mamy złodzieja! – rzekł Gandalf. – Spiesznie zarzucił płaszcz na leżącą w
trawie kulę. I to ty, mój Pippinie! Bardzo przykra niespodzianka. – Ukląkł przy
zemdlonym hobbicie, który wyciągnięty na wznak, nieprzytomnym wzrokiem patrzał
w niebo. – Co za łajdactwo! Jaką to biedę ściągnął na siebie i na nas ten
nieborak?
Czarodziej
mówił z twarzą chmurną i zatroskaną. Ujął ręce Pippina, schylił się nad nim nadsłuchując
oddechu, potem położył dłoń na jego czole. Hobbit zadrżał. Zamknął oczy.
Krzyknął, usiadł i ze zdumieniem powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go
przyjaciół, bladych w księżycowym świetle.
-
Nie dla ciebie, Sarumanie! – zawołał przenikliwym, bezdźwięcznym głosem,
odsuwając się od Gandalfa. – Przyślę po nią wkrótce. Zrozumiałeś? Powtórz tylko
tyle.
Szarpnął
się usiłując wstać i uciec, lecz Gandalf powstrzymał go łagodnie, chociaż
stanowczo.
-
Peregrinie Tuku! – rzekł. – Wróć! – Hobbit rozprężył się i opadł na ziemię,
chwytając za rękę Czarodzieja.
-
Gandalfie! – krzyknął. – Gandalfie! Przebacz!
-
Mam ci przebaczyć? – odparł Czarodziej. – Najpierw powiedz, co właściwie
zrobiłeś?
-
Wziąłem... wziąłem kulę i patrzałem w nią – wyjąkał Pippin – i zobaczyłem coś,
co mnie przeraziło. Chciałem uciec, ale nie mogłem. A wtedy przyszedł on i
zaczął mi zadawać pytania. Patrzał na mnie i... i więcej nic nie pamiętam.
-
Tym się nie wykręcisz – rzekł Gandalf surowo. – Coś widział i co mu
powiedziałeś?
Pippin
przymknął oczy i zadrżał, lecz nie odpowiedział. Wszyscy w milczeniu wpatrywali
się w niego, jeden tylko Merry odwrócił wzrok. Twarz Gandalfa nie złagodniała
jednak.
-
Mów! – rozkazał.
Pippin
zaczął głosem cichym i niepewnym, lecz w miarę jak mówił, uspokajał się, a
słowa jego brzmiały coraz wyraźniej i donośniej.
-
Zobaczyłem ciemne niebo i wysokie obronne mury – rzekł. – i maleńkie gwiazdy.
Wszystko zdawało się bardzo dalekie i dawne, mimo to jasne i ostre. W pewnej
chwili gwiazdy zaczęły to znikać, to znów się pojawiać, bo pod nimi
przelatywały jakieś skrzydlate stwory. Olbrzymie, jak mi się zdawało, chociaż w
krysztale wyglądąły nie większe niż nietoperze krążące wokół wieży. Jeśli się
nie mylę, było ich dziewięć. Jeden leciał prosto na mnie, rósł mi w oczach...
Miał straszliwe... nie, nie! Nie mogę o tym mówić. Chciałem uciec, bo miałem
wrażenie, że ten stwór wyfrunie z kuli, ale gdy przesłonił całą jej
powierzchnię, nagle zniknął. I wtedy przyszedł on. Mówił do mnie, lecz nie
słyszałem głosu ani słów. Po prostu patrzał, a ja czytałem w jego wzroku
pytanie: „A więc wróciłeś? Dlaczego nie zgłaszałeś się tak długo?” Nic nie
odpowiedziałem. Znowu spytał: „Ktoś ty jest?” Nie odpowiadałem, ale to była
męka, on nalegał, cisnął mnie, aż w końcu rzekłem: „Hobbit”.
Jak
gdyby dopiero wtedy mnie zobaczył, roześmiał się szyderczo, okrutnie. Jakby
mnie nożami dźgał. Próbowałem się wyrwać. Ale on powiedział: „Czekaj no chwilę.
Spotkamy się znów niebawem. Powiedz Sarumanowi, że to cacko nie jest dla niego.
Przyślę po nie lada dzień. Zrozumiałeś? Powtórz tylko tyle.” Wpijał się we mnie
wzrokiem. Miałem wrażenie, że rozsypuję się w proch. Nie, nie! Więcej nic nie
pamiętam.
-
Spójrz na mnie! – rzekł Gandalf.
Pippin
spojrzał mu prosto w oczy. Czarodziej przez długą chwilę w milczeniu wpatrywał
się w niego. Potem twarz mu złagodniała, ukazał się na niej cień uśmiechu.
Miękkim gestem położył dłoń na głowie hobbita.
-
W porządku – powiedział. – Możesz nic więcej nie mówić. Nie odniosłeś
poważniejszej szkody. Nie ma w twoich oczach kłamstwa, a tego się najbardziej
bałem. Za krótko tamten z tobą rozmawiał. Zawsze byłeś postrzelony, ale jesteś
w dalszym ciągu postrzeleńcem uczciwym, Peregrinie Tuku. Niejeden mądrzejszy od
ciebie gorzej by wyszedł pokiereszowany z takiego spotkania. Bądź jednak
ostrożny. Ocalałeś, a wraz z tobą ocaleli twoi przyjaciele jedynie szczęśliwym
trafem, jak się to potocznie mówi. Nie licz drugi raz na podobne szczęście.
Gdyby cię wziął na spytki, niemal pewne, że powiedziałbyś mu wszystko, co
wiesz, na naszą wspólną zgubę. On jednak nie wypytywał cię zbyt natarczywie.
Bardziej niż o wiadomości chodziło mu o ciebie, chciał jak najszybciej
dosięgnąć cię, ściągnąć do Czarnej Wieży i tam bez pośpiechu wydobyć z ciebie
wszystko. Nie drżyj. Skoro wtrącasz się do spraw czarodziejów, musisz być
przygotowany na takie przygody. No, niech tam. Przebaczam ci, Pippinie. Głowa
do góry, bądź co bądź uniknęliśmy najgorszego.
Łagodnie
dźwignął Pippina i zaniósł go na poprzednie legowisko. Merry szedł krok w krok
za nim i usiadł przy wezgłowiu przyjaciela.
-
Leż i odpoczywaj, a jeśli możesz, zaśnij – rzekł Gandalf. – Zaufaj mi. Jeśli
znów palce cię będą świerzbić, powiedz mi o tym. Są na to lekarstwa. A w każdym
razie proszę cię, mój hobbicie, nie wtykaj mi nigdy pod łokieć twardego
kamienia. Tymczasem zostawiam was tu we dwóch.
To
rzekłszy Gandalf odszedł i wrócił do towarzyszy, wciąż jeszcze stojących w
zadumie i niepokoju nad kryształem Orthanku.
-
Niebezpieczeństwo zjawia się nocą i w chwili, gdy go nie oczekiwaliśmy – rzekł.
– Byliśmy o włos od zguby.
-
Jak się czuje Pippin? – spytał Aragorn.
-
Myślę, że nic mu nie będzie – odparł Gandalf. – Zbyt krótko był w mocy tamtego,
a zresztą hobbici mają zadziwiającą odporność. Wspomnienie, a przynajmniej jego
groza szybko zapewne zblednie. Nawet za szybko. Czy zgodzisz się, Aragornie,
wziąć kryształ Orthanku pod swoją opiekę? Wiedz, że to niebezpieczne zadanie.
-
Niebezpieczne z pewnością, ale nie dla wszystkich – rzekł Aragorn. – Jest ktoś,
kto ma do tego kryształu niezaprzeczalne prawo. Bo to przecież bez wątpienia
palantir ze skarbca Elendila, powierzony strażnicy Orthanku przez królów
Gondoru. Zbliża się moja godzina. Tak, wezmę palantir i będę go strzegł.
Gandalf
spojrzał na Aragorna, a potem ku zdumieniu świadków podniósł zawinięty w
płaszcz kryształ i podał rycerzowi z niskim ukłonem.
-
Przyjmij go, dostojny panie – rzekł – jako zadatek innych skrbów, które będą ci
zwrócone. Lecz jeżeli pozwolisz, bym ci radził w sprawach twojej
niezaprzeczalnej własności, posłuchaj mnie i nie używaj go, przynajmniej nie
teraz jeszcze. Bądź ostrożny!
-
Czy byłem kiedykolwiek niecierpliwy i nieostrożny, ja, który czekałem i
przygotowywałem się przez tak długie lata? – odparł Aragorn.
-
To prawda. Uważaj więc, abyś nie potknął się u kresu drogi – rzekł Gandalf. –
Zachowaj sekret! O to proszę też wszystkich obecnych. Nikt, a przede wszystkim
Peregrin, nie powinien wiedzieć, kto przechowuje kryształ. Pokusa może wrócić,
bo hobbit niestety miał kulę w ręku i zaglądał w nią, a to nie powinno było się
zdarzyć. Źle się stało, że dotknął jej wtedy w Isengardzie; wyrzucam sobie, żem
nie dość szybko mu ją odebrał. Byłem jednak zaprzątnięty myślami o Sarumanie i
za późno odgadłem, jaką moc ma pocisk, który zrzucono nam z wieży. Dopiero
teraz wiem to na pewno.
-
Tak, nie ma co do tego wątpliwości – rzekł Aragorn. – Nareszcie wiemy, w jaki
sposób Isengard utrzymywał łączność z Mordorem. Wiele zagadek się wyjaśniło.
-
Zadziwiająca jest potęga naszych wrogów i równie zadziwiające są ich słabości –
powiedział Theoden. – Istnieje co prawda stare przysłowie: złość często sama
siebie złością niszczy.
-
Nieraz tak bywało – rzekł Gandalf – lecz tym razem los szczególnie nam
sprzyjał. Kto wie, może hobbit uchronił mnie przed groźnym błędem.
Zastanawiałem się bowiem, czyby nie wypróbować tego kryształu, żeby odkryć, do
czego służy. Gdybym to zrobił, ujawniłbym się przed wrogiem. A nie jestem
jeszcze gotów do tej próby, nie wiem nawet, czy kiedykolwiek będę do niej
dostatecznie przygotowany. Nawet gdyby starczyło mi sił, żeby się w porę
cofnąć, on by mnie zobaczył, a to oznaczałoby dla nas klęskę. Nie powinien o
mnie nic wiedzieć, póki nie wybije godzina, gdy tajemnica nie będzie już na nic
potrzebna.
-
Myślę, że ta godzina już nadeszła – rzekł Aragorn.
-
Jeszcze nie – odparł Gandalf. – Pozostaje krótki czas niepewności, którą musimy
wykorzystać. Nieprzyjaciel, to jasne, przypuszcza, że kryształ znajduje się w
Orthanku. Skąd mógłby wiedzieć, że jest inaczej? Sądzi więc, że hobbit tam
przebywa uwięziony i że Saruman torturując jeńca zmusił go do spojrzenia w
kryształ. W jego ponurym umyśle utkwił głos i obraz hobbita, oczekuje teraz na
skutki wydanych poleceń. Upłynie trochę czasu, nim zrozumie swoją omyłkę. Nie
wolno nam tego czasu zmarnować. Zbyt długo zwlekamy. Trzeba się pospieszyć. Nie
należy marudzić w takim bliskim sąsiedztwie Isengardu. Co do mnie, ruszę stąd
natychmiast i wezmę z sobą Peregrina Tuka. Lepiej, żeby podróżował ze mną,
zamiast leżeć w ciemnościach i czuwać wśród śpiących towarzyszy.
-
Ja zatrzymam Eomera i dziesięciu jeźdźców – rzekł król. – O świcie pojedziemy
dalej. Aragorn niech obejmie dowództwo nad resztą i rozstrzygnie, kiedy chce z
nimi wyruszyć.
-
Twoja wola, Theodenie – odparł Gandalf. – Ale staraj się jak najprędzej
schronić wśród gór, w Helmowym Jarze.
Jeszcze
nie skończył tych słów, gdy dziwny cień padł na dolinkę. Coś nagle odgrodziło
jasny księżyc od ziemi. Kilku jeźdźców krzyknęło i przysiadło na trawie,
osłaniając głowy rękami, jakby z góry zagrażał cios; zimny dreszcz przejął
wszystkich i poraził trwogą. Przyczajeni spojrzeli ukradkiem w niebo. Ogromny
skrzydlaty kształt niby czarna chmura przesuwał się na tle tarczy księżyca.
Zatoczył łuk i skręcił na północ lecąc szybciej niż najszybsze wichry
Śródziemia. Gwiazdy przy nim gasły. Zniknął. Ludzie w dolince podnieśli się z
ziemi oszołomieni. Gandalf wciąż patrzał w niebo, ramiona wyciągnął sztywno
przed siebie i zaciskał splecione dłonie.
-
Nazgul! – krzyknął. – Wysłannik Mordoru. Burza jest już blisko. Nazgule
przebyły granicę Wielkiej Rzeki. W drogę! W drogę! Nie czekajcie świtu! Nie
oglądajcie się na maruderów! W drogę!
Odskoczył
od gromady i biegnąc przyzywał Gryfa. Aragorn pospieszył za Czarodziejem, który
tymczasem dopadł do legowiska hobbitów i podniósł w ramionach Pippina.
-
Pojedziesz teraz ze mną – rzekł. – Przekonasz się, jak niesie Gryf.
Pedem
wrócił na miejsce, gdzie przedtem spał. Gryf już tam na niego czekał.
Zarzuciwszy na ramię małą torbę, w której mieścił się cały jego podróżny
dobytek, Czarodziej skoczył na konia. Aragorn podał mu Pippina, a Gandalf
usadowił przed sobą hobbita, otulonego w płaszcz i pled.
-
Bądźcie zdrowi! Pospieszajcie za mną! – zawołał Gandalf. – Ruszaj, Gryfie!
Wspaniały
rumak potrzasnął łbem, machnął rozwianym ogonem, błysnął srebrzyście w świetle
księżyca i skoczył naprzód, aż grudki ziemi bryznęły spod kopyt. Śmignął z
miejsca jak górski wiatr.
-
Piękna noc i znakomity odpoczynek – powiedział Merry zwracając się do Aragorna.
– Są na świecie szczęściarze! Pippin nie chciał spać, a miał ochotę na jazdę z
Gandalfem. No i proszę! Pojechał, zamiast obrócić się w kamień i sterczeć tu ku
przestrodze potomności.
-
A gdybyś tak ty, nie Pippin, podniósł kryształ Orthanku, kto wie, co by się
stało – rzekł Aragorn. – Może spisałbyś się jeszcze gorzej? Nic nie wiadomo...
Teraz więc będziesz podróżował na moim siodle. Jedziemy natychmiast dalej.
Przygotuj się i pozbieraj wszystkie manatki Pippina. A pospiesz się, mój
hobbicie.
Gryf gnał przez równinę i nie trzeba
było nim kierować ani też go popędzać. W niespełna godzinę dotarli do brodów na
Isenie i przeprawili się na drugi brzeg. Minęli Kurhan Rohirrimów zjeżony zimną
stalą włóczni.
Pippinowi siły wracały. Było mu
ciepło, lecz wiatr rzeźwił jego twarz chłodem. Czuł bliskość Gandalfa. Groza
kryształu i przerażającego cienia, który zaćmił nad dolinką księżyc, bladła w
jego pamięci jak coś, co zostało daleko we mgle gór albo zdarzyło się tylko we
śnie. Odetchnął głęboko.
-
Nie wiedziałem, że jeździsz na oklep, gandalfie – rzekł. – Nie masz ani siodła,
ani uzdy.
-
Na ogół nie jeżdżę na modłę elfów, ale inna sprawa, gdy dosiadam Gryfa – odparł
Gandalf. – Ten koń nie zniósłby wędzidła. Nikt nie jest jego panem, niesie
tylko tego, kogo chce nosić. A jeśli chce, niczego więcej nie trzeba. Sam
przypilnuje, żebys utrzymał się na jego grzbiecie, chyba że wyskoczyłbyś w
powietrze dobrowolnie.
-
Z jaką szybkością biegnie? – spytał Pippin. – Sądząc z podmuchu wiatru, mknie
bardzo prędko, ale nie czuje się zupełnie wstrząsów. Jakże lekki ma chód.
-
Pędzi teraz tak, że najściglejszy koń z trudem dotrzymywałby mu kroku w pełnym
galopie – odrzekł Gandalf – lecz dla Gryfa to fraszka. Teren tutaj wzniósł się
nieco i jest mniej równy niż za rzeką. Spójrz jednak na Białe Góry, jak zdają
się już bliskie pod gwiazdami. Tam niby czarne włócznie sterczą szczyty
Trójroga. Wkrótce znajdziemy się u rozstajnych dróg i w Zielonej Rozterce,
gdzie przed dwoma dniami rozegrała się bitwa.
Pippin
jeszcze przez długą chwilę milczał. Słyszał, że Gandalf coś sobie z cicha nuci
i mruczy jakieś urywki wierszy w różnych językach. Tymczasem ziemia mila za
milą umykała spod końskich kopyt. Wreszcie Czarodziej zaśpiewał głośniej, tak
że hobbit zrozumiał słowa pieśni; kilka linijek wyraźnie dobiegło do jego uszu
poprzez szum wiatru:
Wysokie statki, wysocy króle,
Trzy razy trzy,
Cóż to przywieźli z zapadłych krain
Przez morskie mgły?
Siedem gwiazdeczek, siedem kamieni,
Drzewo, co bielą gałązek lśni.
- Co mówisz, Gandalfie? – spytał Pippin.
-
Przepowiadałem sobie z pamięci parę zwrotek Pieśni Dziejów – odparł Czarodziej.
– Hobbici pewnie o niej zapomnieli, jeśli w ogóle kiedykolwiek ją znali.
-
Nie, nie zapomnieliśmy – rzekł Pippin. – Mamy też podobne własne pieśni,
chociaż może ciebie by one nie interesowały. Tej jednak, którą nuciłeś, nigdy
nie słyszałem. O czym to jest? Co to za siedem gwiazd i siedem kamieni?
-
Pieśń mówi o palantirach dawnych królów – powiedział Gandalf.
-
Palantiry? Co to takiego?
-
Nazwa ta znaczy „ten, który widzi daleko”. Jednym z palantirów jest kryształ
Orthanku.
-
A więc nie jest dziełem... – Pippin zająknął się – nie jest dziełem
Nieprzyjaciela?
-
Nie – odparł Gandalf. – Ani też Sarumana. Bo ani jemu, ani Sauronowi nie
starczyłoby na to wiedzy i władzy. Palantiry pochodzą z dalekiego kraju, z
Eldamaru. Są dziełem Noldorów, może nawet samego Feanora, ale to było tak dawno
temu, że nie sposób nawet przemierzyć tego czasu latami. Nie ma jednak takiej
rzeczy pod słońcem, której by Sauron nie mógł obrócić na zły użytek. Na
nieszczęście dla Sarumana! To bowiem, jak teraz zrozumiałem, przywiodło go do
upadku. Dla każdego z nas niebezpieczne są narzędzia wiedzy głębszej niż ta,
którą sami posiadamy. Ale Saruman zawinił także. Szalony! Chciał zachować
kryształ w tajemnicy, dla własnej tylko korzyści. Nigdy ani słowem o nim nie
wspomniał nikomu z członków Rady. Nie wiedzieliśmy wcale, że jeden z palantirów
ocalał z klęski Gondoru. Poza Radą wszyscy wśród ludzi i elfów zapomnieli, że
takie rzeczy istniały kiedyś, jedynie ród Aragorna przechował o nich pamięć w
swojej Pieśni Dziejów.
-
Do czego ludzie w dawnych czasach używali tych palantirów? – spytał Pippin,
zachwycony i zdziwiony, że otrzymuje odpowiedzi na tak wiele pytań, i ciekawy,
czy ten humor Czarodzieja długo potrwa.
-
Widzieli za ich pomocą na wielką odległość i mogli wymieniać z sobą myśli –
odparł Gandalf. – Dzięki temu przez długie wieki strzegli bezpieczeństwa i
jedności królestwa Gondoru. Rozmieścili po jednym krysztale w Minas Anor, w
Minas Ithil i w Orthanku, w kręgu Isengardu. Najważniejszy palantir, panujący
nad innymi, znajdował się pod Gwiaździstą Kopułą, dopóki nie zburzono
Osgiliath, a trzy pozostałe w bardzo odległych krajach. Dziś mało kto wie,
gdzie mianowicie, bo tego żadna pieśń nie wyjawia. Lecz w domu Elronda
powiadają, że te trzy przechowywano w Annuminas, na Amon Sul i jednym z Wieżowych
Wzgórz, zwróconych ku Zatoce Księżycowej, gdzie szare okręty miały swoją
przystań.
Każdy
palantir mógł nawiązać łączność z drugim palantirem, lecz tylko kryształ z
Osgiliath panował nad wszystkimi jednocześnie. Okazuje się, że palantir z
Orthanku przetrwał na miejscu po dziś dzień, ponieważ ta skała oparła się
burzom dziejowym. Lecz sam, wobec zaginięcia innych kryształów, nie na wiele
się zdał, pokazywał jedynie maleńkie obrazy rzeczy odległych i czasów
zamierzchłych. Niewątpliwie był użyteczny Sarumanowi, ale to go nie zadowalało.
Sięgał poprzez palantir wzrokiem coraz dalej, aż dosięgnął Barad-Duru. W ten
sposób wpadł pod władzę Saurona.
Kto
wie, gdzie podziały się palantiry Gondoru i Arnoru, strzaskane, zakopane pod
ziemią czy może zatopione w głębinach? Lecz jeden co najmniej dostał się w ręce
Saurona, który posługuje się nim do własnych celów. Przypuszczam, że to jest
kryształ z Minas Ithil, bo tą fortecą od bardzo dawna zawładnął i przeobraził
ją w siedlisko zła, zwane teraz Minas Morgul.
Łatwo
wyobrazić sobie, jak się stało, że zabłąkane oczy Sarumana trafiły do pułapki,
z której już nie mógł się wyrwać; jak z dala nim kierowano, najpierw perswazją,
a jeśli nie skutkowała perswazja – postrachem. Nosił wilk, ponieśli wilka!
Sokół wpadł w szpony orła, pająk uwikłał się w stalowej sieci. Ciekaw jestem,
od jak dawna był już zmuszany zgłaszać się regularnie za pośrednictwem
palantiru do apelu i po rozkazy; od jak dawna kryształ Orthanku tak ściśle był
połączony z Barad-Durem, że kiedykolwiek w niego spojrzał, jeśli nie oparł się
niezłomną siłą woli, przenosił się błyskawicznie myślą i spojrzeniem do
twierdzy Czarnego Władcy. A jak ten kryształ przyciąga! Czyż sam nie znałem
jego siły? Nawet w tej chwili kusi mnie, żeby wypróbować potęgi mojej woli,
przekonać się, czy nie zdołam go wyrwać spod władzy Nieprzyjaciela i skierować
tam, gdzie pragnę, ponad morzami wody i czasu zobaczyć Tiriona Pięknego, poznać
niezgłębioną mądrość Feanora i podpatrzyć mistrzostwo jego ręki przy pracy,
ujrzeć świat z tamtych dni, kiedy zarówno Białe jak Złote Drzewa kwitły!
Gandalf
westchnął i umilkł.
-
Szkoda, że wcześniej tego wszystkiego nie wiedziałem – rzekł Pippin. – Nie
miałem pojęcia, co robię!
-
Owszem, pewne pojęcie miałeś – odparł Gandalf. – Wiedziałeś, że postepujesz źle
i głupio. Nawet mówiłeś to sobie, ale sam siebie nie chciałeś słuchać. A ja nie
powiedziałem ci o tym wcześniej dlatego, że dopiero teraz, przed chwilą,
rozważając wszystkie zdarzenia ostatnich dni zrozumiałem jasno całą historię.
Ale gdybym nawet przestrzegł cię zawczasu, nie uchroniłbym cię od pokusy ani
nie ułatwił jej odparcia. Przeciwnie! Musiałeś sparzyć się, żeby zapamiętać, że
płomień piecze. Dopiero teraz przestroga przed ogniem trafia ci do rozumu.
-
Trafiła – przyznał Pippin. – Choćby przede mną położono siedem kryształów,
zamknąłbym oczy i schował ręce do kieszeni.
-
Znakomicie! – powiedział Gandalf. – Tego się właśnie spodziewałem.
-
Chciałbym jednak wiedzieć... – zaczął Pippin.
-
Litości! – wykrzyknął Gandalf. – Jeżeli na to, żeby cię oduczyć wścibstwa,
muszę odpowiadać na wszystkie twoje pytania, nie będę miał już do końca życia
czasu na żadne inne zajęcie. Cóż ty chcesz jeszcze wiedzieć?
-
Imiona wszystkich gwiazd i wszystkich stworzeń żyjących na świecie, całą
historię Śródziemia, a także Krain nadniebnych i Mórz Rozłąki – zaśmiał się
Pippin. – Oczywiście! Czy mógłbym chcieć mniej? Ale nie spieszy mi się, nie
żądam tego wszystkiego dzisiejszej nocy. Na razie interesuje mnie głównie
Czarny Cień. Słyszałem, jak krzyczałeś: „Wysłannik Mordoru!” Kto to był? Po co
spieszył do Isengardu?
-
To był Czarny Jeździec uskrzydlony, Nazgul – odparł Gandalf. – Chciał zabrać
cię do Czarnej Wieży.
-
Ależ jego przecież nie po mnie wysłano? – drżącym głosem spytał Pippin. – Chyba
nie wiedział, że to właśnie ja dorwałem się do...
-
Nie wiedział – rzekł Gandalf. – Lotem ptaka z Barad-Duru do Orthanku jest dwie
setki staj, a może więcej, nawet Nazgul na przebycie tej drogi potrzebuje kilku
godzin. Ale Saruman od dnia, w którym wyprawił orków na wojnę, nieraz pewnie
zaglądał w kryształ i więcej tego tajnych myśli odczytano po drugiej stronie,
niż zamierzał ujawnić. Wysłano posła, żeby zbadał, co Saruman robi. A po
zdarzeniach ostatniego wieczora przybędzie, jak sądzę, następny wysłannik, i to
niebawem. Zaciska się potrzask, w który Saruman nieopatrznie wsadził ręce. Nie
ma jeńca, którego obiecał dostarczyć. Nie ma kryształu, a więc nie może ani
zobaczyć, co się w oddali dzieje, ani odpowiedzieć na wezwania władcy. Sauron
podejrzewa, że Saruman jeńca zatrzymał sobie i że uchyla się od spojrzenia w
kryształ. Nie ułatwi to Sarumanowi rozmowy z posłem. Jakkolwiek bowiem Isengard
leży w gruzach, on cały i żywy siedzi w nietkniętej wieży Orthank. Czy chce,
czy nie chce, wygląda w oczach Saurona na buntownika. A przecież odtrącił nasze
propozycje, żeby tego właśnie uniknąć! Jak wybrnie z tych tarapatów, nie mam
pojęcia. Myślę, że póki siedzi w Orthanku, ma dość sił, żeby oprzeć się
Dziewięciu Jeźdźcom. Możliwe, że spróbuje oporu. Możliwe, że uwięzi Nazgula
albo przynajmniej zabije jego skrzydlatego wierzchowca. A wtedy Rohan niech
drży o bezpieczeństwo swoich stadnin!
Nie
umiem przewidzieć, czy wyjdzie to nam na dobre, czy też na złe. Może waśń z
Sarumanem pokrzyżuje lub nawet unicestwi plany Nieprzyjaciela. Zapewne Sauron
dowie się, że ja byłem w Isengardzie i stałem na schodach Orthanku, z hobbitami
uczepionymi mojej poły. Tego najbardziej się lękam. Wiedz, że uciekając przed
jednym niebezpieczeństwem pędzimy na spotkanie drugiego, jeszcze groźniejszego.
Każdy skok Gryfa zbliża nas do Krainy Cienia, Peregrinie Tuku!
Pippin
nie odpowiedział, lecz zatulił się płaszczem, jakby go nagle dreszcz przeszedł.
A tymczasem szara ziemia umykała spod kopyt rumaka.
-
Spójrz! – powiedział Gandalf. – Doliny Zachodniej Bruzdy otwierają się przed
nami. Wróciliśmy na drogę, która prowadzi ku wschodowi. Ta ciemna plama to
wylot Zielonej Roztoki. Tam leży Aglarond i Kolorowe Groty. Ale o nich nie ja
ci opowiem! Zapytaj Gimlego, a przynajmniej raz w życiu usłyszysz odpowiedź
zancznie obszerniejszą, niżbyś pragnął. Nie zobaczysz jednak grot, w każdym
razie nie w tej jeszcze podróży. Zostawimy je wkrótce za sobą.
-
Myślałem, że zatrzymamy się w Helmowym Jarze! – rzekł Pippin. – Dokąd
zmierzamy?
-
Do Minas Tirith, póki tej twierdzy morze wojny nie ogarnie.
-
Ha! A daleko stąd do Minas Tirith?
-
Wiele, wiele staj – odparł Gandalf. – Trzy razy dalej niż do dworu króla
Theodena, a jego stolica znajduje się o sto mil na wschód stąd, w linii
powietrznej, na przykład dla skrzydlatych posłów Mordoru. Nasz Gryf musi biec
dłuższą drogą. Kto okaże się szybszy? Nie zatrzymamy się do świtu, to znaczy
jeszcze przez parę godzin. Potem nawet niestrudzony Gryf będzie musiał odpocząć
w jakiejś kotlinie górskiej, a może w Edoras. Radzę ci, prześpij się, jeśli
zdołasz teraz usnąć. Kto wie, czy w pierwszych promieniach brzasku nie ujrzysz
złotego dachu dworu Eorla. A za dwa dni zobaczysz fioletowy cień pod górą
Mindolluiną i białe ściany wieży Denethora w blasku poranka.
Naprzód,
Gryfie! Pędź, mój dzielny, jak nigdy jeszcze nie pędziłeś w życiu! Jesteśmy już
na twojej rodzinnej ziemi, znasz tutaj każdy kamień. Pędź, bo cała nadzieja w
pośpiechu!
Gryf
podniósł łeb i zarżał głośno, jakby usłyszał trąby bitewne. Skoczył naprzód.
Skry sypnęły się spod podków, pruł ciemność nocy jak błyskawica.
Zapadając z wolna w sen Pippin miał
dziwne wrażenie, jak gdyby Gandalf z nim razem zastygł w kamienną postać na
posągu pędzącego konia, a świat cały uciekał im spod stóp w potężnym szumie
wichru.